Ja jako komuch

Ja jako komuch

Liberum veto

Za niereformowalnego komucha uznał mnie u początków transformacji entuzjasta ekonomicznej wolnoamerykanki, Janusz A. Majcherek. Podpadłam mu, bo – polemizując z pewną katolicką felietonistką – napisałam, że wolę, aby moje wnuki nie jadły bananów (ich dostępnością zachwyciła się owa dama), bylebym ja nie musiała patrzeć na żebrzących bezrobotnych. Przypomniałam sobie o tym, czytając wywiad, jakiego udzielił „Przeglądowi” (15.01) Jerzy Urban, z którym od dawna toczę spór mentalny, a także publiczny. Nie byłam zachwycona i nie ukrywałam tego, gdy premierzy uważani i uważający się za lewicowców jego właśnie mianowali swym rzecznikiem. Wiedząc o tym, naczelny pewnego poważnego pisma zaproponował mi pod koniec PRL, abym

nakreśliła sylwetkę Urbana.

Nie zgodziłam się, ponieważ mając pewną hipotezę na temat tego wybitnie inteligentnego i sprawnego, lecz irytującego mnie dziennikarza – nie dysponowałam dostateczną znajomością faktów uzasadniających moją opinię. Teraz jednak chciałabym ją ujawnić. Otóż, moim zdaniem, Jerzy Urban z różnych względów cierpi na kompleks niekochanego dziecka, które robi wszystko, aby sprowokować otoczenie, postrzegane jako nieżyczliwe. Nie lubicie mnie, no to ja wam pokażę! I pokazuje, nierzadko swym zachowaniem przypominając sfrustrowanego malca, który tupie i wrzeszczy: NIE, NIE, NIE!…
Jerzy Urban uważa, że jest potrzebny prawicy, która widzi w nim nie tylko „rozwiązłego starucha”, ale „komunistę”, a więc człowieka lewicy. Z tradycyjną lewicą Urbana łączy antyklerykalizm i niechęć do nacjonalizmu. Co więcej? Bliskiemu sobie SLD Urban zarzuca, że „jako partia liberalna gospodarczo i nieliberalna politycznie” nie był „prawdziwą lewicą” i w dodatku „nie umiał zakotwiczyć się społecznie. Tam po prostu nie było społecznikostwa”. Ale co sam Urban, beneficjent transformacji, uczynił, by reanimować postawy społecznikowskie? Czy – na przykład – kiedykolwiek wsparł Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, organizację społeczną, która powstała przed wojną z inicjatywy środowisk lewicowych, a teraz boryka się z brakiem sponsorów?…
Jerzy Urban, krytykując – słusznie – obecną zinstytucjonalizowaną lewicę, „nie widzi przyszłości formacji lewicowej”. Jest to prognoza z kategorii samospełniających się. Może jestem naiwną staruszką, ale moim zdaniem, właśnie teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebna nam jest

uczciwa, niezacietrzewiona,

społecznie wrażliwa lewica, która sprostałaby wyzwaniom XXI w.
Ostatnio osoby „lewicujące” skupiają się na problematyce obyczajowej, ważnej, ale czy najważniejszej?
Moim zdaniem, sprawą arcypilną jest pogłębiona refleksja nad dziejami lewicy, zwłaszcza wyjaśnienie, wskutek czego humanistyczne hasło: „Od każdego według możliwości, każdemu według potrzeb” w praktyce doprowadziło do ciągu błędów, wypaczeń, zbrodni. Bo takiej przekonującej analizy ja przynajmniej nie spotkałam. Równocześnie jednak należałoby głośniej przypominać o istotnych osiągnięciach, zwłaszcza w dziedzinie kultury, jakie zawdzięczamy czasom ułomnego, bo ułomnego, ale jednak egalitaryzmu, najwidoczniej korzystnego dla twórców.
Obok rzetelnego rozliczenia się z przeszłością chodzi o program na przyszłość, związany z jednoczeniem się Europy i globalizacją.
Jerzy Urban (i nie tylko on) opowiada się za „federalnym państwem europejskim”, co – moim zdaniem – musiałoby prowadzić do niwelowania europejskiej różnorodności. W tym kontekście przychodzi mi na myśl slogan: „Proletariusze nie mają ojczyzny” ze swą mutacją: „Ojczyzną proletariuszy jest Związek Radziecki”. Dziś z kolei brzmiałoby to: „Ojczyzną Europejczyków jest Europa”… Mnie natomiast marzy się Europa zgodnych sąsiadów, szanujących własną i cudzą tożsamość kulturową, wyrażającą się m.in. w języku. I właśnie nowa lewica powinna by wreszcie podjąć dyskusję o naszej tożsamości, o co od lat nadaremnie apeluję. W moim głębokim przekonaniu skutecznym antidotum na chorobę nacjonalizmu (bo to choroba) nie jest

ani internacjonalizm, ani kosmopolityzm,

tylko mądry patriotyzm, polegający na trosce o zachowanie tożsamości.
O globalizacji można nieskończenie, jest to proces nieuchronny, ale jeszcze nie wiadomo, czy będzie polegał na wielkiej merkantylizacji, czy też na uładzeniu stosunków między kulturami oraz między Człowiekiem a Przyrodą. W tych sprawach polska lewica powinna śmielej korzystać z dorobku intelektualistów zachodnich, w tym amerykańskich, którzy znają z autopsji dyskretny urok „realnego kapitalizmu” spod znaku megakorporacji.
Ponadto sądzę, że ludzie myślący – niezależnie od poglądów – powinni być otwarci na dialog, co jest warunkiem sine qua non poprawy stosunków międzyludzkich. Jakie one w Polsce są, każdy widzi i słyszy. Niestety!
18 stycznia 2006 r.

 

Wydanie: 05/2006, 2006

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy