Jak to było naprawdę…

Jak to było naprawdę…

Bohater tekstu zwolniony z pracy, zakaz pisania dla autorki, czyli…

Porządkuję stare papiery. Zdjęcia, listy prywatne. Materiały z redakcji, z którymi współpracowałam. Spora paczka dotyczy “Polityki”. Zdjęty przez cenzurę artykuł o fatalnej jakości towarów, cykl “Kariery Dwudziestolecia”, felieton o stołówkach pracowniczych, który Dariusz Fikus (ówczesny sekretarz redakcji) dał na pierwszą stronę.
Nic jednak nie daje się porównać z felietonem “Zezowate szczęście”. Zamieszczono go w pierwszym numerze ze stycznia 1963 roku. Chodziło o to, że robotnik z WSK w Mielcu, Tadeusz Urban, został oskarżony o to, że na drzwiach klozetu napisał “Kierownik Martyniuk – komunista, powiesić go za jaja”. Wydział Kadr i sekretarz POP energicznie zabrali się do pracy. Wyjmowano z teczek wszystkie pisane ręcznie życiorysy i porównywano je z publicystyką klozetową. Charakter pisma Urbana wydawał się podobny. W końcu drzwi posłano do Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w celu dokonania ekspertyzy grafologicznej. W lipcu 1962 roku Tadeusz Urban napisał do Polskiego Radia:
“Zostałem zwolniony z pracy pod zarzutem, że na drzwiach ustępu w WSK w Rzeszowie

miałem napisać
nieprzyzwoite słowa

pod adresem majstra Martyniuka. Podano mnie także do sądu. Jedynym dowodem przeciwko mnie była ekspertyza z KGMO. Innych dowodów nie było. A nawet obrażony tym napisem Martyniuk, przesłuchany w charakterze świadka, stwierdził, że nic przeciwko mnie nie ma. Napis zrobiono 21 czerwca 1960 roku. Ja wtedy pracowałem o kilometr od fatalnych drzwi i jeszcze do tego byłem na urlopie od siódmego czerwca”.
Sąd, na szczęście… ale jednak “zezowate”, wydał wyrok uniewinniający.
Urbana do pracy jednak z powrotem nie przyjęto i nie dano mu także satysfakcji, zamieszczając w “Wiadomościach Fabrycznych” informację o tym fakcie. Zjednoczenie Przemysłu Lotniczego, do którego zwróciła się redakcja, stwierdziło, że umowa o pracę została rozwiązana przez kierownictwo w trybie ustawowym i że wobec tego nie widzi podstaw do zmiany decyzji dyrekcji WSK.
Patrzę teraz na podanie Urbana o pracę także zgodne ze stylem epoki: “Proszę o przyjęcie mnie do pracy w WSK Rzeszów. Chciałbym przyczynić się do odbudowy Polski Ludowej, do wykonania planu sześcioletniego, a jednocześnie chciałbym zapewnić byt matce, bo ojciec (gospodarz na niecałym hektarze ziemi) zginął w czasie wojny”. Jak mi się to udało, nie wiem do dziś, ale zapewne mój urok osobisty i niewinny wygląd sprawił, że Zjednoczenie Przemysłu Lotniczego dało mi teczkę Tadeusza Urbana i “Polityka” zrobiła z tego dokumentu bardzo ładne zdjęcie. Nawet

adnotacja Zjednoczenia
“Zwolniony za napisy”

nie została usunięta, nawet bardzo dobra opinia Rady Oddziałowej z wnioskiem o awans: “Dobry fachowiec, zdyscyplinowany, koleżeński, wykazuje duże zainteresowanie zawodem, pracuje sumiennie i bez braków. Wśród załogi i nadzoru zdobył sobie ogólne zaufanie, uznanie i jak najlepszą opinię”.

*
Po publikacji w “Polityce” zaczęło się najpierw piekiełko, a potem prawdziwe piekło. Członek Biura Politycznego i przewodniczący CRZZ, Władysław Kruczek, wykorzystał sposobność, aby na posiedzeniu plenarnym KC zawołać: “Podczas gdy my w Rzeszowskiem walczymy z zimą stulecia, wprowadzamy w zakładach normy technicznie uzasadnione, niejaka Zielińska, siedząc sobie wygodnie w Warszawie, ośmiesza naszą pracę, rzucając nam kłody pod nogi”.
Ostatecznym gwoździem do mojej dziennikarskiej trumny stał się artykuł Władysława Bieńkowskiego “Etiuda socjologiczna” (temat z wariacjami zamieszczony w 3. numerze “Przeglądu Kulturalnego” z 1963 roku). Były minister oświaty (przyjaciel Gomułki w dawnych czasach) nie zostawił suchej nitki już nie na sprawie Urbana, ale na systemie, w którym możliwe są takie nonsensy. Artykuł był trzy razy dłuższy od mojego i o wiele bardziej skandalizujący.
Zadzwoniłam do autora. Spotkaliśmy się. Powiedziałam: “Panie Władysławie, dlaczego pan mi to zrobił? Mam zakaz pisania na cały rok!”. Odpowiedział! “Wiem. Ale ja dwadzieścia lat czekałem na taki idiotyzm”.
Moje “Zezowate szczęście” zaowocowało całą serią artykułów, “Nowa Kultura”, “Tygodnik Powszechny”, “Kierunki”, “Gazeta Poznańska”, ba, nawet “Karuzela” przerabiały mój wypadek przy pracy na wszystkie strony. Jerzy Ambroziewicz, znakomity i zdolny, niestety, do wszystkiego publicysta pojechał na zlecenie Wydziału Prasy KC PZPR do Rzeszowa i Mielca, i tam na miejscu

zbadał sprawę “jak należy”.

Okazało się, że aktyw, który popierał Tadeusza Urbana, już go nie popiera. A sekretarz POP na bardzo pozytywnej charakterystyce robotnika napisał z boku: “Ale jakiś taki małomówny. Nie wiadomo, co myśli”.
Ambroziewicz stwierdził, że w szanującej się orkiestrze pierwszych skrzypiec nie powierza się byle komu. I że przez to, że tak się stało, Bieńkowski mógł odegrać swoją “etiudę socjologiczną” na flecie, Andrzej Horski z “Polityki” zagrał na perkusji, a reprezentacyjne chóry z innych redakcji dokonały reszty.
Po latach piszę o tej sprawie beznamiętnie. Może dlatego, że już nie pamiętam, jak straszną karą dla młodego dziennikarza był zakaz pisania i fakt, że aż sam pierwszy człowiek w państwie – wydał wyrok w jego sprawie…

Wydanie: 04/2001, 2001

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy