A jednak kacza grypa

Mamy więc, czego chcieliśmy. Mamy, czego chcieliśmy? Figa z makiem, a nawet z pasternakiem. Mamy to, czego wcale nie chcieliśmy, czyli KACZĄ GRYPĘ. Utarło się w mediach mówienie o nas, o narodzie, jako całości, monolicie, co to wybrał tych, którzy zwyciężyli, i że mamy teraz, czego chcieliśmy, co jest „faktem oczywistym”, jak mawiają nowi władcy IV Rzeczypospolitej, Kaczyński Lech oraz Ziobro, przyszły „oczywisty” i „niepodważalny” minister sprawiedliwości.
Trzeba zwycięzcom stale przypominać, że ich wizję Polski wybrała zaledwie połowa z połowy tych, którym chciało się ruszyć tyłek z kanapy. Druga połowa została w domu z różnych powodów, jednak olała tym samym polityków brzydko pachnącą cieczą. Zostali więc wybrani przez mniejszą część narodu. Takie są nagie fakty.
Ćwierćinteligenci używają zwykle zbitki „fakt autentyczny”. Chodzi o to, żeby mówić dużo, a powiedzieć mało. Nie zwracają uwagi na treść, słowa obudowują wątpliwymi ozdobnikami, „chcę powiedzieć jedną rzecz”, źle użytymi przymiotnikami, otulają je watą biurokratycznego języka, pomieszaną z emocjami dotkniętymi kaczą grypą. Bo jak inaczej określić wypowiedź posła Wassermanna w sprawie jego jacuzzi? Otóż poseł ów jednym tchem i bez wstydu twierdził, że robi się na niego nagonkę, wymienił w kontekście swej wanny zamordowanego księdza Jerzego Popiełuszkę, który też był prześladowany. Dziwię się, że ludzie z jego partii nie zwrócili mu uwagi na to, mówiąc delikatnie, ewidentne nadużycie.
Nie poczuwam się do wybrania bliźniaków, a już zwłaszcza ich ludzi, Michała Kamińskiego podróżującego z ryngrafem do Pinocheta – mordercy, mimo że akurat eurodeputowany M.K. posługuje się polszczyzną biegle, Marcinkiewicza na premiera też nie wybrałabym nigdy, boję się jego poglądów na sprawy mniejszości homoseksualnych oraz rolę, głównie rozrodczą, tudzież kuchenną, kobiecej większości. A propos, różni zatwardziali prawicowcy wyrażali wielką radość, że liczba aborcji wynosi zaledwie około 170 sztuk rocznie! Legalnych oczywiście, o innych nie widzą sensu dyskutować. Hipokryzja jest ukłonem grzechu w stronę cnoty, uważają. Pytam więc, gdzie są te dzieci? Gdzie one są? Dlaczego się nie narodziły, skoro nie ma podziemia aborcyjnego, a środki antykoncepcyjne są drogie; czy wszystko załatwia akt przerywany? Jestem dzieckiem pochodzącym z kalendarzyka małżeńskiego, a więc wiem dobrze, że to nie jest środek pewny. W kampanii tego rodzaju sprawy stanowiły margines. Dla mnie jednak ten margines ma pół strony. Jedno PiS już wie – zlikwidowane zostanie stanowisko pełnomocnika do spraw kobiet. Nie będzie Magdy Środy i to wystarczy, żeby rodziło się więcej dzieci. Oto przykład komunistycznego, symbolicznego myślenia.
Nie głosowałam na Kaczorów jako na mniejsze zło. W moim felietonie „Między kokluszem a ptasią grypą” mniejszym złem był Tusk i głosowałam na niego. Nie wątpię w osobistą uczciwość Kaczorów, nie myślę, że są złodziejami, że chcą władzy po to, by rozsadzić nasz kraj. Chcą IV Rzeczypospolitej, zmian w konstytucji, odwołania do Boga, a ja wcale tego nie pragnę. Do Boga już się odwołujemy, nawet ja, kobieta niezbyt klerykalna, zawołałam: „Jezus Maria, na pomoc!”, gdy usłyszałam z mównicy meldunek nowo wybranego prezydenta skierowany do swego brata bliźniaka, Kaczor Bond z dumą powiedział: „Panie prezesie, zadanie wykonane!”. Często słyszę: „Jezus Maria, co teraz będzie?” albo „Na Boga, Kaczory wygrały, trzeba iść na emigrację wewnętrzną!”. Uspokajam wszystkich, że nie trzeba, na szczęście mamy wolną prasę, prywatne telewizje, damy sobie radę. Choć przyznaję, że zdziwiła mnie zapiekłość, z jaką mówił Kaczor Bond o Kamilu Durczoku, jak się chandryczył o to, że miał mniej czasu niż Tusk! Obawiam się, że dyspozycyjność publicznej TV, posunięta do horyzontu, który wciąż się oddala, może zaszkodzić świetnemu dziennikarzowi. Obym się myliła.
Nie odpowiadają mi zaściankowe poglądy bliźniaków, bratanie się z Lepperem, granie na najniższych instynktach plebsu, żądającego głowy profesora Balcerowicza, ani cyniczne traktowanie ojca Rydzyka i jego wiernych wyznawców, tylko po to by zyskać władzę.
Film „O dwóch takich co ukradli księżyc” z małymi braćmi Kaczyńskimi jest wdzięcznym obrazkiem. Stanie się niewątpliwie filmem kultowym. Z okazji wyborów jako ciekawostka obleciał zagraniczne telewizje, a w kraju jest hitem. Film o małych braciach bliźniakach („a teraz takie byki porosły”, jak mówił nieoceniony Dymsza o innych równie małych, choć wiekowych braciach, pokazując ich wzrost, ustawiał dłoń 20 centymetrów nad stołem) będzie tym czym dzieciątko Lenin dla Rosji.
Nie mam zamiaru natrząsać się z niskiego wzrostu braci, ale przesadą jest chyba to, co wyczytałam w „Newsweeku”, a mianowicie 169 cm długości nowego prezydenta. Mam 170, widziałam Kaczora na żywo i wiem, że niemożliwe, żeby miał 169. Po co przesadzać w centymetrach, Napoleon też był niewysoki, a jak świetnie mu szło! Do czasów Elby.
Tak więc nie wybierałam ich, jedyne, co mogę zrobić, to uszanować wybór, jakiego dokonali inni, uważam, że moherowe berety ojca Rydzyka muszą mieć swoją reprezentację, jak również wiejscy i miejscy ludzie Leppera. Prawo głosu mają wszyscy równe, ci z wyższym i średnim wykształceniem z dużych miast, głosujący na Tuska, i ci z podstawowym ze wsi i miasteczek, głosujący na Kaczyńskiego. Plus Józef Oleksy publicznie opowiadający się za Lechem Kaczyńskim, co stało się powodem spekulacji redaktorów. Sądzę, że chodzi tu o sprawę Olina, w której być może były minister sprawiedliwości Kaczyński stanął po cichu w obronie byłego premiera.
Owszem, szanuję wybór Kaczej Grypy, ale nie do przesady. Pamiętam, jakie podniosły się krzyki, gdy cywilizować Leppera chciał SLD, a przecież wtedy wiedzieliśmy o nim mniej niż teraz. Cała prawica, opozycja była oburzona. Zresztą my, kobiety z programu „Co pani na to?”, przestrzegałyśmy przed igraniem z ogniem, przed fraternizacją z groźnym przypadkiem zdolnego demagoga. A teraz bracia biorą bez obrzydzenia poparcie kogoś, na kim jeszcze kilka miesięcy temu wieszali zdechłe kundle.
Patrząc na państwa Kaczyńskich, Marię i Lecha, w świetnym zwykle programie „Teraz my”, przypomniałam sobie prorocze słowa bliźniaków: Teraz, k… my!, nawet tacy mistrzowie jak Sekielski i Morozowski nie mogli wydobyć z tej pary nic ciekawego. Jeszcze będziemy wspominali Jolę i Ola, było oko i ucho na czym zatrzymać. Można było bez wstydu puścić ich za granicę.
Zaszyty dotąd w białowieskiej puszczy były kandydat Ciemoszewicz pojawił się ostatnio z lunetą i w myśliwskiej kamizelce u Szymona Majewskiego w „Rozmowach w tłoku”, razem z Urbanem, Dodą Elektrodą oraz posłanką Senyszyn. To bombowe zestawienie wynagrodziło mi czas utracony na chroniczne oglądanie koalicyjnego miotania się nowej ekipy.

 

Wydanie: 2005, 44/2005

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy