Jak podzielić medialny tort

Jak podzielić medialny tort

Spór o telewizję: z całej awantury ludzie zrozumieli, że Michnik chce kupić Polsat, a rząd mu na to nie pozwala

„Panie premierze, dlaczego rząd walczy z Agorą, walczy z nadawcami prywatnymi?” – pyta Monika Olejnik w rozmowie w Radiu Zet Leszka Millera. „Wojna z mediami” tytułuje swój artykuł „Rzeczpospolita”. „W imię zasady wolności gospodarczej musimy podjąć wszelkie prawne kroki w obronie praw podmiotowych polskich przedsiębiorstw”, to z kolei fragment oświadczenia Zarządu Agory, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Jej prezes, Wanda Rapaczyńska, zapowiada: „Jeżeli będzie trzeba pójść do Strasburga, pójdziemy do Strasburga. Jeśli trzeba pójść do Brukseli, pójdziemy do Brukseli”. „To jest dobijanie polskich mediów”, dodaje Zygmunt Solorz, właściciel Polsatu. A wśród nadawców prywatnych krąży pomysł, by przerywać wieczorne programy na kilkanaście sekund i emitować białe plansze z napisem, że rząd dokonuje zamachu na niezależność mediów.

Ustawa

Tym „zamachem” jest projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, który w ub. tygodniu przyjął rząd. Projekt, z punktu widzenia prywatnych nadawców, zawiera dwa kontrowersyjne zapisy.
Pierwszy zakazuje koncentracji mediów. Zasada jest prosta: nie można mieć dwóch mediów ogólnopolskich: dwóch stacji radiowych, stacji radiowej i telewizyjnej, dziennika ogólnopolskiego i którejś ze stacji. Poza tym ogólnopolska stacja nie może posiadać lokalnej rozgłośni w mieście liczącym powyżej 100 tys. mieszkańców.
Drugi zapis, który wywołał burzę, zmienia zasady płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Będzie on obowiązkowy. By go uniknąć, trzeba będzie samemu złożyć deklarację, że nie posiada się ani radia, ani telewizora. Dzięki temu wzrośnie ściągalność abonamentu, która dziś waha się wokół 50%.
Tymczasem ograniczenia dotyczące koncentracji mediów nie są żadnym wynalazkiem, one obowiązują w większości krajów zachodnich. W Niemczech, we Francji i Wielkiej Brytanii są zresztą bardziej restrykcyjne. Tamtejsze społeczeństwa przywiązują wielką wagę do tego, by mieć informacje z rozmaitych źródeł. Ta troska przejawia się nie tylko tym, że państwo pilnuje, by jeden nadawca nie kontrolował zbyt dużej części rynku mediów. Również państwo współfinansuje niektóre media, jeśli uznaje, że ich istnienie poszerza zakres wolności. Na przykład we Francji państwo dotuje tygodnik satyryczny specjalizujący się w ujawnianiu afer na szczytach władzy, „Le Canard Enchaine”, ale i komunistyczny „L’Humanite”.
„Media to specyficzny biznes i wymagają szczególnych rozstrzygnięć, z czego zdają sobie sprawę też inne kraje – mówił w styczniu, gdy ustawa była jeszcze tworzona, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Karol Jakubowicz, doradca KRRiTV. – Jedna firma medialna, skupiając w jednym ręku stację radiową i telewizyjną oraz miejscowy dziennik, może zmonopolizować źródło dostępnych dla obywateli informacji z tego regionu”.
Opinia Jakubowicza nie wzięła się z kosmosu. We Włoszech, gdzie prawo bardzo liberalnie podchodziło do sprawy koncentracji mediów, telewizja prywatna dostała się w ręce Silvia Berlusconiego. Wszystkie stacje „grały” na niego podczas kolejnych kampanii wyborczych. Dziś Berlusconi jest premierem. I gdy próbował przejąć telewizję publiczną, tysiące Włochów wyszło na ulice, by zaprotestować przeciwko temu.
Również w III RP mieliśmy i mamy próby tworzenia medialnych porozumień, by wzmocnić przekaz danej informacji. Kilka lat temu, gdy telewizją publiczną kierował Wiesław Walendziak, wielokrotnie „trenowano” taki mechanizm: rano o jakiejś sprawie pisało kierowane przez Tomasza Wołka „Życie Warszawy”, potem wielki materiał na ten temat zamieszczały „Wiadomości”, a wieczorem rozwijał go w rozmowie z zaproszonym gościem „Puls Dnia”. Dzisiaj funkcjonuje inny mechanizm: mamy nieformalny kartel informacyjny „Gazeta Wyborcza”-Radio Zet-telewizja TVN. Wygląda to tak, że określona informacja najpierw opisywana jest w „Wyborczej”, a potem drążona w rozmowach w Radiu Zet, w „Faktach” oraz w „Kropce nad i”, często zresztą przez tych samych dziennikarzy. Na świecie nie istnieje taki gatunek jak dziennikarz, który nie ma poglądów („Jeżeli pani jest apolityczna, to ja jestem głęboko praktykujący”, mówił prezydent Aleksander Kwaśniewski Monice Olejnik). Tak więc siłą rzeczy informacja przedstawiana tak wiele razy z jednego punktu widzenia łatwiej mogła dotrzeć do przeciętnego Polaka niż artykułowana z innych ośrodków.

Biznes chce biznesu

Sęk w tym, że pomysł KRRiTV, by zamrozić sytuację na rynku mediów, zatrzymać konsolidację, realizuje się w chwili, kiedy trwają rozmowy na temat kupna Polsatu przez Agorę. To zresztą nie są jedyne plany konsolidacyjne. Agora kupuje kolejne stacje radiowe, aktywne na rynku są ZPR – wydawca „Super Expressu”. Ba, sam Polsat, który popadł w kłopoty na skutek niemądrej polityki inwestycyjnej Solorza, także rozgląda się za możliwością inwestowania w stacje radiowe.
Te apetyty są zrozumiałe – przynajmniej do początku kryzysu 2001 r. największe media w Polsce były kopalniami pieniędzy. Rozwijały się więc, pożerając mniejsze. Tym sposobem Agora kupiła już 19 regionalnych stacji radiowych i wciąż kupuje kolejne. Następnym etapem w rozwoju spółki byłoby przejęcie Polsatu. Tymczasem ustawa uniemożliwi to, jeśli wejdzie w życie w proponowanym kształcie.
Stąd gniew właścicieli największych mediów prywatnych. Ustawa antykonsolidacyjna utrudnia rozwój ich firm, zmusza do weryfikacji planów biznesowych, a być może także do weryfikacji planowanych zysków. A że to jest dla managementu najważniejsze, mogliśmy się przekonać, obserwując, jak szefowie Radia Zet wyrzucali ze stacji niewygodnych dziennikarzy.
Racje biznesowe zderzyły się więc ze społecznymi. I wtedy, i teraz.

Nie damy Michnikowi

Jedną z osi ataku jest oskarżanie rządu, że wprowadzając ustawę w życie, chce przeszkodzić Agorze w przejęciu Polsatu. Paradoksalnie oskarżenia te odniosły skutek odwrotny od zamierzonego, bo postawiły w szeregu popierających ustawę wszystkich przeciwników Adama Michnika i zwolenników teorii o jego „diabolicznym wpływie” na polską rzeczywistość. I PSL, i Samoobrona, i Liga Polskich Rodzin już zdążyły ogłosić, że ustawę poprą i że zapis o zakazie konsolidacji bardzo im się podoba.
Cała sprawa ma zresztą i drugie dno. Bo – jak wynika z opinii osób dobrze poinformowanych – w samej Agorze są też głosy mówiące, że przejęcie Polsatu niekoniecznie może spółce posłużyć.
Rzecz bowiem w tym, że Polsat to medium zupełnie inaczej sprofilowane niż „Gazeta Wyborcza”, kto inny tę telewizję ogląda, a kto inny czyta „Wyborczą”.
Zakładając więc, że Agora chciałaby zbudować na bazie Polsatu i „GW” dom medialny, musiałaby przebudować stację, zmienić jej oblicze z ludowej w inteligencką. Czy jest to w ogóle możliwe? Tego nie wiadomo, wiadomo natomiast, że to operacja bardzo droga i dla Agory mogłaby skończyć się wyrzuceniem wielkich pieniędzy w błoto.
Jeden z naszych rozmówców, analityk rynku mediów, zwrócił uwagę na jeszcze jeden element. Otóż – jego zdaniem – dziwne jest, że przeciwko ustawie antykonsolidacyjnej tak mocno protestuje Mariusz Walter. Bo przecież wzmocniony pieniędzmi Agory i dziennikarzami „Wyborczej” Polsat stałby się realną konkurencją dla TVN. I zacząłby wypierać go z rynku. Więc?

Rynkowy tort

Co do jednego nadawcy prywatni mają rację. Jeśli ustawa wejdzie w życie, wzmocni telewizję publiczną. W bardzo prosty sposób – zapewniając jej stałe źródło dochodu z abonamentu oraz pozwalając na tworzenie kanałów tematycznych. Telewizja publiczna, która od kilku lat zasadniczo utrzymuje swój udział w rynku mediów (waha się on w granicach 50%), mogłaby w ten sposób złapać drugi oddech i odjechać prywatnej konkurencji.
I Polsat, i TVN w pogoni za pieniądzem popełniły w ostatnim czasie sporo błędów. Polsat postawił na latynoskie seriale, TVN zszargała sobie opinię ekscesami z programu „Big Brother”. Tym sposobem, telewizja publiczna stała się znów atrakcyjna.
Ostatnie badania oglądalności nie pozostawiają złudzeń – w dwudziestce najczęściej oglądanych programów telewizja publiczna ma po kilkanaście pozycji. „Wiadomości” wyprzedziły „Fakty”, a najpopularniejszymi serialami są „Na dobre i na złe”, „Złotopolscy” i „Klan”.
Podczas niedawnego programu „Tygodnik Polityczny Jedynki” były prezes TVP, Wiesław Walendziak, dziś poseł PiS, atakował swą dawną firmę, mówiąc, że świat prezentowany w „Faktach” i w „Wiadomościach” to dwa różne światy. Miał sporo racji. Co nie znaczy, że to „Fakty” w tej rywalizacji są bardziej obiektywne i mniej zacietrzewione. W ostatnich miesiącach, poza kilkoma bolesnymi wpadkami, właśnie „Wiadomości” prezentowały więcej informacji – co potwierdza wielu postronnych obserwatorów – i były one może mniej dynamiczne, ale na pewno bardziej kompetentnie podane.
Analitycy rynku mediów tłumaczą więc agresję skierowaną przeciwko telewizji publicznej tym, że media prywatne zderzyły się ze ścianą i coraz trudniej rywalizować im z telewizją publiczną. „To proste – Zetka czy RMF nie narzekają na radio publiczne, bo czują tu swoją przewagę, inna natomiast sytuacja jest na rynku telewizyjnym”.
Ten rynek to w tej chwili kilkaset milionów dolarów rocznie. Sama telewizja publiczna zbiera rocznie z reklam 230 mln USD. Prywatni nadawcy proponowali więc, by z tych reklam zrezygnowała, przynajmniej częściowo.
Albo żeby podzieliła się z nimi abonamentem.
Prezes TVP, Robert Kwiatkowski, odrzuca te pomysły. Czy więc zbliżamy się do sytuacji, w której mogą ziścić się ostrzeżenia, że monopol w Polsce będzie miała telewizja publiczna, a telewizje prywatne stana się tylko kwiatkiem do kożucha? Tak też nie będzie, nawet w TVP zakłada się, że telewizja publiczna będzie musiała oddać trochę rynku, stabilizując się na poziomie 40%.

Kasa

„Osobiście sądzę, że brak przepisów ograniczających koncentrację w mediach w Polsce doprowadzi do przejęcia ich przez kilka grup medialnych. Potem już nic nie stanie na przeszkodzie w ich sprzedaży w „obce ręce”, gdy tylko cena będzie odpowiednio wysoka. Każdy z wielkich koncernów medialnych ma przecież pieniądze nieporównywalnie większe niż wszyscy polscy potentaci medialni razem wzięci”, taka jest opinia prezesa TVP, Roberta Kwiatkowskiego.
Co inaczej można przetłumaczyć tak: co jest lepsze – czy jeść łyżeczką długo, czy też chochlą przez chwilę?
Na razie wygrywa opcja chochli.

 

Wydanie: 13/2002, 2002

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy