Jastrzębie Busha triumfują

Jastrzębie Busha triumfują

Powołanie Condoleezzy Rice sprawi, że międzynarodowa polityka USA będzie jeszcze twardsza

Po wyborczym zwycięstwie George W. Bush konsoliduje władzę. Najważniejsze stanowiska w administracji obsadza zaufanymi doradcami z Białego Domu. Komentatorzy mówią już o kuchennym gabinecie prezydenta. Neokonserwatyści w Waszyngtonie kolejny raz triumfują.
Przez ostatnie cztery lata jedynym supermocarstwem rządził dziwny zespół. Prezydent, przekonany o słuszności swojej misji i przed podjęciem ważnych rozstrzygnięć konsultujący się z „najwyższym Ojcem”. Wiceprezydent Dick Cheney, czołowy neokonserwatysta, szara eminencja, pociągający za kulisami za najważniejsze sznurki. Cyniczny sekretarz obrony, Donald Rumsfeld, chorąży wojen prewencyjnych, bezpardonowy zwolennik zimnej machtpolitik. Wreszcie sekretarz stanu, Colin Powell, zwłaszcza za granicą uważany za najbardziej sympatycznego i umiarkowanego spośród amerykańskich przywódców, za ludzką twarz administracji. Ale w nowym rządzie nie będzie miejsca dla Powella. 15 listopada ciemnoskóry polityk i generał, zwycięzca w pierwszej wojnie z Saddamem Husajnem, podał się do dymisji. 67-letni Powell zapowiadał wprawdzie, że będzie kierował polityką zagraniczną USA tylko przez cztery lata, wiadomo jednak, że zostałby na drugą kadencję, gdyby go o to poproszono. Po śmierci Jasira Arafata otworzyły się przecież wspaniałe możliwości inicjatyw pokojowych na Bliskim Wschodzie.
Ale Bush postanowił odprawić kłopotliwego sekretarza stanu. Powell, zawsze lojalny, podziękował, że mógł pełnić funkcję w administracji prezydenta, który „wszczął globalną wojnę z terroryzmem oraz wyzwolił narody Afganistanu i Iraku”. Stuknął obcasami i złożył rezygnację. Ta dymisja nie jest niespodzianką. Colin Powell od dawna był postacią smutną, niemal tragiczną. Jego przewidywania w zasadzie okazywały się słuszne, lecz sekretarz stanu zawiódł jako polityk, nie potrafił przeforsować swoich koncepcji. Po prostu nie pasował do kamaryli wojowniczych jastrzębi i hegemonialistów otaczających prezydenta, który

zazwyczaj pozostawał głuchy

na ostrzeżenia szefa dyplomacji.
Sekretarz stanu miał swoją doktrynę. Głosiła ona, że Stany Zjednoczone powinny się angażować w zagraniczne operacje militarne tylko wtedy, gdy sprawa dotyczy ich żywotnych interesów, i to potężnymi siłami wojskowymi, najlepiej uzyskawszy wcześniej poparcie sojuszników. USA muszą przy tym mieć jasno wytyczony cel polityczny i przygotowaną strategię wyjścia. Inwazja na Irak była sprzeczna z założeniami tej doktryny, toteż ostrożny Powell, który w 1991 r. skutecznie odradził Bushowi seniorowi marsz na Bagdad, usiłował nie dopuścić do wojny. Sekretarz stanu toczył homeryckie boje z paladynami prezydenta, zwłaszcza z Rumsfeldem, który, jak się później okazało, błędnie uważał, że do poskromienia Iraku wystarczy blitzkrieg przeprowadzony przez stosunkowo niewielkie, lecz supernowoczesne siły. Rumsfeld postawił na swoim, w rezultacie w okupacji Iraku wzięły udział za mało liczne oddziały US Army i sytuacji nie udało się opanować do dziś. Prezydent i jego neokonserwatyści lekceważyli sekretarza stanu. O tym, że zapadła decyzja usunięcia Saddama Husajna, Powell dowiedział później niż ambasador Arabii Saudyjskiej. Rozsierdzeni na Rumsfelda dyplomaci z Departamentu Stanu złośliwie nazywali hegemonialistów z Pentagonu gestapo.
Na próżno szef dyplomacji ostrzegał Busha, że w kwestii Iraku obowiązuje reguła ze sklepu z ceramiką: „Jeśli coś stłuczesz, stanie się to twoją własnością”. Innymi słowy, jeśli USA przejmą kontrolę nad Irakiem, będą musiały zapewnić w nim stabilizację. Gospodarz Białego Domu i jego pretorianie początkowo potrzebowali szanowanego w świecie Powella. Miał on przekonać społeczność międzynarodową, że inwazja na Irak jest konieczna. Sekretarz stanu był przeciwnego zdania, lecz jako lojalny żołnierz prezydenta wystąpił w lutym 2003 r. na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, przedstawiając „dowody” istnienia broni masowej zagłady Saddama Husajna. Tych arsenałów nie znaleziono do tej pory. Niektórzy komentatorzy uważają, że Powell powinien ustąpić już przed atakiem na Irak. On jednak wytrwał do końca, także dlatego, że jako potomek imigrantów z Jamajki był pierwszym ciemnoskórym sekretarzem stanu. Wiedział, że to zobowiązuje, że powienien pozostać. Po zwycięstwie wyborczym przestał być Bushowi niezbędny. Prezydent miał dość nieustannych kłótni Powella z Rumsfeldem. Posłuszny, ale irytujący sekretarz stanu musiał odejść.
Jego miejsce zajmie 50-letnia Condoleezza Rice, do tej pory doradczyni ds. bezpieczeństwa państwa. Condi miała wprawdzie ochotę zostać szefową Pentagonu, lecz Bush w czasie wojny irackiej nie mógł odprawić Rumsfelda. Pani Rice stała się najpotężniejszą kobietą świata.
Z punktu widzenia poprawności politycznej oraz pozyskiwania mniejszości etnicznych dla sprawy Republikanów, prezydent dokonał świetnego posunięcia. Ciemnoskórego sekretarza stanu zastąpiła Afroamerykanka, pierwsza kobieta piastująca tak wysoki urząd. Urodzona w Alabamie Condoleezza Rice zaznała dyskryminacji rasowej. Wiedziała, że aby osiągnąć sukces, musi być dwa razy lepsza niż biali rówieśnicy. I pracowała niestrudzenie. Uzdolniona pianistka, wybrała jednak karierę polityczną. Jako 19-latka ukończyła uniwersytet, siedem lat później była już profesorem. W wieku 34 lat została dyrektorem ds. Europy Wschodniej i Rosji w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego Busha seniora. Kiedy w Białym Domu zainstalował się demokrata Bill Clinton, Rice „przeczekała” na zaszczytnym stanowisku prezydenta kalifornijskiego Stanford University. Nie wyszła za mąż. Wiedziona konserwatywnym instynktem swą prawdziwą rodzinę znalazła w klanie Bushów.
Córka pastora z Alabamy

niemalże zakochała się

w obecnym szefie państwa. Rice przyznaje, że George W. Bush zafascynował ją, ponieważ połączył siłę i moralność. W pobliżu Condoleezzy prezydent czuje się dobrze. To ona zazwyczaj jest pierwszym urzędnikiem administracji, który wita Busha rano, i ostatnim, który konferuje z nim wieczorem. Prezydent powiedział kiedyś z rozbrajającą szczerością: „Cenię Condoleezzę, ponieważ wyjaśnia kwestie polityki zagranicznej w sposób, który ja potrafię zrozumieć”. Na ranczu George’a W. Busha jeden z pagórków nazwano żartobliwie Balkan Hill, ponieważ właśnie tam pani Rice tłumaczyła amerykańskiemu liderowi zawiłe konflikty i wojny toczone na gruzach Jugosławii. Condoleezza jest często zapraszana na ranczo Bushów, gdzie razem z prezydentem ćwiczy na siłowni lub układa puzzle. Oczywiście, także modlą się razem – w obecnej administracji USA doszło do ścisłej symbiozy religii i polityki. Gospodarz Białego Domu szanuje doradczynię ds. bezpieczeństwa także z innego powodu – Condi Rice podziela niemal wszystkie poglądy Busha i mówi prezydentowi to, co ten pragnie usłyszeć. Swe wystąpienia zaczyna zazwyczaj: „Prezydent uważa…. prezydent jest zdania, że…”. Rice, nazywana wojowniczą księżniczką, położyła ideologiczne fundamenty wojen prewencyjnych, była konsekwentną zwolenniczką inwazji na Irak. Ostrzegała, że dopiero atomowy grzyb może się stać ostatecznym dowodem na istnienie arsenałów masowej zagłady Saddama. Jest rzeczniczką twardej polityki wobec państw uznanych za łotrowskie, być może dążących do zdobycia broni atomowej, takich jak Korea Północna i Iran. Wielu komentatorów i weteranów amerykańskiej sceny politycznej uważa, że jako doradczyni ds. bezpieczeństwa państwa Condi się nie sprawdziła. Nie potrafiła przeforsować swego zdania wobec jastrzębi – Rumsfelda i Cheneya. Jak pisze „Washington Post”, pod jej przewodnictwem Rada Bezpieczeństwa Narodowego, mająca harmonizować współpracę różnych agencji rządowych (przede wszystkim Departamentu Stanu, Pentagonu oraz CIA), praktycznie nie funkcjonowała. Kiedy w październiku 2003 r. Rice otrzymała zadanie koordynowania polityki w sprawie Iraku, obserwatorzy pytali, czym właściwie zajmowała się wcześniej. Sam prezydent dawał do zrozumienia, że nie mianuje Condi sternikiem dyplomacji z powodu jej niestabilnego temperamentu. W końcu jednak zmienił zdanie. Bezgranicznie oddana Bushowi pani Rice będzie „pacyfikować” umiarkowanych i nie zawsze ślepo posłusznych prezydentowi dyplomatów w Departamencie Stanu. Niektórzy komentatorzy obawiają się, że zastąpienie Powella przez Rice oznacza, iż międzynarodowa polityka Stanów Zjednoczonych stanie się jeszcze twardsza. Chiński dziennik „Qingnian Bao” napisał, że w Waszyngtonie zatriumfowały jastrzębie – ludzie skłonni do rozwiązywania kryzysów za pomocą siły militarnej. Inni jednak wskazują, że wpływy Powella i tak były symboliczne, obecnie zaś polityka USA stanie się przynajmniej koherentna. Kiedy bowiem sekretarz stanu złoży oświadczenie, będzie wiadomo, że mówi

w imieniu prezydenta,

a nie tylko swoim.
Nowym doradcą ds. bezpieczeństwa państwa zostanie dotychczasowy zastępca Condoleezzy Rice, 57-letni Stephen Hadley. Uważany za zdolnego menedżera, jest jednym z wiernych giermków Busha i propagandystów wojny prewencyjnej. To on utrzymywał, że na pięć miesięcy przed zamachami z 11 września 2001 r. przywódca terrorystów, Mohammed Atta, spotkał się w Pradze z agentem irackiego wywiadu. Ta rewelacja nie została potwierdzona. Hadley jest również współautorem obecnie uważanej za absurdalną tezy, że reżim Saddama Husajna usiłował zakupić w Nigrze uran do produkcji broni atomowej. Prezydent Bush powiedział o tym w swym orędziu o stanie państwa w 2003 r. Przeciwnicy interwencji w Iraku do dziś z upodobaniem wyszydzają „nigeryjski ślad”.
Magazyn „US News and World Report” twierdzi, że Bush zmierza do koncentracji całej władzy. Według tygodnika „Die Zeit” zmienia departamenty, czyli ministerstwa, w filie Białego Domu. Kluczowe stanowiska przekazuje swym najwierniejszym wasalom. Margaret Spellings, doradczyni prezydenta w sprawach społecznych i oświatowych, zostanie szefową Departamentu Oświaty. Prokurator generalny John Ashcroft był wprawdzie gorliwym neokonserwatystą i żarliwie się modlił, ale Bush uznał, że jego miejsce powinien zająć 49-letni Alberto Gonzales, prawny doradca Białego Domu. Gonzales jest Latynosem, synem imigrantów z Meksyku, jednym z ośmiorga rodzeństwa, który wybił się własną pracą i dzięki poparciu klanu Bushów. Nominacja Gonzalesa ma zapewnić Republikanom głosy skłaniających się ku konserwatyzmowi Latynosów, a w konsekwencji władzę w kraju na następne kadencje. Pewien republikański polityk oświadczył złośliwie: „Życzę Demokratom wiele szczęścia, jeśli zaatakują pierwszego latynoskiego szefa Departamentu Sprawiedliwości. Już cieszymy się na nowe głosy”. Fredo, jak Bush poufale nazywa Gonzalesa, jednoznacznie udowodnił swą lojalność, kiedy w styczniu 2002 r. sporządził szokujące memorandum. Napisał, że podczas wojny z terroryzmem należy szybko wydobywać informacje od podejrzanych. Przeszkodę jednak stanowią „staromodne” postanowienia konwencji genewskiej. Wielu uważa, że memorandum stworzyło podstawy prawne do maltretowania jeńców w więzieniu Abu Ghraib pod Bagdadem. To Gonzales uznał, że pojmani w Afganistanie i przetrzymywani w Guantanamo na Kubie talibowie to nielegalni, nieprzyjacielscy kombatanci, którym nie przysługuje ochrona konwencji genewskiej. „W porównaniu z Gonzalesem Ashcroft był głosem rozsądku”, ostrzega prawnik David Cole z Georgetown University.
George W. Bush i jego najbliżsi współpracownicy postanowili również oczyścić stajnię Augiasza, za jaką uznali CIA. Rolę żelaznej miotły pełni Porter Goss, były funkcjonariusz Centralnej Agencji Wywiadowczej i republikański kongresman z Florydy. We wrześniu Bush mianował go dyrektorem CIA. Goss sprowadził do Langley, kwatery głównej agencji, wielu swych zaufanych z Izby Reprezentantów, co wzbudziło

gniew weteranów

służby wywiadowczej. Reforma Centralnej Agencji Wywiadowczej jest niezbędna. CIA skompromitowała się przecież doszczętnie, nie zdoławszy zapobiec zamachom z 11 września 2001 r. czy też ustalić prawdy na temat domniemanej broni masowej zagłady Saddama Husajna. W lipcu br. ustąpił dyrektor CIA, George Tenet. Funkcjonariusze agencji wyrażali jednak obawy, że pod pretekstem zmian prezydent Bush dokona w służbach specjalnych radykalnej czystki i posadzi przy najważniejszych biurkach agencji swoich zaufanych. Wydaje się więc, że w wyborach weterani CIA stawiali na Johna Kerry’ego. Być może, nie przypadkiem podczas kampanii wyborczej pojawiały się przecieki raportów agencji, ostrzegających, że sytuacja w Iraku jest dramatyczna i że być może dojdzie do wojny domowej w tym kraju. W obliczu tych przecieków zapewnienia prezydenta Busha, że nad Eufratem wszystko zmierza ku lepszemu, wydawały się błazenadą. „CIA prowadzi wojnę z Białym Domem”, oskarżał dziennik „Washington Times” będący trybuną neokonserwatystów. „Wall Street Journal” porównał wydarzenia w CIA do irackiej rebelii. Kiedy Bush zwyciężył, przyszedł czas rozrachunków. Porter Goss zaczął zamiatać. Do dymisji podali się wicedyrektor agencji, John McLaughlin, mający za sobą ponad 30 lat służby, a później dwóch wysokich rangą funkcjonariuszy odpowiedzialnych za tajne operacje CIA. Ustąpić musiał także Mike Scheuer, weteran agencji, wcześniej zajmujący się tropieniem bin Ladena. Latem, zresztą za zgodą zwierzchników, Scheuer opublikował anonimowo demaskatorską książkę „Imperial Hubris” („Imperialna pycha”). Stwierdził w niej, że amerykańska inwazja na Irak stała się darem dla szefa Al Kaidy. Po dymisjach w CIA zapanował chaos. Podobno morale w agencji jest najniższe od 20 lat. Dyr. Goss poprzez pocztę elektroniczną napominał podwładnych, że ich zadaniem nie jest wspieranie opozycji przeciw administracji Busha. Jane Harman z Izby Reprezentantów ostrzega, że Centralnej Agencji Wywiadowczej grozi implozja.
Prezydent Bush nie słucha tych głosów. Konsekwentnie obsadza swymi wasalami najważniejsze zamki w królestwie władzy. W nowej ekipie najważniejszą zaletą będzie lojalność. Krytycy biją na alarm. „Wszyscy dygnitarze przemówią jednym językiem i będą mówić to samo”, przewiduje sekretarz stanu w administracji Busha seniora, Lawrance Eagleburger. Jeśli w rządzie USA nie będzie prawdziwych dyskusji ani różnic poglądów, czy prezydent będzie w stanie podejmować właściwe decyzje?

Wydanie: 2004, 48/2004

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy