Jak żyć z konstytucją?

Nigdy nie czułem szczególnego pociągu do konstytucjonalizmu jako takiego, a więc do przymierzania każdego zdarzenia mogącego się pojawić w życiu publicznym do przepisów zawartych w ustawie zasadniczej. Tkwi we mnie po prostu wyrażone kiedyś przez Goethego przekonanie, że „teoria jest szara – zielone jest drzewo życia”, a więc żadna konstytucja nie jest w stanie naprawdę uregulować tego, co wydarzyć się może w rzeczywistości.
Im bardziej jednak nasze państwo pogrąża się w stanie surrealistycznego chaosu, tym pożyteczniejsze wydaje mi się oparcie się na jakimkolwiek trwałym fundamencie, którym powinna być konstytucja, pozwalająca jednak coś tam ustalić.
Weźmy pierwszy z brzegu, ale i dosadny przykład. Otóż źródłem całego bałaganu, o którym donoszą nam codziennie gazety i media elektroniczne, jest to, że rządząca obecnie partia, Sojusz Lewicy Demokratycznej, jest najsilniejszą partią w parlamencie, podczas gdy w świetle badań opinii publicznej poparcie dla niej waha się w granicach 5-7% i nie jest pewne, czy w wypadku wyborów wejdzie ona w ogóle do Sejmu. Ten rozziew, podkreślany nieustannie przez media, sprawia, że w istocie wszystko, co dzieje się w parlamencie, w którym najważniejszy głos ma SLD, odbierane jest przez opinię jako nieistotne, niepoważne, prowizoryczne, tymczasowe. Polityka przemienia się w ekwilibrystykę, rządzenie w prowizorkę.
Opinia publiczna jest oczywiście rzeczą ważną. Ale konstytucja nie mówi ani słowem o tym, że Polską rządzą badania opinii publicznej prowadzone przez ankieterów, lecz że prawa w niej stanowi Sejm i Senat, wybierany w wyborach powszechnych (art. 97) na czteroletnią (art. 98) kadencję.
Oznacza to, że w trakcie wyborów społeczeństwo podejmuje ryzyko, obdarzając na cztery lata władzą ludzi, do których może się rychło rozczarować, ale nie może tego zmienić, bo tak brzmi ten konstytucyjny kontrakt. Wybrańcy z kolei na podstawie tego samego kontraktu wiedzą, że mają do zagospodarowania cztery lata rządów i mogą je wykorzystywać wedle swojej myśli. Machiavelli radził na przykład, że jeśli książę zamierza wyrządzić określoną ilość zła, powinien je zrobić na samym początku, aby później, gdy ma już to za sobą, poddanym było nieco lepiej.
A więc gdy słyszę obecnie, że nie wiadomo, jak długo potrwa obecny Sejm – półtora roku jeszcze, czy pół roku, albo może do wtorku – musi to pociągać za sobą dalsze, widoczne gołym okiem skutki. Tym skutkiem jest oczywiście rząd, którego premiera desygnuje prezydent, a gdy tego nie zrobi prezydent, rząd wybierany jest przez Sejm (art. 154). Premier może złożyć dymisję Rady Ministrów w razie nieuchwalenia przez Sejm wotum zaufania, wyrażenia przez Sejm wotum nieufności lub własnej rezygnacji (art. 162). W tym wypadku pozornie jesteśmy zgodni z konstytucją, ponieważ premier rzeczywiście zapowiedział swoją dymisję, ale jej nie złożył, określiwszy tylko jej ewentualny termin.
Czy zapowiedź dymisji jest więc dymisją? Mamy rząd, czy nie mamy? Czy też mamy go, ale na niby, z na niby premierem i na niby ministrami, którzy formalnie mogą wszystko, ale faktycznie nie mogą nic?
Tymczasem prezydent wskazał już nowego premiera, zanim stary się usunął, w myśl swojej, całkiem nie konstytucyjnej, lecz wymuszonej przez opinię zapowiedzi. Ten nowy premier stara się komponować nowy rząd, ale nie wiadomo przecież, na jak długo – na miesiąc, rok czy półtora. Przez półtora roku można starać się rządzić, przez miesiąc można tylko podlewać kwiatki w ministerialnych gabinetach.
W chwili gdy to piszę, wybrano właśnie nowego marszałka Sejmu, ponieważ obecny marszałek podał się do dymisji, ale również nie bardzo wiadomo, po co to się stało. Czy po to, aby nowy marszałek kierował Sejmem, czy też po to, aby usunął się z drogi wskazanemu przez prezydenta premierowi, czy też wreszcie żeby z fotela marszałkowskiego odbił się laską na fotel prezydencki?
Nowym marszałkiem został członek rządu i konstytucjonaliści kłócili się, czy musi on przed wyborem zrezygnować z pracy w rządzie, konstytucja jednak mówi, że zakaz zasiadania w Sejmie nie dotyczy członków Rady Ministrów (art. 103), a Sejm wybiera ze swego grona marszałka, którym może być każdy poseł (art. 110). A więc logicznie myśląc, poseł-minister może być marszałkiem, co jednak też jest nielogiczne, skoro władza wykonawcza ma być oddzielona od ustawodawczej (art. 10). No, ale to już mamy za sobą.
Czytanie konstytucji jest zajęciem trudnym, lecz także dość rzadko uprawianym. Pokazuje na przykład, jak ten dokument, dookoła którego tyle było ongiś zamętu, czego pamiątką jest jego pokrętna preambuła, od początku był mało używany. Artykuł 116 konstytucji mówi na przykład, że Sejm decyduje w imieniu Rzeczypospolitej o stanie wojny i o zawarciu pokoju, my zaś jesteśmy od roku w stanie wojny w Iraku, o czym Sejm dowiedział się po fakcie. W konstytucji są też takie postanowienia jak art. 51, który mówi że „każdy ma prawo żądania sprostowania lub usunięcia informacji nieprawdziwych, niepełnych lub zebranych w sposób sprzeczny z ustawą”, podczas gdy wszystkie media żyją z domysłów i przecieków informacyjnych.
Nie wierzę w tak zwany charakter narodowy. Polakom jednak od paru stuleci nie bardzo było po drodze z prawem konstytucyjnym. Najpierw wymyśliliśmy coś tak dziwnego w ówczesnym świecie, jak system sejmików szlacheckich, na których „strugano”, głównie karabelami, posłów i senatorów, potem zaś wprowadziliśmy liberum veto, aby cały ten system przestał działać. W niepodległej Polsce, po roku 1918, sejm funkcjonował raczej niedługo, Piłsudski ogłosił walkę z „sejmokracją” i zlikwidował ją faktycznie w roku 1926. Po wojnie Sejm był niemy, z wystąpieniami posłów kontrolowanymi prewencyjnie przez marszałka. Obecnie zaś wygląda na to, że już nie bardzo wiemy, czy mamy Sejm, czy mamy ministrów, czy mamy premiera, czy mamy marszałka, i czy w ogóle mamy się przejmować tym, co się dzieje na Wiejskiej.
Obecny Sejm jednak, w czym wszyscy są zgodni, musi koniecznie dokończyć uchwalanie ustaw dostosowujących nasz system prawny do praw Unii Europejskiej, w której znajdziemy się w kilka dni po ukazaniu się tego felietonu. Myślę wszak, że najtrudniejszym działaniem dostosowawczym będzie dostosowanie naszych obyczajów parlamentarno-konstytucyjnych i naszej mentalności do zasad świata, w którym nie tylko narodziła się demokracja przedstawicielska, ale w dodatku, o dziwo, zdaje tam egzamin.
Jak to jest możliwe, postanowiłem sprawdzić osobiście, podejmując się kandydowania do Parlamentu Europejskiego, o czym doniosła już prasa, a ja niniejszym potwierdzam to zdziwionym moim znajomym i czytelnikom, prosząc o ich przychylność.

 

Wydanie: 18/2004, 2004

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy