Inna gęstość muzyki

Inna gęstość muzyki

Czasem inspiracje są zaskakujące. Z podziwu dla Jerzego Dziewulskiego napisałem „Music for JD”

Jerzy Maksymiuk – dyrygent, kompozytor, pianista

Kim pan się czuje najbardziej?
– Może architektem muzyki? Niedawno rozmawiałem z architektami i jeden z nich zwrócił mi uwagę, że korzystam z wielkiego przywileju – obcuję z geniuszami. Tak właśnie myślę. Najwięksi kompozytorzy to dla mnie geniusze, bogowie, a dyrygentura jest dla mnie czymś więcej niż zawodem. To, co robię, to piękna konieczność. Człowiek może być niewolnikiem i robić to, co musi, co mu każą, pracować na zamówienie. Ja z nabożeństwem nachylam się nad partyturą, czytam ją, czasami przepisuję i wtedy rozmawiam z wielkimi.

Z kim konkretnie pan rozmawia?
– Z największymi, z Beethovenem, Mozartem, Webernem, ale ostatnio więcej komponuję, niż dyryguję. I wtedy to ja się staję bogiem, ale tylko w tym sensie, że o wszystkim decyduję. Inni będą ze mną rozmawiać za pośrednictwem muzyki.

W którą stronę zmierzają pańskie kompozycje? W stronę symfoniki, form wokalno-instrumentalnych czy kameralistyki?
– We wszystkie strony. Napisałem sporo muzyki na orkiestrę symfoniczną i na chóry, nawet na zespoły dziecięce. Pamiętam pewną Warszawską Jesień, kiedy dyrygowałem zespołem uczniów. Były tam nawet siedmiolatki. Graliśmy utwory Fotka, Penherskiego, Rudzińskiego, Sikorskiego i moje. Koncertowaliśmy potem także w Dijon we Francji i w Moskwie. Dzieci nie zawsze potrafiły nastroić swoje instrumenty, powstawały dziwne klastery, niezwykłe współbrzmienia. Niektórym otworzyły się oczy, że jest możliwe, by dzieci grały trudną, skomplikowaną i abstrakcyjną muzykę i żywo na nią reagowały.

Paderewski mawiał, że artysta muzyk to 90% pracy i tylko 10% talentu.
– Myślę, że geniusz muzyczny musi mieć 300% talentu i włożyć w to 300% pracy. Ostatnim z powszechnie uznanych wielkich był Dymitr Szostakowicz, urodzony w 1906 r. Taki twórca nie musi myśleć, w jaki sposób można pisać, czy są jakieś zakazy. On stwarza nowy świat dźwiękowy, nowe brzmienia, harmonie, których nie było przed nim ani nie będzie po nim. Wcześniej geniuszem był Claude Debussy, który główny akcent położył na jakości brzmieniowe, kolorystyczne. W naturze nie ma takich dźwięków i współbrzmień, jakie tworzą wielcy kompozytorzy.

Są piękne głosy ptaków.
– Ale ptaki nie tworzą całości, nie komponują, nie tworzą muzycznych konstrukcji architektonicznych jak kompozytorzy. I nie chodzi tylko o wielkie indywidualności, ale także o rzeszę niezwykle zdolnych, o których świat zapomniał.

Wiele pańskich kompozycji ma abstrakcyjne tytuły, które niczego nie sugerują, jak „Momenti”, „Mouvements” itd. Niekiedy pojawiają się nazwy łacińskie: „Fortes fortuna adiuvat” albo „In medio vero omnium residet sol”. Były też balety „Metafrazy” i „Habrokomes i Antia”.
– Kiedyś moje utwory miały mało znaczące nazwy, teraz jeden z nich zatytułowałem „Liście gdzieniegdzie spadające”. Zachwycam się kompozycją Debussy’ego „Dziewczyna o włosach jak len”. Oczywiście to tylko tytuł, bo jak można w muzyce ukazać taki obraz? Jest też kilka utworów o tytule „Łabędź”, a przecież nie da się muzycznie narysować łabędzia. Ale łagodność brzmień i tempo mogą być jakąś sugestią.

Łabędź może jednak zainspirować kompozytora.
– Czasem inspiracje mogą się wydać zaskakujące. Z podziwu dla Jerzego Dziewulskiego napisałem „Music for JD”.

Dlaczego policjant, antyterrorysta, a później polityk stał się inspiracją?
– Podziwiam niezwykłą precyzję, konieczność przewidywalności w tym zawodzie, zdecydowanie, którym trzeba się wykazać. Ale nie jest ważne, co się stało impulsem do napisania muzyki. Ważna jest muzyka i co się w niej zawiera. Ostatnio napisałem utwór dla Lucynki, która ma zaledwie sześć miesięcy i jeszcze nie może grać, najwyżej jednym paluszkiem. Do tego dołączyłem dwie ręce pianisty. W sumie utwór na trzy ręce.

Kim jest Lucynka?
– To wnuczka znajomego lekarza i mojego przyjaciela dr. Dariusza Niesiobędzkiego, właściciela kliniki. Liczę na to, że jak Lucynka podrośnie, zainteresuje się muzyką i nie pójdzie na łatwiznę, będzie się uczyć grać nie na japońskich keyboardach, ale na starym pianinku, i nie wpadnie w jakiś hip-hop. Chciałbym się przeciwstawić modzie, choć wiem, że sam świata nie zmienię. Ten utwór to mój własny, osobisty apel, wypuszczony w powietrze. Może Lucynka polubi Bacha? Na urodziny doktora piszę cały koncert – suitę. Będzie tekst śpiewany dla trzech pań, który sam ułożyłem, oraz klarnet, trąbka i wiolonczela. Jubileusz też bywa inspiracją.

Muzykę których kompozytorów warto znać?
– Na pewno Bacha, Haendla, Mozarta, Beethovena i Debussy’ego. Ale warto powiedzieć o innych, którzy rewelacyjnie pisali, a mało ich się gra. Ostatnio wykonywaliśmy utwór świetnego dyrygenta Jana Krenza i od razu było widać, że to znakomita muzyka. Albo „Concertino” Pawła Kleckiego, Polaka żydowskiego pochodzenia. On musiał w czasie wojny się ukrywać, a utwór schował w zamówionej, może dla siebie, trumnie. Co za niezwykły pomysł! Dopiero niedawno „Concertino” odnaleziono.

Dla nas ważna jest muzyka polska, tak jak dla Niemców niemiecka, a dla Czechów czeska.
– Dziś znajomość własnej twórczości klasycznej jest dosyć słaba. Występowałem niedawno w Portugalii i zapytałem szefową hotelu, kto jest najważniejszym kompozytorem portugalskim. Nie umiała nikogo sobie przypomnieć. Zapytałem jeszcze raz: taki ktoś jak Ronaldo, tyle że w muzyce… Poszukała w internecie i znalazła nazwisko. Muzykę polską należy grać, zwłaszcza to, co wartościowe, aby ludzie wiedzieli i potrafili wymienić kilka nazwisk: Penderecki, Górecki i inne. Kiedyś dowodziłem, że Paderewski jest tak dobry jak Mahler. Przesadziłem, ale w dobrej wierze. Trzeba go grać, choćby dlatego, że swoim działaniem przyczynił się do odzyskania przez Polskę wolności.

Szkoda, że prezydent Trump w Warszawie nie wspomniał o Paderewskim, który był znany na całym świecie.
– Ale wymienił Chopina, a Trump był chyba pierwszym zagranicznym politykiem, który odwołał się do muzyki. Chopin jest arcypolski, ale zarazem uniwersalny, jest własnością całego świata.

Napisał pan muzykę do wielu znakomitych filmów, głównie o wymowie patriotycznej, takich jak „Czarne skrzydła”, „Kopernik”, „Kazimierz Wielki”, „Bołdyn”, „Gdziekolwiek jesteś, panie prezydencie”, „Zaliczenie”, „Pismak”. W sumie do ponad setki.
– Najlepszą muzykę napisałem do „Sanatorium pod klepsydrą”. Chciałbym jednak zaznaczyć, że zdecydowanie oddzielam muzykę użytkową, którą pisze się jako oprawę do filmu, sztuki teatralnej itd., od muzyki autonomicznej, której słucha się bez dodatkowych kontekstów. Czy to nie paradoks, że świetny kompozytor Wojciech Kilar jest znany wszędzie dzięki „Polonezowi” z filmu „Pan Tadeusz”, a nie z utworu, takiego jak „Orawa”, który jest jedną z najwspanialszych kompozycji na smyczki? Muzyka filmowa, jazz, piosenka popularna to zupełnie inna gęstość. W jazzie liczy się krótki standard, który następnie jest poddawany improwizowanym zmianom. W muzyce klasycznej na bazie tematu, najczęściej dwóch czy więcej, tworzy się ogromne konstrukcje przenoszące w inną rzeczywistość.

Ale mamy w Polsce też świetnych jazzmanów. Wielu robi światowe kariery. Kto pańskim zdaniem dzierży palmę pierwszeństwa wśród pianistów: Możdżer, Pawlik czy Makowicz?
– Byłoby z mojej strony niedelikatne, gdybym wystawiał stopnie. Jedno jest pewne – żaden z nich nie da się porównać do Krystiana Zimermana. To po prostu inna ranga. Z jednej strony, mówi się, że muzyka nie zna podziałów, jest dobra albo zła, z drugiej – jednak widać wyraźnie, że nie da się stawiać znaku równości pomiędzy gatunkami.

A z zagranicznych pianistów jazzowych, który panu najbardziej imponuje?
– Stawiam na Errolla Garnera. Szczególny zachwyt w jego grze wywołuje to, że prawa ręka grała we właściwym tempie, a lewa jakby się opóźniała i grała nieco wolniej. Jego improwizacje były niezwykle rozbudowane, szlachetne i zarazem logiczne. Po prostu piękne, choć oczywiście z fugami Bacha nie da się tego porównać. W muzyce improwizowanej w zasadzie każdy kolejny dźwięk może być dowolny, w twórczości komponowanej nie. Tu kolejny dźwięk, każdy akord, pauza są częścią przemyślanej całości, elementami konstrukcji, która tworzy świadomie nową przestrzeń do słuchania. Muzyka ma człowieka wznosić i uczyć, to po prostu boski dar.

Przed koncertami robi pan krótką prelekcję o kompozytorach. Gdy orkiestra miała grać Jeana Sibeliusa, powiedział pan, że ten twórca sporo swojej muzyki spalił w piecu. Czego to dowodzi?
– Wielkiej szkody dla wszystkich. Osobiście uważam, że po Beethovenie nie było lepszego symfonika niż Sibelius. Napisał osiem symfonii, znakomitych, ale ósma mu się nie podobała i zniszczył ją. Z kolei bardzo popularny Rachmaninow miał zastrzeżenia do swojej „I Symfonii” i podarł nuty. To się udało posklejać i zagrać, ale z popiołów partytury się nie wyciągnie. Żałuję, że wszystkich ocalałych symfonii Sibeliusa, który tak jak Chopin jest uniwersalnym twórcą, nie ma w stałym repertuarze żadna polska orkiestra, a to wspaniała muzyka.

Bywało też, że na koncertach krytykował pan twórców muzyki. Taką „cenzurkę” dostał nawet Henryk Mikołaj Górecki.
– Przyznaję, że wtedy nie rozumiałem fenomenu Góreckiego, a dziś stałem się jego admiratorem. To nie jest wbrew pozorom minimalizm, lecz modyfikujące się, zwielokrotnione komórki muzyczne, których utrwalanie w naszej świadomości trwa długo, ale też zapada głęboko. Ostatnio nagrałem jego nowe, jeszcze nieznane utwory, „Dwa Postludia Tristanowskie” i „Chorał”. Kiedy się spojrzy na partyturę tego twórcy, nie wygląda ona efektownie, ale jak się wgłębić w tę tkankę, czujemy, że jesteśmy blisko geniusza. Mamy trzech kompozytorów, którzy po Szostakowiczu mogą stanowić sztafetę wielkiej sztuki. To Lutosławski, Penderecki i właśnie Górecki. Geniusze nie mają kontynuacji. Dobrych czy znakomitych twórców można jedynie trochę naśladować i rozwijać ich myśli.

Nie uważa pan, że lubimy szafować określeniem geniusz? Przy okazji 80. urodzin zaproszono pana do magazynu „Pegaz” w TVP Kultura. Prowadząca spytała, czy za geniuszy muzycznych prócz Beethovena, Bacha nie uważa pan również gwiazd popu czy rocka. Nie dał się pan namówić. O jakiego muzyka chodziło?
– Może był to Sting. Może ktoś inny. Gatunki reprezentowane przez twórców popu czy rocka są oczywiście bardzo znane i popularne. Na koncert do filharmonii przychodzi 800 osób, a na gwiazdę rocka 8 tys. albo więcej. Ale to nie są wybory, w których większość ma rację. Ta muzyka nie ma gęstości wielkiej sztuki. O wartości nie decyduje akceptacja tłumu, ale jakość, która pozwala się ostać tej muzyce przez wieki. Można być wielkim, najlepszym na świecie mistrzem w ścinaniu drzew, ale taki superdrwal nie może się równać z wielkim autorytetem w dziedzinie filozofii czy matematyki. Inna ranga, inna skala, inna wartość.

Mistrzostwo drwala zrozumie każdy, ale do wyższej matematyki dostęp mają nieliczni.
– W tym cały problem. Ogromną popularność przynoszą wielkie kontrakty czy nagrody. Grammy, a u nas Fryderyki stanowią o popularności, przyczyniają się do lepszej promocji.

Dlaczego zrezygnował pan z uczestnictwa w przyznawaniu Fryderyków?
– Z tych samych powodów, o których rozmawiamy. Typowanie do tej nagrody jest tak zorganizowane, że oceniający nie ma możliwości zapoznania się z płytami wszystkich pretendentów. Głosuje się na tych, których się zna. Poza tym nagromadzenie płyt i kategorii w gatunkach lżejszych i bardziej popularnych w stosunku do znacznie mniej licznych propozycji z muzyki klasycznej stwarza dysonans na starcie. Niech każdy słucha takiej muzyki, jakiej chce, ale Beethoven był jeden i nikt jeszcze mu nie dorównał.


Jerzy Maksymiuk – (ur. w 1936 r. w Grodnie) w 1961 r. został zwycięzcą pierwszej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Pianistycznego im. Paderewskiego. W latach 1970-1972 był dyrygentem Teatru Wielkiego w Warszawie. W 1972 r. stanął na czele zespołu złożonego z członków Warszawskiej Opery Kameralnej, który – od 1973 r. znany jako Polska Orkiestra Kameralna – zyskał międzynarodową sławę. W 1984 r. orkiestra zmieniła nazwę na Sinfonia Varsovia – Polska Orkiestra Kameralna. W latach 1983-1993 kierował BBC Scottish Symphony Orchestra w Glasgow. W 1990 r. debiutował na koncertach BBC Proms w Royal Albert Hall w Londynie. Laureat nagród muzycznych, m.in. dwukrotnie Gramophone Award i Złotego Fryderyka. Pisze felietony do miesięcznika „Charaktery”.

Wydanie: 2017, 30/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy