Rok w Islamskim Emiracie Afganistanu

Rok w Islamskim Emiracie Afganistanu

Jak zmienił się Afganistan od powrotu talibów do władzy

Jagoda Grondecka – iranistka i dziennikarka. Pochodzi z Głuszycy, mieszka w Kabulu

Amerykanie zabili za pomocą ataku drona Ajmana al-Zawahiriego, ważnego członka Al-Kaidy, który ukrywał się w Kabulu. Czy fakt, że następcę bin Ladena zabito dopiero teraz i po przeszło 20 latach od inwazji na Afganistan, jest dowodem sukcesu, czy porażki tzw. wojny z terroryzmem?
– Zabicie Zawahiriego było z pewnością uzasadnionym aktem odwetu, który szczególnie ofiarom terroru Al-Kaidy mógł przynieść długo oczekiwaną satysfakcję. Ale całe dwie dekady tzw. wojny z terroryzmem trudno uznać za sukces. Sam Zawahiri, wbrew zapewnieniom Amerykanów, nie był aż tak kluczową postacią w Al-Kaidzie. A dowody na jego związki ze skutecznymi zamachami terrorystycznymi ostatnich lat są dość wątłe. Był ważnym ideologiem, towarzyszem bin Ladena, ale daleko mu do roli guru i lidera światowego terroryzmu.

A przecież wejście sił NATO i USA do Afganistanu 20 lat temu i odsunięcie talibów od władzy dokonało się pod pretekstem rozbicia siatek terrorystycznych i uniemożliwienia ludziom takim jak bin Laden czy Zawahiri ukrywania się w tym kraju.
– Bardzo się cieszę, że użyłeś słowa pretekst. Bo tak właśnie widzą to Afgańczycy. Często uważają, że odnalezienie bin Ladena w Afganistanie było tylko „pretekstem” do najechania ich kraju i do wypowiedzenia wojny całemu światu islamu przez Stany Zjednoczone. Przypomnijmy, co mówiono po 11 września 2001 r. Gdy okazało się, że to w Afganistanie ukrywał się bin Laden i prawdopodobnie tu zaplanował ataki na USA, światowe media – nawet te rzetelne, w rodzaju CNN – zaczęły łączyć ruch talibów i Al-Kaidę w jedno. Pisano o „Tal-Kaidzie”, jak gdyby afgański reżim i ludzie bin Ladena tworzyli nierozerwalny wspólny byt.

A to nieprawda?
– W 1996 r. talibowie nawet nie kontrolowali jeszcze Dżalalabadu i wschodniej części kraju, gdzie trafił bin Laden, po tym jak został zmuszony do ucieczki z Sudanu. Tam wciąż rządzili wtedy prezydent Rabbani i Gulbuddin Hekmatjar, wówczas premier i ważny warlord (watażka). Mułła Omar, lider talibów, dowiedział się, że ma u siebie takiego nieproszonego gościa jak bin Laden, od ambasadora Pakistanu. Powody, dla których przez lata nie wydano bin Ladena Zachodowi, były liczne i dużo bardziej skomplikowane, niż mówi popularna, oparta na dość mocnych przeinaczeniach faktów opowieść o tym, że Saudyjczyk był wielkim dobrodziejem talibów i pożądanym w Afganistanie gościem. Nic podobnego.

Kolejne porównania między rządami talibów na przełomie milenium i dzisiaj narzucają się same. Wtedy, tak jak dziś, domagali się od świata i instytucji międzynarodowych uznania ich rządów. I wtedy, i teraz balansują między narzucaniem społeczeństwu surowych reguł religijnych a obietnicami reform i budowy bardziej reprezentatywnego rządu. Nadal prowadzą mało przejrzystą dla zewnętrznych obserwatorów grę.
– Trudno od tych porównań uciec. Tym bardziej że mimo wielu obietnic dzisiejsze rządy talibów nie różnią się aż tak od tych sprzed ponad 20 lat. Choć Zawahiri nie ukrywał się w jaskini, ale mieszkał na bogatym kabulskim osiedlu willi i wystawnych pałacyków, najwyraźniej pod ścisłym nadzorem czy w swego rodzaju areszcie domowym. Zamach na niego wyprowadził też niemało mieszkańców Kabulu na ulice – część protestowała, bo zachęcił ich do tego lokalny mułła, ale część również była szczerze oburzona i zaniepokojona tym, że rok po wyjściu wojsk USA z Afganistanu znów dochodzi tu do ataków i amerykańskich nalotów.

Cofnijmy się zatem o rok. Jak wyglądały te letnie miesiące i czas, który poprzedził – jak potem się okazało – nieuchronny powrót talibów do władzy w Kabulu?
– Już latem talibowie przejmowali wsie i kolejne kluczowe punkty, ale nawet wtedy rząd centralny robił dobrą minę do złej gry i przekonywał, że to właściwie celowa strategia: pozwolić talibom przejąć prowincję, ale zachować władzę w miastach. Kiedy odwiedziłam bazę wojskową Bagram, już pod kontrolą afgańskiego wojska rządowego, jej dowódca przekonywał mnie, że talibowie nie mają szans na zajęcie bazy, że rząd ma na miejscu 3 tys. wyszkolonych wojskowych i najnowocześniejszy amerykański sprzęt. A trzy czy cztery tygodnie później Bagram było pod kontrolą talibów. Do końca jednak prowadzono jakieś rozmowy i obiecywano powołanie rządu tymczasowego, kolejne wybory, podział władzy z talibami. A to jedynie wzmocniło efekt szoku, piorunującego sukcesu i tempa, w jakim kraj de facto wrócił w ręce talibów.

Armia zaczęła oddawać posterunki i miasta bez walki, a rząd ewakuował się przy pierwszej okazji na pokładzie odrzutowców.

– Większość miast została oddana bez walki. Dochodziło do potyczek, ale głównie na obrzeżach. Jeden z oficerów z okolic Kandaharu przyznał wprost, że otrzymał rozkaz wycofania się, zdjęcia mundurów, oddania broni i wyjazdu w rodzinne strony. Inny żołnierz, z Bagram, powiedział mi to samo: dostali telefon, by porzucić bazę. W bramie czekali już talibowie, którzy weszli sobie na miejsce sił rządowych. A gdy z kraju uciekł prezydent, talibowie tym bardziej mieli powód, by oznajmić, że w celu powstrzymania chaosu i bezprawia muszą przejąć kontrolę.

Czy to wszystko uzasadnia teorię, że tak naprawdę przejęcie władzy zostało ukartowane, a świat nie ma świadomości pewnych układów czy porozumień, które pozwoliły talibom to zrobić?

– Mimo upływu roku dalej wielu rzeczy nie wiemy na pewno. Niejeden Afgańczyk podziela przekonanie, że, owszem, były jakieś umowy, dokonano różnych dealów, dogadano się, by wręcz oddać miasta talibom. Ale pamiętajmy też – co na Zachodzie rzadko się przebija – że ludzie dokonywali codziennych, pragmatycznych wyborów: „Nasza strona przegrywa, Amerykanie się wycofali, po co mam walczyć z talibami, skoro i tak będę musiał tu z nimi żyć?”. Żołnierze zostawili mundury, wracali do domów i zastanawiali się, jak wrócić do codzienności – takie relacje z pierwszej ręki również słyszałam. A myślę, że społeczność międzynarodowa kompletnie nie zdaje sobie sprawy, i jest w tym niechlubna rola mediów, z ogromnych podziałów – społecznych, religijnych, etnicznych, klasowych – pomiędzy samymi Afgańczykami. Skala resentymentów jednych grup obywateli wobec drugich była ogromna.

Ludzie w realiach okupacji robią sobie różne świństwa, a pamięć osobistej, rodzinnej czy zbiorowej krzywdy ciągnie się długo. Wyjście Amerykanów stworzyło okazję do wyrównania rachunków?

– Oczywiście. I to na wielu poziomach. Z opublikowanych przez „Washington Post” The Afghanistan Papers, śledztwa opartego na tysiącach stron dokumentów, wiemy, że zachodni eksperci, doradcy wojskowi i politycy nie zdawali sobie sprawy, jak działa afgańskie społeczeństwo. Nie wiedzieli, z kim mają wchodzić w sojusze, a z kim walczyć. Mówili wprost: „Nie wiemy, kto jest good guy, a kto bad guy, oni nawet wyglądają tak samo”. Przez to potem wojska koalicji natowskiej były wykorzystywane przez bardziej cwanych lokalnych przywódców do załatwiania rodzinnych, klanowych i plemiennych waśni. Nawet w przyziemnych sprawach, np. sporach o ziemię. Afgańczycy z jednej wioski czy prowincji donosili na sąsiadów, że współpracują z talibami bądź Al-Kaidą, a często niewinni ludzie, którzy padli ofiarą takich pomówień, trafiali do Guantanamo, czasem na wiele lat. Zwykłe kryminalne napaści czy lokalne porachunki były w prasie przedstawiane jako…

…ataki terrorystyczne albo zamachy?

– Właśnie. I jeszcze druga rzecz: doświadczenie okupacji nie było takie samo dla całego społeczeństwa. Pewna grupa Afgańczyków w poprzednim 20-leciu bardzo skorzystała. Dorobiła się majątków, wpływów i władzy. Doszła do niewyobrażalnego dla zwykłych ludzi w Afganistanie bogactwa. Ale są całe regiony kraju, gdzie nie ma wsi, nie ma rodziny, która nie doświadczyła w czasach okupacji wielkiego okrucieństwa. Do wojsk koalicji dochodziły fałszywe informacje i donosy o talibach ukrywających się w jakieś wsi, skutkiem tego były ataki dronów i nocne naloty. Specjalne lokalne jednostki wojskowe podlegające CIA dopuszczały się strasznych zbrodni wojennych na rodakach. Rosła nienawiść do Amerykanów jako okupantów, ale i do ludzi, którzy dopuszczali się niegodziwości wobec współmieszkańców, współpracując z siłami okupacyjnymi. Do dziś wiele rodzin nie doczekało się zadośćuczynienia, żadnej sprawiedliwości za krzywdy. Etniczni Pasztuni – a z tej grupy wywodzili się w znacznej mierze talibowie – czuli się prześladowani za sam wygląd i ciągnące się za nimi oskarżenia, że na pewno współpracują z talibami, Al-Kaidą, Państwem Islamskim i wszystkim, co najgorsze.

Podziały między ludźmi były rozgrywane, a lojalność wobec rządu centralnego słaba?

– Widziałam to ostatnio w Pandższirze. Gdy rozmawiałam tam z mężczyznami, dzisiaj bezrobotnymi, prawie każdy był wcześniej zatrudniony przez rząd. Ale gdzie? Armia, służby, wywiad. Pytam ich, dlaczego zatem – skoro wszyscy mają broń i doświadczenie w walce – nie walczyli z talibami. A oni: „A o co mieliśmy walczyć?”. Mówią, że ci, którzy zarobili na okupacji, z nich, biedaków, wyśmiewali się. „Nic nam nie skapnęło. A teraz mamy walczyć?”. Często w rozmowach z mężczyznami, którzy mogliby walczyć z talibami, wraca stwierdzenie, że nie chcą walczyć z tym czy innym rządem dla zasady. Im najbardziej przeszkadza brak pracy, brak szans dla dzieci czy bieda, a nie to, że u władzy w Kabulu są talibowie.

A co z katastrofą humanitarną? O ryzyku masowego głodu w kraju było głośno późną jesienią i zimą, potem z oczywistych powodów temat Ukrainy wyparł z mediów inne kryzysy i nieszczęścia. Choć Światowy Program Żywnościowy przy ONZ ostrzegał, że będzie bardzo źle. Jak jest teraz?

– W Afganistanie bieda, także skrajna bieda, zawsze była problemem. Ale teraz brakuje jedzenia, nawet o niewielkiej wartości odżywczej, do tego stopnia, że całe rodziny muszą się żywić samym chlebem zamoczonym w herbacie. Kolejki pod piekarniami po chleb dla najuboższych rosną, po kilka bochenków chleba ustawiają się dziesiątki osób. Wcześniej nigdy czegoś podobnego nie widziałam. A to rodzi kolejne problemy: niedożywione dzieci trafiają do przeludnionych i niedofinansowanych szpitali. Tam otrzymują doraźną pomoc, ale obłożenie jest takie, że zanim personel wyleczy jedno dziecko, musi robić miejsce dla kolejnego. A po paru miesiącach mały pacjent i tak wraca, bo rodziców nie stać na utrzymanie go w zdrowiu. Wielu Afgańczyków czuje się porzuconych i zdradzonych – Zachód nieomal oddał kraj w ręce talibów, a teraz jeszcze nakłada sankcje i uniemożliwia zwykłym ludziom odzyskanie ich oszczędności.

Administracja Bidena zatrzymała w amerykańskich bankach rezerwy afgańskiego banku centralnego.

– Tak i to są tematy, które wracają w rozmowie z dosłownie każdym. Nasiliły się próby desperackich ucieczek do Pakistanu i Iranu. Wydawanie za mąż małoletnich dziewczynek – oczywiście zjawisko wcześniej znane – przybiera na sile. Bo służy odciążeniu domowych budżetów. Zachodnie organizacje pomocowe i humanitarne działające na miejscu mają problem ze współpracą z talibami, ale muszą się pogodzić z faktem, że są oni de facto rządem, i to rządem być może najskuteczniej od 20 lat kontrolującym większość kraju.

Protesty po zabiciu Al-Zawahiriego nie były jedynymi ulicznymi demonstracjami towarzyszącymi rocznicy powrotu talibów do władzy.

– Trzy dni przed rocznicą – jedni Afgańczycy mówią „wyzwolenia”, drudzy „upadku” Kabulu – odbył się protest kobiet. Takie manifestacje odbywały się dość regularnie w ostatnich 12 miesiącach. Kobiety protestują przeciwko ograniczeniu dostępu do edukacji i wręcz odcięciu od rynku pracy. Na Afganki narzucono drakońskie restrykcje, a liczba małżeństw dziewczynek rośnie. Gdy nie mogą one kontynuować edukacji, wiele rodzin nie widzi innego sensownego wyjścia niż wydanie ich za mąż. Z tych powodów kilkadziesiąt kobiet wyszło na ulice Kabulu. Talibowie w 15 minut rozpędzili ten protest, bijąc i przeganiając dziennikarzy, strzelając w powietrze i aresztując podejrzanych.

Podejrzanych o co?

– O uczestnictwo w proteście. Nam, dziennikarzom, powiedziano, że nie mamy prawa robić zdjęć i dokumentować protestu, choć mieliśmy wszystkie niezbędne dokumenty i pozwolenia. Są zresztą dziennikarze, których w ostatnim roku wydalono ze względu na „uderzanie w afgańskie wartości”, a może to znaczyć opisywanie tematów niewygodnych z punktu widzenia obecnej władzy.

Afgańczycy mają łatwość mówienia zachodnim mediom tego, co według nich chcą one usłyszeć. Część dziennikarzy z kolei szuka potwierdzenia tego, co sami sądzą: że wszyscy tęsknią za amerykańską okupacją, że pragną liberalnej demokracji i że społeczeństwo jest zjednoczone w sprzeciwie wobec talibów.

– Sporo ludzi wie, jak manipulować korespondentami zagranicznych mediów i co mówić, by ci chcieli słuchać. Spójrzmy na popularną wśród zachodnich obserwatorów kwestię szkół ponadpodstawowych dla dziewczynek. Odkąd talibowie doszli do władzy, pomimo obietnic są one zamknięte. Z drugiej strony są dystrykty, gdzie dziewczynki wciąż mogą do szkół uczęszczać, a talibowie przymykają na to oko i pozwalają szkołom normalnie działać. Fakt zakazywania edukacji dziewczynkom i młodym kobietom jest straszny i placówki oświatowe powinny zostać otwarte jak najszybciej. Ale jest grupa dziewczynek i chłopców, która dopiero teraz po raz pierwszy poszła do szkoły, bo nareszcie zrobiło się na tyle bezpiecznie w kraju, że to możliwe. Rozmawiałam z wieloma rodzinami, które wcześniej przestały posyłać do szkół synów, bo na drogach toczyły się walki, działali talibowie i grupy terrorystyczne czy bojówki zwolenników i przeciwników rządu lokalnego lub centralnego. Spadały bomby. Ludzie w takich warunkach nie wysyłali dzieci do szkół. Nie można udawać, że takich problemów nie było.

Czyli znów, jak ćwierć wieku temu, legitymacja władzy talibów bierze się z zapewnienia elementarnego bezpieczeństwa w kraju po wojnie. „Owszem, talibska sprawiedliwość jest surowa, a w kraju panują rządy twardej ręki, ale moja córka nie zostanie porwana, a na drodze, którą jeżdżę na pole, nie ma min przeciwpancernych”, mówią ludzie.

– Słyszę to od większości Afgańczyków, szczególnie z prowincji, które bardziej niż inne doświadczyły wojny w ostatnich 20 latach. Naprawdę nie brakuje ludzi, którzy po wieloletniej – sięgającej końca lat 70. – nieustannej wojnie i zawierusze mówią, że po raz pierwszy nie boją się przydrożnej bomby albo przekupnej policji zdolnej ograbić ich z płodów rolnych w drodze na targ. A działo się tak i robili to policjanci i funkcjonariusze wyszkoleni i dozbrajani przez nas, Zachód. Żołnierze nie mieli oporu – opowiadał mi to kolega dziennikarz z Włoch – żeby nawet w trakcie udzielania mediom wywiadu ściągać haracze, np. w postaci worków winogron, od rolników, których mieli bronić. To wydaje się zabawne, ale dla ludzi mogło być prawdziwą udręką.

Czy Zachód powinien wobec tego uznawać rząd Islamskiego Emiratu Afganistanu, czy nie?

– Próbowaliśmy jako Zachód różnych rzeczy. Traktowania talibów z otwartą wrogością, ignorowania, niepodejmowania rozmów. Ale czy po 12 miesiącach Zachód osiągnął wobec nich to, co chciał? Nie wydaje się. Jedyne, czego jeszcze nie spróbowaliśmy, to zaangażowanie się w rozmowy i uznanie talibów za rząd Afganistanu, którym de facto są. Oczywiście to również może się skończyć kompletnym fiaskiem. Ale inne działania, zarówno w latach 90., jak i w ostatnich miesiącach, też nie zakończyły się sukcesem. Zachód, ignorując talibów, zachowuje poczucie moralnej czystości, ale cierpią na tym zwykli Afgańczycy. Jak to często bywa w przypadku sankcji i międzynarodowej izolacji. A nawet obywatele tego kraju, którym bardzo z talibami nie po drodze, nie chcą być w ten sposób karani przez świat zachodni za nie swoje grzechy i za rząd, którego wcale sobie nie wybrali.

Fot. Przemek Wójtowicz

Wydanie: 2022, 37/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy