Jedenastka roku

Jedenastka roku

Obejrzałem debatę prezydencką na żywo, z emocjami kibicowskimi, ba, żaden mecz dawno nie sprawił, że tak przygryzałem paznokcie. To miało być polityczne Wembley, mecz wyjazdowy w jaskini lwa, na terenie pyszałkowatego faworyta, któremu sprzyjać miały ściany i stronniczy sędziowie. Co więcej, oglądałem to z Żoną, której emocje się udzieliły i z którą w trakcie programu reagowaliśmy jednako, a po jego zakończeniu wyciągnęliśmy zgodne wnioski. Muszę tu dodać, że z Żoną przekomarzamy się, a nawet kłócimy o każdy wspólnie obejrzany mecz (przekornie zawsze kibicuje tym drugim), film (nawet jeśli oboje zasnęliśmy na nim z nudów, kłócimy się choćby o to, kto pierwszy zasnął), o prognozach pogody nie wspominając (Żona pyta, jak dziś będzie, a kiedy odpowiadam, że upalnie, zakłada ciepłe palto itd.) – podejrzewam, że wieczny spór jest paliwem naszego małżeństwa. Jednomyślność podczas wieczoru spędzonego z telewizją publiczną? Ho ho! Barwna fantazja, dość nawet perwersyjna, ale wysoce nieprawdopodobna – telewizja publiczna gości w naszym domu równie często jak ksiądz po kolędzie, czyli nigdy (raz się zdarzyło, że krewki ministrant pomylił piętra, a wtedy stanowczo skorygowałem jego ścieżkę tak, by mógł dotrzeć do sąsiadów i nie maziać nam kredą po drzwiach).

Takiej okazji do kłótni, jak prezentacja jedenastu opcji politycznych zmarnować byłoby nam trudniej niż Lewemu jedenastkę. A tu proszę: pełna zgoda. Ten blado, ów bladziej, tamten, co się miał zbłaźnić, zabrzmiał niegłupio, inny, który miał być rzeczowy, gadał od rzeczy, zgoda między nami była dość chybotliwa i już gotowałem się na srogą utarczkę, dopóki nie usłyszeliśmy tego, który skradł show. Dołączył nadprogramowo jako ostatni, numer 11 w stawce, i zauroczył. Waldemar Witkowski zachwycił mnie pospołu z Żoną i – jak sprawdziłem w sieci – olbrzymią częścią naszej „bańki”. Jak westernowy przybysz znikąd, który wpada w środek intrygi i robi porządek. Zachwycił, bo jako jedyny nie kalkulował – może dlatego, że i tak na nic by mu się to nie zdało, na 10 dni przed wyborami nowy kandydat z okołozerowym poparciem nie ma szans zebrać głosów na drugą turę. Zachwycił jako człowiek, który wie, że zawsze warto być przyzwoitym, choć nie zawsze się to opłaca (w polskiej polityce nigdy). Głosił tedy ze stoickim spokojem poglądy cywilizowanego człowieka. Nie wił się jak piskorz w sieci zastawionej przez funkcjonariuszy propagandy rządowej, co to mieli złowić głównego kandydata opozycji i wystawić na widok ludu jako antychrysta, filosemitę, rzecznika dewiantów seksualnych, któremu patronuje przedwieczna bestia: Baruch Spinozaur.

Waldemar Witkowski oczarował bańkę lewicową, bo dowiódł, że polityk może odpowiadać merytorycznie, z zachowaniem spokoju na najbardziej nawet kuriozalne pytania, może bez lęku, bez wiecowej spiny mówić o równouprawnieniu par homoseksualnych, rozdziale państwa i Kościoła, otwarciu granic na uchodźców – jak o rzeczach oczywistych. Szło mu tak dobrze, że Jacek Kurski napuścił na niego swojego nano-drona w kształcie muchy, ale nawet wobec tak nieczystego zagrania Witkowski pozostał niewzruszony. Brawo, chcę tego pana w polskiej polityce na dłużej.

Miała być debata polowaniem na Rafała Trzaskowskiego i trzeba przyznać, że swojej funkcji nie spełniła. PiS z uporem maniaka chce wyciągnąć od Trzaskowskiego deklaracje w sprawie LGBT, a on wraz ze swoim sztabem te zaczepki konsekwentnie ignoruje. Czyni w ten sposób bardzo sprytnie, bo obsesyjnie chcąc zmusić go do reakcji, kaczyści jęli się posuwać do retoryki tak haniebnej, dehumanizuącej, przedpogromowej, że aż się świat – słusznie – oburzył, a ambasador USA nawet pokiwała palcem z naganą. W efekcie, chcąc pozyskać brakujące parę procent radykałów, Duda zagalopowany w homofobii może stracić co najmniej tyle samo umiarkowanych konserwatystów, dla których taka retoryka to już wyjazd poza bandę. Kaczyński dla swej marionetki nic nie zyska, lecz przyczyni się do bardzo niebezpiecznego zatrucia społeczeństwa, wkraczając w kolejny etap zbrodni, zwanej na świecie genocydem. Wedle badaczy zjawiska ludobójstwo jest bowiem zbrodnią wieloetapową: składają się nań klasyfikacja, symbolizacja, dehumanizacja, organizacja, polaryzacja, eksterminacja i zaprzeczenie. Kluczowy dla wywołania tragicznych skutków jest tu etap dehumanizacji. Dlatego oficjalne wypowiedzi polityków obozu władzy odczłowieczających ludzi LGBT wprost, winny być traktowane jak przestępstwo i natychmiast skutkować pozbawieniem immunitetu oraz procesem karnym. Nie ma takiego kontekstu, z którego można wyrwać zdanie „To nie są ludzie”, tak by wypaczyć jego sens – bez względu na kontekst i drugi człon zdania, słowa ułożone w tej kolejności: „to-nie-są-ludzie” są słowami zbrodniczymi. Na etapie dehumanizacji wprzęgniętej do oficjalnej propagandy obozu władzy instynktowna ludzka niechęć do przemocy może zostać nasycona nienawiścią. Pojedyncze, spontaniczne akty przemocy dojrzewają w kierunku ludobójstwa na etapie organizacji. Mokre sny nacków o tym, by na legalu móc wyrzynać lewactwo, jeszcze ciągle się nie ziściły, ale i ten legal można im obiecać, jeśli kampania nie pójdzie po myśli władzy.

Można zapytać, po co to wszystko, po co posuwać się do takich łajdactw jak odczłowieczanie mniejszości celem pozyskania nikłej przewagi wyborczej, skoro kaczyści i tak władzy nie oddadzą. Przecież nie było w historii III RP wyborów przegranych przez Kaczyńskiego, których by on nie uznał za sfałszowane. Tylko że wtedy nie miał władzy, by ten rzekomy fałsz usankcjonować prawnie. Będzie więc tak, jak prezes zechce: albo wygra Duda, albo wyborów się nie uzna. Nic się nie zmieni. Tylko napiętnowani „nie-ludzie” LGBT już nie będą mieli dokąd uciec przed pogromem.

Wydanie: 2020, 26/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy