Filozofia Kresów

Filozofia Kresów

Kresy, ściślej – mit Kresów, wciąż są obecne w polskiej debacie publicznej. Gdyby ten mit służył tylko do poprawiania sobie samopoczucia różnych nieszczęśników, którym wprawdzie dziś z rozmaitych względów się nie wiedzie, ale za to ich dziadkowie, to, pani kochana, mieli ogromne majątki na Kresach…
Poznałem kiedyś jegomościa, który, być może w dobrej wierze, opowiadał, że jego dziadkowie mieli folwark na Podolu, a ja skądinąd dobrze wiedziałem, że jego dziadek był parobkiem u księdza w podtarnopolskiej parafii i, jak na parobka w II RP przystało, spał w księżowskiej stajni razem z końmi.
Gorzej, że mit Kresów jest obecny w debacie publicznej, zajmuje ważne miejsce w polityce historycznej, kształtuje nasze stosunki z sąsiadami.
Janusz Kurtyka, już jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej, pisał: „Nie można dopuścić do tego, żeby odmawiano nam prawa do pamiętania o Wilnie, Grodnie, Lwowie, Żółkwi, Krzemieńcu, Kamieńcu itd. O tym, że Polska ma prawo uznawać tamtejsze symboliczne zabytki za swoje, bo są to dzieła wytworzone przez naszą cywilizację z czasów Rzeczypospolitej i mamy prawo domagać się, żeby ten fakt był uznawany”.
Pomijam już to, że Kurtyka przelicytował tu samego marszałka Piłsudskiego, który, przemawiając w Wilnie o wspólnych dziejach Polski i Litwy, o Wilnie mówił, że „wyniesione było do rzędu stolic – otwarcie to powiedzieć możemy – nie ręką polską, lecz podczas wielkich wysiłków narodu litewskiego”. Ale co to znaczy „przez naszą cywilizację”, z której wykluczamy Ruś, Litwę?
Zapomniał też słowa Jana Pawła II, który mówił o „dwóch płucach Europy”? To „wschodnie płuco” okazuje się nieważne, cywilizacja to My.
Taka filozofia nie tylko jest oparta na nieprawdzie historycznej, ale jest jak najbardziej szkodliwa zarówno dla stosunków z sąsiadami, jak i dla nas samych i dla tych pamiątek, o które nam podobno chodzi.
Jeśli chcemy, by nasi sąsiedzi: Litwini, Białorusini czy Ukraińcy szanowali i pielęgnowali bliskie naszemu sercu pamiątki, musimy ich przekonywać (zgodnie z historyczną prawdą!), że to nasze wspólne pamiątki.
Czyż naprawdę trzeba wielkiej wiedzy historycznej, by zrozumieć, że Polska nie jest jedynym dziedzicem wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów? Że tymi dziedzicami na równi z nami są Litwini, Białorusini i Ukraińcy?
Przed ponad półwieczem prof. Wiktor Sukiennicki w referacie wydrukowanym później w „Zeszytach Historycznych” paryskiej „Kultury”, pod wielce znamiennym tytułem „O konsekwencjach politycznych pewnego błędu semantycznego” zauważył słusznie, że w czasach I Rzeczypospolitej nie wykształciło się u nas pojęcie będące odpowiednikiem wyrazu „Brytyjczyk”. Słowo „Polak” raz należało rozumieć tak, jak w Zjednoczonym Królestwie rozumiano „Anglik”, raz jak „Brytyjczyk”.
Dopowiedzmy Sukiennickiemu: nie powstało pojęcie „Rzeczpospolitaka” – obywatela Rzeczypospolitej. „Polak” raz znaczyło etniczny Polak, a innym razem: mieszkaniec całej wielkiej Rzeczypospolitej wielu narodów.
Gdy dziś mówimy, że coś jest (było) „polskie”, dobrze się zastanówmy, czy było „polskie” w sensie podobnym jak „angielskie”, czy w sensie takim jak „brytyjskie”. Naprawdę, my, Polacy, nie jesteśmy jedynymi dziedzicami tradycji wielkiej Rzeczypospolitej sprzed 1795 r.
Do roku 1795 istniało jedno państwo Polaków, Ukraińców, Litwinów, Białorusinów. Takie państwo nie odrodziło się już nigdy. Po 1918 r. powstały niepodległe Polska i Litwa. Ukraina, mimo pomocy ze strony Piłsudskiego, a także Białoruś znalazły się w składzie ZSRR. Dziś wszystkie narody dawnej wielkiej Rzeczypospolitej są niepodległe. Wszystkie są jej dziedzicami, choć nie wszystkie z tego dziedzictwa tak samo chcą korzystać. To ich sprawa. Ale prawo do spadku mają identyczne.
Do końca I Rzeczypospolitej jej elity posługiwały się językiem polskim, ale miały poczucie odrębności. Szlachta litewska mówiła po polsku, lecz za swoje godło uważała pogoń, nie orła. Lud w tym czasie nie miał na ogół świadomości narodowej, ale był przywiązany do języka i do religii.
Lud litewski mówił po litewsku, ukraiński po ukraińsku, w dodatku chodził do cerkwi, nie do kościoła.
Przez kilkaset lat Polacy, Litwini, Białorusini, Ukraińcy żyli w jednym państwie. Mieli wspólną historię.
Litewsko-ruscy Jagiellonowie budowali potęgę wspólnego państwa. Najwięksi magnaci, przeważnie ruskiego lub litewskiego pochodzenia, jak Radziwiłłowie, Wiśniowieccy, Zasławscy-Ostrogscy, Sapiehowie, Chodkiewiczowie, Czartoryscy, Sanguszkowie, Czetwertyńscy czy wielu innych, wykorzystując niemal niewolniczą pracę chłopów polskich, litewskich czy ukraińskich, wznosili zamki, pałace, kościoły, miasta. Czy one lub choćby ich ruiny to naprawdę tylko nasze, polskie pamiątki?
Jeśli my i tylko my jesteśmy dziedzicami wielkiej Rzeczypospolitej, to na jakim terytorium może istnieć państwo niepodległych Litwinów czy Ukraińców?
Jakże naiwne i – co tu dużo mówić – bezczelne jest żądanie, by nie dbając o historyczną prawdę, Litwini czy Ukraińcy dbali o pamiątki, które uważamy nie tylko za wyłącznie nasze własne, ale jeszcze za symbol naszej wyższości cywilizacyjnej nad nimi!
Aby sobie uzmysłowić, jak dalece kierujemy się tu etyką Kalego, przypomnijmy sobie, jak my traktujemy niemieckie pamiątki na Dolnym Śląsku czy Pomorzu. Czy uznajemy prawo Niemców do „pamiętania o Breslau, Sttetin czy Danzig” i czy uznajemy ich prawo „do uznawania tamtejszych zabytków za swoje, wytworzone przez ich cywilizację”, czy uznajemy ich prawo do domagania się, „aby ten fakt był przez nas uznawany”? Czy chociażby pielęgnujemy ich cmentarze na tych ziemiach? Czy pielęgnujemy te pamiątki, które przekonują o ich cywilizacyjnej dominacji nad nami?
Tak jak my traktujemy nasze Kresy Wschodnie, tak samo Niemcy mają prawo traktować swoje „Kresy Wschodnie”. Czy zgadzamy się na to?

Wydanie: 2012, 34/2012

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy