Jesteśmy niepoważnym narodem

Jesteśmy niepoważnym narodem

Nic mnie tak nie brzydzi jak obrzędy i teatralizacje w życiu publicznym

Rozmowa z Kazimierzem Dejmkiem

Kultura i polityka

– Środowisko miało panu za złe, że nie dołączył pan do bojkotu. Podobno mówił pan aktorom, że aktor jest do grania jak… i tak dalej. Czy rzeczywiście jest pan autorem tych słów?
– Nie było to nazbyt apetyczne, ale przynajmniej racjonalne. Przeciwstawiłem się solidarnościowemu nawiedzeniu środowiska, które popadło w kabotyńskie zamroczenie, bogoojczyźniany amok. Bezskutecznie.

– Wielu z nich dzisiaj przyznaje panu rację.
– Mądry Polak po szkodzie, ale dobre i to. Co się jednak stało, to się nie odstanie. Zaprzepaszczono dorobek paru pokoleń aktorskich. Zaczęło się od nadzwyczajnego zjazdu, na którym uchwalono przystąpienie ZASP-u do „Solidarności”. Dalszy ciąg to stan wojenny. Rozważano na serio porzucenie pracy, rozwiązanie zespołów, dymisje dyrektorów et cetera bomba. No, a w stanie wojennym zorganizowano bojkot tzw. środków masowego przekazu, czyli parę powstań z Elsterą na deser – „w jednym”. Pobierając przy tym dotacje i gaże od znienawidzonego PRL-u, wytupywano, wyklaskiwano, wygwizdywano „kolaborantów”. Na premierze „Wyzwolenia” w Teatrze Polskim jedną z aktorek przywitano frenetyczną owacją. Kompromitacja, blamaż, sztemp – jak mawiali lwowiacy. Dyrygenci owacji pomylili się. Była przygotowana dla Haliny Mikołajskiej, która wchodziła na scenę później. Nie znali nawet aktorów. To, oczywiście, duperela, nie ma o czym mówić, trzeba jednak wspomnieć, że źródłem tych wszystkich zachowań było utożsamienie stanu wojennego z hitlerowską okupacją. Wychowałem się w środowisku antysanacyjnym, Piłsudski nigdy nie był moim bóstwem; w jednym, niestety, miał rację, że Polacy to naród idiotów. Mniemam, że miał na myśli politykę.

– Czy twórcy wychodzi na zdrowie czynne angażowanie się w politykę?
– Na ogół wikłanie się w politykę nikomu nie wychodzi na zdrowie. To paskudne zajęcie. A twórcy? Zdaje się, że Arystofanesowi czy Szekspirowi zajmowanie się polityką nie zaszkodziło. Goethemu też, bo jakimś cudem potrafił rozdzielić swoje role: pisarza i politycznego urzędasa. U nas było gorzej: polityka zajmowała się nami. Proszę porównać „Fausta” z „Dziadami” czy „Eugeniusza Oniegina” z „Panem Tadeuszem”. Proszę sobie przypomnieć najwyższej miary talent Żeromskiego zmarnowany przez patriotyczne usługi.

– Czy, pana zdaniem, kultura należy do polityki, czy też jest autonomiczną dziedziną?
– Kultura nie istnieje w próżni, nie jest czymś oderwanym od życia i świata.

– Jako minister kultury był pan zwolennikiem sprawowania mecenatu państwa nad kulturą narodową. Nie zmienił pan zdania?
– Nie. Państwo powinno opiekować się nią i tworzyć warunki dla jej rozwoju. Wydaje mi się to oczywiste. Niestety, nie wszyscy są przekonani do tej oczywistości. Wystarczy wspomnieć zapis w konstytucji o sprawowaniu mecenatu państwa nad kulturą, który udało mi się wprowadzić dzięki PSL-owi i jego ówczesnemu prezesowi, Waldemarowi Pawlakowi. Ten zapis wszedł do konstytucji niejako kuchennymi schodami, został przyjęty jako nieistotna sprawa. Potem, kiedy próbowałem wprowadzić ten zapis w życie, miałem kłopoty – i to ze strony lewej.

– Ze strony lewej? Pan żartuje?
– Żartuję? Przecież SdRP w tym czasie była oczarowana niewidzialną ręką wolnego rynku. Nie była zainteresowana mecenasowaniem. A poza tym, dlaczego pani się dziwi? Czyżby dzisiejsza lewica kojarzyła się pani z rozkwitem kultury?
Żyjąc w dzisiejszej Polsce, raczej trudno mieć takie skojarzenia. Ale trafiło mi do przekonania twierdzenie Dario Fo, który mówi, że intelektualiści z definicji mają lewicowy światopogląd, zaś ludzi lewicy z definicji obchodzi los kultury. U nas to twierdzenie jakoś się nie sprawdza.

– Zatem nie jest pewne, czy to są naprawdę ludzie lewicy.
– Może więc brak zainteresowania lewicy kulturą wynika z kompleksów PRL-u? Może lewica boi się oskarżeń o ideologizację kultury? Przecież musi być jakaś przyczyna, że poprzednia koalicja SLD-PSL nie wypracowała długofalowej polityki kulturalnej, a obecna lewica w ogóle nie ma zaplecza intelektualnego.
Jeśli obojętność dzisiejszej lewicy wynika z kompleksów PRL-u, to znaczyłoby, że tworzą ją płytko myślący ludzie. Sądzę raczej, że ta obojętność wynika z zachwytu nad kapitalizmem: jeśli kultura jest coś warta, to da sobie radę sama i jeszcze przyniesie zyski. Ale takie myślenie jest dziś w Polsce powszechne, nie tylko wśród lewicy.

– Nawet partia nazywająca siebie inteligencką pokazała, jaki ma naprawdę stosunek do kultury. Najpierw skompromitowała urząd ministra kultury, powierzając go Wnuk-Nazarowej, potem oddała ten resort AWS-owi. Wydaje się, że kultura nie obchodzi żadnej partii, ani z lewej, ani z prawej, choć prawicowy system wartości jest widoczny w myśli i twórczości. Czy ma pan podobne wrażenie?
– To nie wrażenie, tak jest naprawdę. Prawica też jest obojętna na los kultury, za to z maniakalnym oszołomstwem tropi odchylenia od tzw. chrześcijańskich wartości.

– Wygląda na to, że jedyny znaczący wpływ na kształt naszej kultury ma telewizja. Większy niż Ministerstwo Kultury.
– Nie ma wątpliwości. Ministerstwo Kultury i – obecnie – Dziedzictwa Narodowego, to jakiś podrzędny, prowincjonalny urząd. Nie ma na nic żadnego wpływu. To atrapa. A powinno być jednym z najważniejszych ministerstw. Dziś z pożytkiem dla budżetu należałoby je rozwiązać.

– Czy można coś zrobić, żeby Ministerstwo Kultury miało jakieś znaczenie?
– W tym układzie politycznym, w tym układzie ustrojowym nic nie można zrobić, dopóki nie znajdzie się jakaś grupa ludzi trzeźwo myśląca o państwie, zamiast o interesach własnych i partyjnych.

– Jednak dwa lata temu grupa ludzi wymyśliła program nazwany „Kartą Kultury Polskiej”, którą podpisał pan prezydent…
– Mówimy poważnie czy żartujemy? Przecież ta „Karta” to szkolne wypracowanie o dobrych chęciach, międlenie paździerzy. Zresztą nikt już nawet o niej nie wspomina, pewnie ze wstydu. Chociaż… Wie pani, że ostatnio na spotkaniu z twórcami kultury prezydent Aleksander Kwaśniewski ogłosił jej niebywały rozkwit; powstały „Ogniem i mieczem”, „Pan Tadeusz” i „Piotruś Pan”. „Karta Kultury Polskiej” przynosi, jak widać, owoce. Szkoda tylko, że pan prezydent zapomniał wymienić liczbę zlikwidowanych bibliotek.

Język jest spoiwem

– Gdyby miał pan odpowiedzieć na pytanie, dokąd idziesz, kulturo polska, to co by pan, pesymista, odpowiedział? Że na śmietnik?
– Niekoniecznie, już na nim jesteśmy. Może kiedyś to dostrzeżemy… Pojawiają się dokonania wybitne, ale nie mają żadnego społecznego znaczenia. Pomieszanie z poplątaniem, paranoja, unicestwienie kryteriów. Najważniejsze to sukces finansowy. Jaki jest skutek takiego myślenia, widzimy na przykładzie telewizji, która popadła w komercyjną degrengoladę. Można przebierać wśród programów głupich i głupszych, telenowel, teleturniejów i innego chłamu. Ambitniejsze programy nadawane są po północy, niby dlatego, że mają niską oglądalność. Ale mają niską oglądalność, bo nadawane są późno w nocy. Dlaczego tak jest? No cóż, program telewizyjny układają reklamodawcy.

– Jak pan postrzega polskich intelektualistów?
– Kogo? O czym, o kim pani mówi?

– Pytam o intelektualistów, bo jestem ciekawa, jak pan widzi współczesnych humanistów. Czy humanizm, pana zdaniem, w ogóle ma przyszłość?
– Równie dobrze można zapytać, czy człowiek ma przyszłość. Nasze życie jest zbudowane na mordzie i strachu. Tak funkcjonuje cały świat, od najprostszych organizmów po tak skomplikowany jak człowiek. Humanizm jest rozpaczliwą próbą obrony człowieka przed tą straszliwą naturą rzeczy. Człowiek w swoim przerażeniu nic piękniejszego nie wymyślił. W swojej rozpaczy wymyślił nawet Boga. Swoją największą pomyłkę.
n Przedstawiciele filozoficznej szkoły frankfurckiej uważają, że humanizm jako paradygmat czy ideał kultury został skompromitowany przez rozwój współczesnych technologii.
– Nie może tak być, żeby człowiek stał się dodatkiem do komputera. Człowiek się z tym nie pogodzi.

– Nie obawia się pan, że rozwój techniki i komercji zagraża tzw. wysokiej kulturze?
– Zagraża, to przecież widać gołym okiem. Ale musi kiedyś nastąpić przewartościowanie. Wierzę w wewnętrzne wartości człowieczeństwa. Myślę, że człowiek nie zrezygnuje z tego, żeby się do swojego wyobrażenia o człowieczeństwie wspinać. W tej chwili zaczęliśmy skakać jak małpy po drzewach, tyle że z Internetem w ręku.

– Wkrótce, w związku z czekającą nas integracją europejską, trzeba będzie zapewne na nowo określić naszą tożsamość, zdefiniować pojęcie narodu. Ciekawa jestem, jaka definicja narodu jest panu bliska. Panu, który od lat zajmuje się literaturą narodową, który był dyrektorem Teatru Narodowego. Jedni pojmują naród jako wspólnotę etniczną, inni jako wspólnotę kulturową, historyczną, jeszcze inni twierdzą, że pojęcie narodu wkrótce straci sens.
– Zamiast bujać w obłokach przewidywań, warto się przypatrzyć pewnym faktom, do których zaliczam zachowanie społeczeństw tworzących narody. Spójrzmy na Francuzów – naród suwerenny, poddany wielorakim naciskom – jak oni się zachowują, np. w zakresie obrony i rozprzestrzeniania francuszczyzny. Uznają, i podzielam tę opinię, że język jest podstawowym spoiwem narodu i wyrazem poczucia narodowego. Z przysłuchiwania się polszczyźnie współczesnej wynika, że jak tak dalej pójdzie, niedługo przestaniemy być narodem. Przecież potocznie mówimy strasznie, łącznie z dziennikarzami z radia i telewizji. Własnymi „ręcami” robimy wszystko, żeby przestać być narodem.

– Jaki jest pana stosunek do integracji z Unią Europejską? Sądzi pan, że będzie ona szansą dla naszej kultury czy zagrożeniem?
– Zdaje mi się wysoce prawdopodobne, że rozwój społeczny prowadzi w kierunku utworzenia z Europy federacji państw, narodów. Stany Zjednoczone Europy to zresztą nie najświeższa idea. Nie jestem przeciwnikiem takiej federacji. Wszystko będzie zależało od tego, jak jej poszczególne człony będą się zachowywać. Czy w tej federacji będziemy jednojęzyczni czy wielojęzyczni. Bo od języka zaczyna się naród i w nim się wyraża. Jeżeli się zgodzimy ostatecznie na amerykańską kolonizację, na co już gorliwie przystaliśmy, to źle wróżę. Jeżeli wybierzemy model francuski, taka federacja byłaby zapewne sensowna. Może przyniosłaby i naszej kulturze szerszy oddech.

– Ciekawa jestem, dlaczego w teatrze powraca pan do staropolszczyzny?
– Nie mam humoru do polskiej klasyki. Przeczytałem nie tak dawno całego Słowackiego, Wyspiańskiego, itd. – i nic się we mnie nie odezwało. To, oczywiście, wiele i różnie świadczy o mnie, nie o tej literaturze. Nie jestem w tej chwili usposobiony do obcowania z polską klasyką. Odrzuca mnie od niej.

– W takim razie do czego jest pan usposobiony?
– W tej chwili najchętniej obcowałbym z tekstem współczesnym. Kłopot polega na tym, że go nie ma. Na całym świecie współczesna dramaturgia przeżywa kryzys, to problem nie tylko naszych scen.

Droga do teatru

– Jaka była pana droga do teatru?
– W czasie okupacji należałem do młodzieżowego kółka samokształceniowego w Rzeszowie, które prowadził malarz i poeta, Franciszek Lipiński. W ramach tego kółka urządzaliśmy wieczory artystyczne, ściślej mówiąc, popołudnia. M.in. recytowaliśmy wiersze. Pod koniec wojny, gdy wróciłem „z lasu”, zobaczyłem ogłoszenie, że Teatr Narodowy w Rzeszowie otwiera studio aktorskie, którego adeptów zwalnia się ze służby wojskowej, a szczerze mówiąc, miałem jej po dziurki w nosie. Postanowiłem spróbować. Poszedłem na egzamin, powiedziałem jakieś wierszyki, które kiedyś mówiłem w naszym kółku – i przyjęto mnie. Chodziłem na zajęcia w studiu dramatycznym i równocześnie rozpocząłem próby. Moją pierwszą rolą był kelner w operetce „Tylko ty”, już nie pamiętam jej autorów.

– W operetce? I śpiewał pan?
– Nawet mnie chwalono. Pamiętam też porażkę, bardzo ją przeżyłem. Otóż na jednym z koncertów patriotycznych mówiłem bardzo długi wiersz, chyba „Grób Agamemnona” i w pewnej chwili zawiodła mnie pamięć. Coś tam zacząłem własnymi słowami dopowiadać, w końcu zszedłem ze sceny. Skandal był straszny. Na drugi dzień w miejscowym „Biuletynie Informacyjnym” przeczytałem, że na patriotycznym wieczorze wystąpił niejaki Kazimierz Dejmek, przedstawiciel inteligencji, który nie nauczył się tekstu. I że jeszcze dużo wody w Wisłoku upłynie, zanim polska inteligencja weźmie się do pracy, włączy do odbudowy, itd., itd.

– Czy po tym pechowym wieczorze powziął pan decyzję, żeby zostać reżyserem, nie aktorem?
– Skądże, chciałem być wyłącznie aktorem. Szlify aktorskie zdobywałem w Jeleniej Górze u Stefanii Domańskiej i Jerzego Waldena, a później w Teatrze Wojska Polskiego, którego szefem był Leon Schiller. Byłem u Schillera od połowy 1946 r. do połowy 1949 r. Jako początkujący aktor odniosłem nawet kilka tak zwanych sukcesów. Ale tak strasznie pracowałem, ćwiczyłem, tak wysokie mniemanie przyjąłem o zawodzie aktorskim, że pewnego dnia doszedłem do wniosku, że tak dalej nie dam rady. Wkrótce w Teatrze Nowym nasunęła się możliwość odciążenia się od tego obowiązku.

– Chyba nie chce pan powiedzieć, że łatwiej być reżyserem niż aktorem?
– Nie jest łatwiej, tylko inaczej. Być aktorem, wedle moich wyobrażeń, ówczesnych i obecnych, to straszna mordęga. Moisi, wielki aktor, którego najsprawniejszym narzędziem był głos i dykcja, codziennie parę godzin ćwiczył dykcję, oddech, mimikę, ciało. Też próbowałem się katować, było to nie do wytrzymania.

– Czy przygotowując się do roli, zgłębiał pan literaturę na jej temat?
– Oczywiście. Biblioteka w szkole teatralnej była otwierana o ósmej. Wstawałem na ogół o piątej, ćwiczyłem, po ósmej byłem w bibliotece. O dziesiątej zaczynały się próby, codziennie były przedstawienia, siedem dni w tygodniu.

– Kiedy stanął pan po drugiej stronie sceny jako reżyser?
– W Teatrze Nowym byłem aktorem. Opracowałem adaptację „Poematu pedagogicznego” Makarenki i zacząłem przygotowywać przedstawienia. Nie było to reżyserowanie w tym sensie, w jakim się je uprawia. Nasza praca polegała na różnorakich ćwiczeniach. Organizowanie scenicznego życia zaczęło mnie coraz bardziej pochłaniać. Pod koniec lat 50. otrzymałem wezwanie na egzamin reżyserski. Wysłałem stosowne papiery. Wkrótce dostałem list od komisji egzaminacyjnej, której przewodniczącym był Bohdan Korzeniewski, że egzaminu składać nie muszę. Przyznano mi uprawnienia reżyserskie na podstawie wykonanych przedstawień.

„Dziady”, stan wojenny
i wielkopańskie gesty

– Jak to było z pana „Dziadami” w 1968 roku? To przedstawienie miało znaczenie wręcz rewolucyjne, stało się symbolem całego pokolenia. Tymczasem pan, zamiast trafić na cokół, pozostał z boku.
– Wszystkie teatry otrzymały nakaz uczczenia rocznicy Rewolucji Październikowej. W powietrzu latały „Kremlowskie Kuranty”, itp., a ja zaproponowałem Ministerstwu Kultury ni mniej, ni więcej – tylko „Dziady”. Ich wystawienie w ramach obchodów wspomnianej rocznicy wydało mi się wysoce racjonalne i pożyteczne, przede wszystkim z uwagi na charakter stosunków polsko-radzieckich, trafniej: polsko-rosyjskich, z naszej strony pompatycznych, wazeliniarskich i zakłamanych. Po paru rozmowach i dość długim oczekiwaniu otrzymałem zgodę z zapewnieniem, że jeśli przedstawienie będzie udane – wystąpimy z nim w Moskwie. Już w czasie końcowych prób dochodziły do nas wieści z uniwersytetu o przygotowaniach grup studentów do jakichś manifestacji, a codziennie mogliśmy obserwować kolumnę milicyjnych samochodów dyżurującą w pobliskiej uliczce od Wierzbowej. Na domiar złego nie pasował mi do spektaklu grzechoczący dźwięk gongu. Poprosiłem o wypożyczenie chińskiego, o głębokim, dostojnym brzmieniu. Jeden z bliskich kolegów burknął półgłosem: – Stary, tym chińskim gongiem się dobiłeś. I rzeczywiście.

– Co było po „Dziadach”?
– Otrzymałem propozycję z Teatru Narodowego w Oslo i po długich staraniach uzyskałem zgodę na wyjazd. Wyjechałem w grudniu 1969 r. Następnie przyszły kolejne kontrakty – Düsseldorf, Essen, Belgrad, Nowy Sad, Mediolan, Wiedeń, itd. Otarłem się o rozmaite środowiska, w tym naszej emigracji. To był kubeł zimnej wody, chociaż nigdy nie miałem idealistycznych wyobrażeń o tamtej stronie.

– Nie żałuje pan, że nie popłynął na fali opozycji? Także później?
– Ależ proszę pani, gdybym po raz drugi znalazł się w podobnych sytuacjach, w których swego czasu się znajdowałem, podejmowałbym, jak mniemam, identyczne decyzje. Z wyjątkiem jednej. Chodzi o Teatr Polski. Po odwieszeniu stanu wojennego powinienem był, tak jak zamierzałem, dotrwać do końca sezonu i z jego końcem odejść. Nie zrobiłem tego na skutek próśb wielu moich przyjaciół. To był błąd. Gdybym się znalazł ponownie w takiej sytuacji, nie odstąpiłbym od swego zamiaru, tak jak odstąpiłem. Dlaczego tę sprawę poruszam? Przyszedłem do Teatru Polskiego z pewnym celem, wprowadzenie stanu wojennego całkowicie go unicestwiło. Trzeba było zrezygnować z wielu zamiarów i przystosowywać się do przymusowych okoliczności. Ja specjalnie sobie tego nie wyrzucam, gdyż dzięki temu Teatr Polski przetrwał tych parę trudnych lat w nie najgorszej kondycji. Wybór był taki: czy trwać i próbować chronić i rozwijać to, co było możliwe, czy wykonać gest. Nic mnie tak nie brzydzi jak obrzędy i teatralizacja w życiu publicznym, co Polacy tak ubóstwiają. Świat powinien to uszanować, niechże więc sypnie „szmalem”, a my będziemy czcić, obchodzić, świętować szumnie, dumnie, na okrągło, byle z pokropkiem. A do roboty – szczyt lechickich marzeń – niech nam świat wynajmie jakichś „gastarbeiterów”. No, ale wróćmy do naszych baranów. Teatr mam w teatrze, więc nie wykonałem żadnej buntowniczej miny ni bohaterskiego gestu. Naciski były dość ostre. Wystarczy wspomnieć listy, jakie otrzymywałem przez umyślnego. Pisywał je jeden z najwybitniejszych działaczy podziemnej „Solidarności”. Najpierw były to obywatelskie perswazje, że ja, bohater 1968 roku, nie powinienem uwiarygodniać tej junty Jaruzelskiego. Ton listów z tygodnia na tydzień zaostrzał się, ów lider „Solidarności” posunął się nawet do gróźb, szantażu. Potem zaczęli mi składać wizyty dawni przyjaciele, znajomi… Przekonywali, że powinienem zrezygnować „dla Sprawy”. Wielu z tych solidarnościowych „rewolucjonistów” dość dobrze znałem. Sądzę, że moje najrozmaitsze decyzje miały swoje źródło nie tylko w moim chłopskim pomyślunku, lecz także w wiedzy o tych ludziach. Zresztą moje wątpliwości sprawdziły się. Okazało się, że całą tę solidarnościową rewolucję wykonano po to, żeby marksistowsko-leninowscy „poszukiwacze prawdy” i jej bojownicy stali się kapitalistami. Jednym słowem, żeby tow. Michnik stał się potentatem prasowym, tow. Geremek niepokalanie poczętym Europejczykiem, a ob. Wałęsa z przyległościami ziścił marzenie tow. Lenina o kucharkach rządzących państwem.

Wieś i PSL

– Jest pan od lat związany z PSL-em. Jak pan widzi przyszłość tej partii klasowej – klasy, która schodzi ze sceny?
– Sprowadzenie PSL-u do partii klasowej czy warstwowej, jest, moim zdaniem, błędem. Co do przyszłości PSL-u… Wystarczy spojrzeć na wyniki sondaży albo na liczebność obecnego klubu poselskiego. Nie rokuję PSL-owi dobrej przyszłości. Obym się mylił. Źle się stało, że PSL odeszło od wiciowych idei. Myślę, że gdyby przy nich trwano, to PSL inaczej by się w tej chwili przedstawiał. Nie mam żadnej recepty ani wpływu na kształt i program PSL-u, zresztą nie byłem i nie jestem jego członkiem. W czasie okupacji byłem członkiem Drużyn Specjalnych Stronnictwa Ludowego. Wiem jedno: bez rozwiązania problemów wsi, na polu gospodarczym, oświatowym, kulturalnym i socjalnym, my, jako społeczeństwo, jako naród, nigdy nie staniemy na nogi. Czeka nas straszliwa klęska.

– Jak to jest, że polska inteligencja, której większość ma przecież pochodzenie chłopskie, jest tak obojętna na los wsi? Dlaczego nie ma poczucia odpowiedzialności za ojcowiznę, pozwala na degradację chłopów? Czy można to tłumaczyć kompleksami nuworyszy?
– Sporo naszej współczesnej inteligencji to pierwsze i drugie pokolenie chłopów, którzy odcinają się od swoich korzeni. Noszą sygnety herbowe, między nogami plączą się im karabele, „straśnie pańskie robią miny”, choć słoma wyłazi z butów. Nie ma dla nich nic bardziej zawstydzającego, aniżeli wypomnienie chłopskiego rodowodu. Stąd się dzisiaj wywodzi kołtun i drobnomieszczanin. Taki to dzisiejszy „szlachcic”. Panisko, inteligent. Chłopstwem gardzi.

– Kto w takiej sytuacji będzie sprawował rząd dusz na wsi – Kościół, Lepper czy może telewizja?
– W tej chwili wiele wskazuje na to, że Lepper może zawładnąć emocjami i wyobraźnią wsi. Pomiatanie Lepperem, lekceważenie, wyśmiewanie, pogarda to głupkowate i niebezpieczne stanowisko. Podobnie się kiedyś odnoszono do paru przyszłych dyktatorów. Nie zestawiam, oczywiście, Leppera np. z Hitlerem, wskazuję tylko na pewne mechanizmy społeczne. Lepper może nam wszystkim sprawić jeszcze dużą niespodziankę. Nie lekceważyłbym jego kandydowania na prezydenta.

– Ale dlaczego właśnie Lepper miałby objąć rząd dusz? Czy dlatego, że chłopi czują się niepotrzebni, zbędni?
– Oprócz Leppera nie mają nikogo. Nikt nie traktuje ich poważnie. My w ogóle jesteśmy niepoważnym narodem. Tak niepoważnym, że ostatnio tracimy nawet poczucie humoru, które czyniło z nas kiedyś najweselszy barak w obozie socjalizmu.

 

Wydanie: 2000, 25/2000

Kategorie: Wywiady
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy