Jesteśmy monolitem

Jesteśmy monolitem

Warto było trenować i doczekać chwili, kiedy leży się na parkiecie i wrzeszczy ze szczęścia, że jest medal

Marcin Lijewski, wicemistrz świata w piłce ręcznej, wybrany do siódemki gwiazd mistrzostw świata

– Czym jest dla pana gra w reprezentacji?
– Koszulka z orłem na piersiach i gra w reprezentacji to coś wspaniałego. Kiedy słyszę, jak przed meczem grają nam Mazurka Dąbrowskiego, ciarki przechodzą mi po plecach. Na dodatek, od czasu, kiedy trenerem został Bogdan Wenta, występy w kadrze są czymś wyjątkowym. Każda godzina, każdy dzień z drużyną narodową jest dla mnie nagrodą.
– Warto było tyle lat trenować, żeby zdobyć wicemistrzostwo świata?
– Pewnie, że warto, żeby doczekać się chwili, kiedy leży się na parkiecie i wrzeszczy ze szczęścia, że ma się medal. Mówię o meczu półfinałowym, bo po finale byłem zdruzgotany…
– Największy sukces w karierze i największa radość?
– To na pewno moje największe osiągnięcie. Czekam jeszcze na finał Ligi Mistrzów, może z klubem uda się nam ją wygrać i to tym roku. I, oczywiście, na igrzyska olimpijskie.
– No właśnie, zdobycie awansu olimpijskiego nie będzie chyba obecnie problemem. Zagracie w turnieju w Polsce i z czterech drużyn awans na igrzyska wywalczą dwie.
– Nie wiem. To nasz nadrzędny cel i będziemy robić wszystko, by go osiągnąć.
– Gdzie taki turniej powinien się odbyć?
– Tam, gdzie przyjdzie dużo ludzi, parę tysięcy, by nas dopingować, by nas nieść, bo sami, bez kibiców, nie damy rady. Może Poznań?
– Przydałaby się taka hala jak ta w Kolonii…
– Na to musimy chyba jeszcze ze sto lat poczekać…
– Co pana zdaniem decyduje o sile naszej reprezentacji?
– Monolit. Jesteśmy silną i zwartą grupą, jeden za drugim w ogień by skoczył, na boisku i, podejrzewam, także poza nim. Jesteśmy grupą przyjaciół, która wie, czego chce, i uparcie dąży do celu.
– Przed finałem mówił pan, że na pewno „walniecie”, to pana słowa, Niemców, a najlepiej byłoby ich walnąć już w sobotę, by w niedzielę świętować, nie tracąc czasu. Okazało się, że nie tak łatwo…
– Zgadza się. Inaczej sobie wymarzyłem ten finał. Jestem jednak niemal pewien, że gdybyśmy grali ten ostatni mecz dzień wcześniej, na pewno pokonalibyśmy Niemców, bo mieliśmy wielką motywację. W niemieckiej prasie pisano o nas, że nie jesteśmy sportowcami, także o Polakach, jako narodzie, nie pisali najlepiej. Dlatego byliśmy ogromnie nabuzowani, rozeźleni. Gdyby mecz był dzień wcześniej… Poza tym, gdybyśmy jeszcze przegrali ten finał po takiej grze, jaką zaprezentowaliśmy w półfinale, nie mielibyśmy do siebie pretensji. W finale zagraliśmy jednak najsłabiej w tych mistrzostwach i dlatego ta porażka tak bardzo boli…
– Niemcy w finale mieli oko na pana i Karola Bieleckiego. Nie dali panu w ogóle pograć. Udało się panu strzelić tylko jednego gola.
– Niemcy wykorzystali praktycznie jedyną broń, jaką mieli, czyli żelazną defensywę. I w finale była ona nie do przejścia. Popełniliśmy dużo niewymuszonych błędów już na początku i to nas zdeprymowało, ustawiając cały mecz.
– Kiedy dochodziliście w finale Niemców, na ich twarzach, na twarzy ich trenera, było widać przerażenie.
– Mieliśmy trzy sytuacje sam na sam i nie wykorzystaliśmy ich. To się zemściło, bo nie rzucając trzech tak ważnych piłek, nie można wygrać finału mistrzostw świata. Ale przegraliśmy finał w pierwszej połowie.
– W meczu ze Słowenią zdobył pan aż 12 bramek. Dostał pan za ten występ nagrodę MVP (Most Valuable Player – Najbardziej Wartościowy Gracz) dla najlepszego zawodnika. W sumie lewą ręką strzelił pan już dla reprezentacji ponad 470 bramek. Zgadza się?
– Nie wiem. Ale jeżeli pan tak mówi, to pewnie tyle strzeliłem.
– Ile ich pan jeszcze strzeli?
– Oby jak najwięcej. Wiecznie jednak grać nie będę. Myślę, że jeżeli pojedziemy na igrzyska, to po nich skończę karierę reprezentacyjną.
– W którym meczu na mistrzostwach zagraliście najlepiej?
– W tym z Rosjanami. I na pewno to był najważniejszy mecz, bo wygrywając go, byliśmy w pierwszej czwórce turnieju.
– A mecz półfinałowy z Duńczykami? Co, pana zdaniem, zdecydowało, że go wygraliście, i to w samej końcówce, bo dopiero w drugiej dogrywce?
– Myślę, że nam bardziej niż Duńczykom zależało na zwycięstwie. Włożyliśmy w ten mecz wszystko, co mogliśmy, całe serce i całą duszę. Dlatego wygraliśmy.
– Co jeszcze pomogło wam wygrać ten mecz?
– Bardzo dobra obrona, no i większa wiara w zwycięstwo.
– Chyba byliście też bardziej odporni psychicznie.
– Jesteśmy w tym bardzo mocni. Dobrą robotę robi nasz psycholog, pozytywnie nastawia nas trener Wenta. Poza tym bardzo podbudowały nas wszystkie wygrane wcześniej mecze. Dlatego takie horrory nas nie przerażają.
– Przed mistrzostwami spodziewał się pan, że reprezentacja będzie tak mocna i zagra tak dobrze, najlepiej od 25 lat?
– Wiedziałem, że będziemy dobrze grać, ale nie aż tak. Marzyłem sobie po cichu o piątym miejscu, a tak się nam dobrze ułożyły mecze grupowe i kolejne, że doszliśmy aż do finału.
– Czuje się pan bardzo zmęczony po mistrzostwach?
– Wszyscy uczestnicy mistrzostw są zmęczeni. Ludziom, którzy układali terminarz, zdawało się chyba, że jesteśmy robotami… Zapomnieli dać nam chociażby tydzień odpoczynku. Zdaję sobie sprawę, że potrzebne mi będzie kilka meczów, aby po mistrzostwach dojść do siebie i wrócić do dobrej formy.
– Sportowiec i rodzina w jego życiu?
– Rodzina jest dla mnie najważniejsza. A żona wychodząc za mnie, wiedziała, co robi. Chociaż sama sportu nie uprawia, wiedziała, że mnie więcej czasu nie będzie w domu, niż będę. I tak jest. Czasem widzimy się rzadko, czasem w ogóle, ale kiedy jesteśmy razem, potrafimy te chwile w stu procentach wykorzystać.
– Na jednym ze zdjęć, chyba po meczu ze Słowenią, trzyma pan na rękach córeczkę Natalkę. Czy w Niemczech w trakcie mistrzostw była z panem cała rodzina, tzn. żona, Natalka i 18-miesięczny Wiktorek?
– Wiktor był tylko na początku, później Justyna musiała go zawieźć do teściów i wróciła z Natalką. Córeczka ma pięć i pół roku i cieszy się z każdego sukcesu taty, choć pewnie nie zdaje sobie sprawy, co to znaczy. Na meczach wkładała moją koszulkę klubową i kibicowała z trybun. Małemu dziecku ciężko wysiedzieć w jednym miejscu półtorej godziny. A jak widzi tatę i nie może do niego podbiec, to już prawdziwy koszmar. Dlatego od razu po meczu biorę ją na ręce.
– A jak trener i kierownictwo ekipy patrzą na obecność żony i dzieci w czasie tak ważnych zawodów?
– Trener Bogdan Wenta nie ma nic przeciwko naszym spotkaniom z bliskimi, pod warunkiem że odbywają się one po meczach.
– Czy obecność rodziny pomagała?
– Tak. A na pewno w niczym nie przeszkadzała, bo dochodziły jakieś sygnały, że nie gram najlepiej, bo rodzina jest ze mną i jestem zdekoncentrowany. Uważam, że jest wręcz przeciwnie – człowiek dostaje niesamowitej energii, kiedy widzi swoje dziecko, które się cieszy.
– A jak pan skomentuje fakt, że Polsat nie pokazywał waszych meczów w otwartym kanale aż do półfinału? Z tego powodu początek waszych rozgrywek mogło oglądać tylko pół miliona widzów, natomiast półfinał i finał już także w kanale otwartym, obejrzało podobno ponad 6 mln Polaków.
– Tak już jest. Kiedyś w Polsce niewiele się mówiło o skokach narciarskich i dopiero po sukcesach Adama Małysza ta dyscyplina zrobiła się popularna. Tak samo jest w naszym przypadku. Wcześniej żadna stacja telewizyjna nie chciała nas w ogóle pokazywać i trzeba podziękować Polsatowi, że zainteresował się piłką ręczną. Nawet jeżeli pokazywano nas tylko w kanale sportowym. Z relacji rodziców czy przyjaciół wiem, że studio mistrzostw świata w Polsacie było prowadzone bardzo profesjonalnie. I bardzo się z tego cieszę. Fajnie, że przynajmniej te dwa ostatnie mecze pokazali w otwartym kanale. A dlaczego tak późno? No cóż, nie jestem dyrektorem programowym Polsatu.
– Od kilku lat gra pan w Niemczech. Jak się tam gra?
– Z drużyną SG Flensburg-Handewitt jestem związany od prawie pięciu lat. Mogę powiedzieć, że gra się tam szybciej, mocniej, więcej, trudniej i za godziwe pieniądze.
– Ile razy więcej się zarabia niż w Polsce? Siedem-osiem razy więcej?
– Nieważne, ile razy. Dużo więcej.
– Jak się panu gra w jednej drużynie, w dodatku w reprezentacji, z młodszym bratem Krzysztofem?
– Bardzo dobrze się rozumiemy z Krzyśkiem. Ojciec jest z nas dumny.
– A gdyby nie piłka ręczna, co by pan robił?
– Sport wypełnia moje życie, od kiedy pamiętam. Nie wyobrażam sobie siebie w innej roli. Kiedy przestanę grać, pewnie będę trenerem. Na pewno jednak moje życie będzie związane ze sportem.
– Od początku była piłka ręczna?
– Nie, najpierw była koszykówka. W wieku 14 lat byłem wicemistrzem Polski w koszykówce, ale ojciec, były piłkarz ręczny, nie mógł sobie darować, że syn nie robi tego, co on kiedyś. I musiałem zostać piłkarzem ręcznym… Chyba jednak nie ma co mieć do ojca pretensji…

***
Marcin Lijewski – ur. 21 września 1977 r. w Krotoszynie, 197 cm, 102 kg, piłkarz ręczny, srebrny medalista mistrzostw świata, najlepszy prawy rozgrywający tych zawodów. Zawodnik GKS Wybrzeże Gdańsk (1996-2001), Orlen SSA Płock (2001-2002), od 2002 – kontrakt z SG Flensburg-Handewitt. Ojciec jest trenerem piłki ręcznej, matka – byłą koszykarką, młodszy o sześć brat Krzysztof także jest piłkarzem ręcznym i gra w reprezentacji.

 

Wydanie: 08/2007, 2007

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy