Jak porzucona zabawka

Jak porzucona zabawka

7-letni Norbert z biednej wsi w Koszalińskiem zapowiadał się na geniusza. Ale nikt mu nie pomógł

Kiedy dwa lata temu wyjeżdżałam z Cetunia, podobnie jak Dorota, matka Norberta, byłam dobrej myśli. Dla jej niezwykle uzdolnionego pięcioletniego syna kroiła się świetlana przyszłość. O chłopcu było głośno w całej Polsce. Rozpisywała się lokalna prasa, udział w programie oferowała telewizja, a Poradnia Wychowawczo-Zawodowa w Koszalinie szykowała indywidualny program przeznaczony wyłącznie dla niego. Gdy historia chłopca ukazała się na łamach „Przeglądu” (nr 15/00), zainteresowali się też Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak – na stale mieszkający w USA. To z ich obietnicami Dorota wiązała ciche, lecz chyba największe nadzieje.

Dziś żałuje, że dała się wciągnąć w tę całą farsę. Po kilku miesiącach, pełnych nadętych frazesów medialnego szumu, popularność małego geniusza pękła niczym bańka mydlana. Nagle wszystko okazało się niemożliwe, a zdeklarowani darczyńcy jeden po drugim brali nogi za pas – z różnych zresztą powodów. Umilkły telefony, skończyły się nachalne wizyty, pytania, zachwyty i obietnice. Tylko mały Norbert wciąż powtarzał w ślad za nimi jak echo: ja jestem geniusz, geniusz, geniusz, co doprowadzało Dorotę do szału. W końcu nie wytrzymała. Zebrała wszystkie gadżety, listy i prasowe wycinki, z których niegdyś tak była dumna i zatrzasnęła w szufladzie raz na zawsze. Niech nie mieszają dziecku w głowie. Zresztą sama też nie mogła dłużej na nie patrzeć.
Lecz gdy już prawie udawało jej się zapomnieć o przeżytych rozczarowaniach, przychodził kolejny list z fałszywymi zapewnieniami albo dzwonił telefon z kolejną pseudodobroczynną ofertą. Doszło do tego, że bała się nawet podejść do aparatu, a kiedy tylko usłyszała, że znów chodzi o Norberta, rzucała słuchawką, przestraszona i zirytowana jednocześnie.
Na mój telefon reaguje podobnie.
– Mam dość, dość! – krzyczy po drugiej stronie telefonicznego drutu. – Wszyscy dziennikarze obiecywali: nagłośnimy, rozreklamujemy i na pewno coś z tego wyjdzie. Tymczasem nie stało się nic! Absolutnie nic! Norbert chodzi do zwykłej, wiejskiej zerówki w Nacławiu. Tu pójdzie też do pierwszej klasy, a teraz jest chory, ma torbiel na oku i czeka na operację. Zresztą jego szkoła była przez dwa tygodnie zamknięta, bo najpierw drogi zasypało, a potem popękały kaloryfery. Liczyłam, że ktoś się nim zajmie, ale się przeliczyłam i skończmy na tym. U nas zawsze było zadupie, bieda, a z wsiurami nikt się nie liczy.

Co łaska

Dorota Sawicka mieszka z matką w popeegerowskim Cetuniu. Stąd wszędzie daleko. Jeśli się nie ma własnego samochodu, to nawet do Polanowa dojechać trudno, bo autobus kursuje jedynie raz dziennie. W rozpadających się blokach i starych chałupkach przycupniętych wzdłuż wąskiej szosy wegetują wielodzietne rodziny. Dzieci rodzą dzieci, a ogólna bieda i degradacja wyzwala najgorsze zachowania. To właśnie w Cetuniu kilka lat temu znaleziono na śmietnisku martwe niemowlę. We wsi latem żyje się z lasu, a zimą, gdy już nic nie ma do roboty, nie tylko chłopi, ale i ich kobiety zamulają czas przy pędzonym z kartofli bimbrze. Przytłaczająca większość dawno straciła prawo do kuroniówki.
Dorota, samotna matka dwójki dzieci, od lat na zasiłku gwarantowanym, zawsze umiała trzymać fason. Zadbana, atrakcyjna, planowała nawet zdobyć maturę. Lecz kiedy życiowe perypetie pogmatwały te plany, swoje ambicje przelała na dzieci, a zwłaszcza na Norberta. Wrażliwy, delikatny, bystry chłopiec stał się jej dumą i nadzieją. Nie żądała dla niego zbyt wiele. Nie obchodziły ją drogie stypendia, zagraniczne wojaże czy sława. Chciała tylko, żeby ktoś rzeczywiście się nim zajął. Sama skłonna byłaby wozić go na lekcje nawet do Polanowa. Miesięczny koszt indywidualnych zajęć – jak obliczono w tamtejszym Centrum Wspierania Rodziny – miał wynieść 600 zł.
Owszem, zjawili się darczyńcy. Pewien biznesmen z Warszawy kontaktował się z nią wielokrotnie. Z nonszalancją prezentował swoje możliwości, szastając pieniędzmi na prawo i lewo. Obiecywał, że ją ozłoci, jeśli tylko zdecyduje się na wspólne z nim życie. Kiedy odrzuciła takie awanse, nagle się wycofał, nie nadsyłając nawet przyrzeczonego Norbertowi komputera.
Na obietnicach skończyły się rozmowy z jedną ze stacji telewizyjnych. Jej przedstawiciele najpierw z wielkim szumem zjechali do Cetunia. Za 200 zł chcieli kupić chłopca do programu. Potem miał być również komputer i cała masa upominków. I, co najważniejsze, długotrwały mecenat nad uzdolnionym dzieckiem. Kiedy Norbert niespodziewanie rozchorował się i nie mógł stawić się na nagranie, nagle sympatia i zainteresowanie prysły.
Równie wielkoduszna była oferta zza oceanu. Jakiś głos w słuchawce zapewniał Dorotę przymilnie, iż powinna zgodzić się na adopcję. – Norbert będzie u nas miał wszystko, czego tylko dusza zapragnie – obiecywał. – Elegancki dom, najlepsze szkoły i wspaniałych lekarzy, a jak skończy 19 lat, to może nawet sprowadzi panią do Stanów…
Potem było jeszcze parę identycznych, równie bezczelnych propozycji, kilka paczek ze znoszonymi ciuchami i zabawkami raczej nie dla Norberta oraz list z Nowego Jorku z trzema dolarami w środku. Chłopiec oprawił te dolary w ramkę, pokazując wszystkim dookoła, tak niby dla śmiechu. Lecz był to tylko śmiech przez łzy.
W atmosferze chorej popularności nawet nagłe zainteresowanie się ojca dzieci sprawami rodziny budziło z początku wątpliwości. Ale na szczęście dla Doroty i jej pociech, nie okazało się kolejną mydlaną bańką, przynajmniej dotychczas.
Zdarzały się też gesty naprawdę chwytające za serce. Podręczniki do nauki ortografii nadesłały gdzieś z Polski pracownice poczty, pewien pisarz z Gdańska zwyczajnie podarował pieniądze wraz ze świątecznymi życzeniami, a studentka z Warszawy zafundowała chłopcu nowiutką „Encyklopedię dla małolatów”. Norbert czyta ją na okrągło, wciąż czekając na przyobiecany indywidualny program…

To tylko plaster

Z Cetunia do Polanowa samochodem jedzie się 20 km na godzinę po wyboistej, pełnej dziur szosie. Na poboczach kolebią się chwiejnie opatuleni rowerzyści. W tych okolicach rower stanowi podstawowy środek lokomocji. Jeździ się na nim okrągły rok: do sklepu, do urzędu, do pracy, jeśli się ją w ogóle ma.
W gminnym Centrum Wspierania Rodziny tłok i hałas. Zmęczeni, szarzy ludzie wędrują z pokoju do pokoju, opowiadając w kółko to samo. Stara kobieta oparta o biurko szlocha histerycznie. Wczoraj z tego biura dwóch młodych ludzi skradło jej torbę z dokumentami, pieniędzmi i drogimi lekami. – Co ja teraz zrobię, co ja teraz zrobię – powtarza bezładnie. Pracownice centrum rozkładają ręce w niemocy. Jak wszyscy tutaj, znają sprawców, ale dopóki kryją ich rodzice, rzecz jest nie do załatwienia. A rodzice bywają różni, np. pan Marek, który miał się dzisiaj stawić w sprawie przymusowego leczenia, znów poszedł pić do knajpy. Właśnie widziano, jak jego kilkuletnia córka holowała go nieprzytomnego do domu. Dwoje nastolatków przyszło z podobnym kłopotem. Chcą zgłosić matkę i ojca na leczenie. Młoda kobieta, już po rozwodzie, skarży się na byłego męża, że napastuje ją i dzieci na ulicy. Inna, potulna, też żona alkoholika, tłumaczy cicho, że tak długo nie przyjeżdżała, bo nie miała pięciu złotych na bilet autobusowy. Jeszcze inna przyszła się poradzić, bo jej Waldka wczoraj zgarnęła policja. Tylko szczuplutki Adaś z lekkim porażeniem mózgowym nie utyskuje, nie płacze, jedynie uśmiecha się promiennie. Jest tu ze swoją „nową mamą”. Niemłoda już opiekunka poprawia mu co chwilę za dużą, wyciągniętą kurtkę; kupiła ją w lumpeksie.
W tej pięknie położonej gminie, największej w powiecie koszalińskim, kiedyś istniały aż trzy duże pegeery. Dziś ich pracownicy stanowią w znacznej części społeczny margines. W Cetuniu degeneracja poczyniła takie spustoszenie iż zdecydowano się na uruchomienie specjalnej „szkoły” dla rodziców. Na spotkania przyjeżdżali psychologowie, terapeuci, prawnicy. Niestety brak funduszy położył kres i tej inicjatywie. Na razie działa tam jedynie ognisko dla dzieci finansowane przez TPD.
– Bez rozwiązania problemu podstawowego, jakim jest bezrobocie, wszelkie, najlepsze nawet pomysły są tylko plastrem – uważa Wanda Zabrocka, szefowa centrum, partycypująca również w ogólnopolskiej akcji” Dzieciństwo bez przemocy”. Zazwyczaj zaradna, przebojowa, optymistyczna, w sprawie Norberta rozkłada tylko ręce. Napisała chyba wszędzie, do sześciu, a może do ośmiu fundacji. Odpowiedź zawsze była ta sama, chłopiec nie kwalifikuje się do pomocy, bo nie jest jeszcze w wieku szkolnym.
– Obawiam się – mówi pani Wanda – że gdy w końcu spełni metrykalne warunki, będzie już za późno. Ostatnie badania psychologiczne potwierdziły co prawda, że niezwykła pamięć pozwala mu na szybkie opanowanie języków i skomplikowanych pojęć, ale słabiej są u niego rozwinięte zdolności grafomotoryczne. Powinien je natychmiast ćwiczyć. Znam dziewczynkę w jego wieku, z dużego miasta, równie uzdolnioną, która pisze długie opowiadania z dialogami. Gdyby ktoś popracował tak Norbertem, pewnie zaszedłby daleko…

 

 

Wydanie: 05/2002, 2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy