Jedzenie żaby

Kuchnia polska

Dosyć dokładnie obejrzałem w telewizji francuskiej niedzielny wieczór wyborczy 5 maja. Głupim banałem byłoby bowiem zapewnianie, że to, co się dzieje obecnie we Francji, jest najważniejsze w Europie.
Przede wszystkim dlatego, że wcale nie dzieje się tylko we Francji. Po wysokim zwycięstwie Chiraca 80:20 nad Le Penem w wielu gazetach można było przeczytać słowa ulgi, że społeczeństwo francuskie „przebudziło się” i odesłało do kąta przywódcę nacjonalistycznego Frontu Narodowego. Nie jest to jednak prawda. W drugiej turze wyborów Le Pen, którego sukces w pierwszej turze tak poruszył opinię, zdobył – pomimo wieców, demonstracji i kampanii medialnej – więcej głosów niż w pierwszej. A więc jego elektorat nie zmalał, wytrzymał zmasowany atak, może nawet okrzepł. Nikogo nie dało się tu przekonać, a nawet na odwrót.
Co ważniejsze jednak, Le Pen jest tylko francuskim wycinkiem szerszej rzeczywistości europejskiej, na której formacje polityczne typu Frontu Narodowego mają się całkiem nieźle i rosną. W Szwajcarii odpowiednik Le Pena, Blocher, ma 23% miejsc w parlamencie, w Holandii (Fortuyn, który właśnie padł ofiarą zamachu, co też nie rokuje dobrze) 35%, w Austrii (Haider) 17%, w Danii (Kjaersgaard) 12%, w Słowacji (Mecziar) liczyć może na 30% głosów, w Niemczech neohitlerowcy (Schill) rządzą Hamburgiem, miastem tradycyjnie „czerwonym”. Niespełna 20% Le Pena jest więc z grubsza średnią europejską, którą władają nacjonaliści, neofaszyści, ksenofobi oraz tak zwani „populiści”. Przykro to słyszeć, ale co piąty Europejczyk jest „lepenowcem”.
Podczas telewizyjnego francuskiego wieczoru wyborczego można było oglądać, jak elektorat francuski zjada żabę, co akurat nad Sekwaną uważane jest za przysmak, potocznie jednak budzi raczej mdłości. Mdłości przeżywali więc zwolennicy Le Pena, ponieważ liczyli na 30% albo i 40% głosów, których nie dostali. Mdłości przeżywali zwolennicy Chiraca, ponieważ wiedzą, że naprawdę do ich kandydata należy tylko 20% z tych głosów, które dostał, cała zaś reszta to głosy lewicy, a także przestraszonych przez media Francuzów, którzy uważają, że „lepszy złodziej niż faszysta”, jak pocieszali się, wrzucając swoje głosy do urny. Wreszcie kolosalną żabę zjedli wyborcy lewicy, głosując „w obronie republiki” na Chiraca. To coś takiego, jakby żelaznemu elektoratowi SLD kazać głosować – bo ja wiem? – na Płażyńskiego. Brr…
Dalszy ciąg też nie zapowiada się różowo. Le Pen, aczkolwiek przegrany, zostanie przecież na scenie, z co piątym Francuzem za sobą. W dodatku na czymkolwiek teraz powinie się noga Francji, a przecież musi się gdzieś powinąć, będzie to punkt dla Le Pena. Zwolennicy Chiraca natomiast już w trakcie wieczoru wyborczego powtarzali zgodnie, że tym, czego Francuzi – ich zdaniem – nie chcą na pewno, jest „kohabitacja”, a więc rządy prawicowego prezydenta przy lewicowym rządzie, a sam Chirac nazajutrz po wygranej mianował już – choćby na dwa miesiące – prawicowego premiera. Jest to przejrzysta aluzja, aby w niedalekich wyborach parlamentarnych wyślizgać lewicę – tę samą, która uratowała Chiraca – i dać mu także prawicową większość parlamentarną. Oferta, przyznajmy, dla francuskiej lewicy mało atrakcyjna.
I w tym chyba miejscu jesteśmy u sedna sprawy. Le Pen, a także lepenizująca się Europa, jest dzieckiem dwojga rodziców. Jednym z nich jest globalistyczna, elegancka prawica liberalna, która w jednoczącej się Europie czuje się jak ryba w wodzie, uważając, że będzie to cudowny kontynent dla bogatych i zadowolonych, drugim zaś ślamazarna lewica socjaldemokratyczna, wypłukana z własnego programu, którą – jak u nas na przykład – nawet jej przeciwnicy chwalą za to, że nie robi tego, co mówi. Pierwszy z tych rodzicieli napędza lepenizmowi klientelę nacjonalistyczną, drugi tak zwaną populistyczną, czyli – jak ktoś to wreszcie trafnie określił – ludzi odrzuconych, zmarginalizowanych społecznie, skrzywdzonych, za którymi kiedyś stały partie lewicy, teraz zaś nie stoi nikt.
Nie wiem, czy mamy zamiar uczyć się czegokolwiek z doświadczeń Francji, skoro dotychczas nawet Francuzi, mający niezły zmysł historyczny, nie nauczyli się wiele z doświadczeń Republiki Weimarskiej. A przecież tam właśnie Adolf, początkowo mały i nieważny, zebrał bardzo zręcznie z jednej strony „poniżenie narodowe” Niemiec, z drugiej zaś – bezrobocie oraz desperację „populizmu” do jednego worka, z wiadomym skutkiem.
Francuska lewica Jospina, zmuszona do zjedzenia największej w tych wyborach żaby, była, i jest chyba nadal, najbardziej światłą spośród socjaldemokracji europejskich. Ona jedna na przykład zrozumiała, że drogą wyjścia z bezrobocia jest skracanie tygodnia pracy przy nieredukowanych płacach, co ożywia rynek wewnętrzny i zmniejsza liczbę ludzi poza nawiasem społeczeństwa. Na lewicy francuskiej najmniej też słyszy się o konieczności złamania karku ruchowi związkowemu, co w przedziwny sposób, pod wpływem Blaira zapewne, stało się obecnie wyznaniem wiary socjaldemokracji europejskich. Ale jej paskudna przygoda sprzed paru dni pokazuje jednak, że szlachetny namysł i „poprawność polityczna” to już dzisiaj trochę za mało, aby odwrócić bieg wypadków.
We francuskim studiu wyborczym ideowi, nie zaś przymuszeni przez okoliczności zwolennicy wybranego prezydenta zapewniali, że teraz – jeśli tylko uda mu się uwolnić od „kohabitacji” – Chirac uderzy w czynów stal, stanie się dynamiczny i nowatorski. Nie bardzo wiem, w jaki sposób, ale mniejsza o to. Jest to natomiast niewątpliwa recepta dla lewicy, wcale nie tylko we Francji. Pora już na przykład na odważne wskazanie, że „państwo opiekuńcze”, zwane w latach 60. „welfare state”, wcale nie jest uciążliwym trupem, jak twierdzą liberałowie, lecz rozsądnym celem społecznym, ku któremu na powrót warto by żeglować. Albo na uświadomienie sobie, że optyka świata kapitału nie pokrywa się z optyką zwyczajnych ludzi, którzy mierzą świat długością własnego życia i jego warunków, a więc widzą go całkiem inaczej niż bogaci i szczęśliwi. Czasami wręcz dochodzą do wniosku, że świat ten jest niewiele wart i niechże wreszcie jakiś Le Pen zrobi z tym porządek.
W tych dniach we Francji jedno tylko wydało mi się krzepiące: tłum ludzi na ulicach, którzy znów uwierzyli, że ich zdanie może się liczyć. Czy oni też zjedzą żabę?

PS

Jak zauważyła to część Czytelników, dałem się nabrać na primaaprilisowy dowcip „NIE” z rzekomym testamentem papieża. Zastanawia mnie tylko, jaki sens mają dowcipy, które są aż tak podobne do rzeczywistości.

 

Wydanie: 19/2002, 2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy