Jeszcze jak!

Jeszcze jak!

W Krakowie zawsze trafiamy do Chimery, bo żarcie jest tam od razu i niedrogie. Gotowe do wzięcia leży w srebrnych kuwetach. Stoi się w kolejce, je przy małych, chybotliwych stolikach. Jest ciasno i głośno. Buła śmierdzi drożdżami, a do kibla trzeba się udać na półpiętro. Wychodząc, przysięgamy, że nigdy tam nie wrócimy, próbujemy zagryźć preclem. I za miesiąc, dwa – wracamy.

Tym razem było jeszcze gorzej, bo kurty zimowe i jakiś remont. Połowa knajpy wyłączona. Wcisnęliśmy się między trzech Holendrów i jakąś parkę z kopami startej marchwi na talerzach. – Niech się pani nie boi – słyszę kobiecy głos. Odwracam głowę, bo jak ktoś mówi, żeby się nie bać, to wiadomo, że trzeba się bać. Widzę kelnerkę – bladą, przestraszoną. I panią. Dużą, starszawą, z kitką i w wełnianej kamizelce. Styl: dziennikara, jakich mało! Ale taka wspaniała jak ze starych polskich filmów. Dumna, czytająca, mająca na każdy temat uzasadnioną opinię. Z taką człowiek by się chciał kolegować. I rzeczywiście, to dziennikara! – Niech się pani nie boi – powtarza. – Ja nie mam pretensji do pani, tylko do szefa. Bo tak się klientek nie traktuje! (Teraz już wszyscy patrzą na obrażoną klientkę). Tak że będzie felieton – dodaje z groźbą w głosie. – A pana szefa proszę pozdrowić od pani redaktor.

Ho, ho, myślę. Pięknie. To można jeszcze kogoś postraszyć felietonem! I to jest realna groźba! Wychodząc, widzimy struchlałego restauratora. Minę ma nietęgą i patrzy na mnie podejrzliwie. To nie ja! – mam ochotę powiedzieć. I myślę sobie: takie rzeczy tylko w Krakowie – pani redaktor w stylizacji pani redaktor, restaurator z francuskim wąsikiem, studenci w ubraniach studentów.

Teraz to już na pewno wrócimy do Chimery. Stylowa awantura nie zdarza się co dzień. Może właśnie to nas bierze – teatralność, wrażenie, że się pożycza cudze życie, kiedy się wchodzi do tej kamienicy przy Świętej Anny 3? Wrażenie, że co trzecia pani w staroświeckich kolczykach, przeglądająca „Przekrój” to jakaś dziennikara? Że te młode, blade dziewczyny czytające książki z antykwariatu zachowują się inaczej niż my i kiedy wrócą do domu, nie będą odpalać Netfliksa, tylko podleją w skupieniu kwiatek na parapecie: grubosza jajowatego lub haworsję pasiastą? A przez nieszczelne framugi będzie się wbijał do nich smog. Ups, robi się manierycznie? Too much television? Ale właśnie Chimera wydaje się sceną idealną do takich ekscesów wyobraźni.

Jest w tym miejscu coś ciekawego: dziwne kompoty, stołówkowa prostota, pokrzepiający egalitaryzm gości: studenci, profesorowie, krakowskie mieszczaństwo, młodzi i starzy. Bogaci turyści i ubodzy lokalsi (albo odwrotnie?). Niektórzy nawet nie zdejmują kurtek. Jedzą ciasto z rabarbarem z kruszonką tak obfitą i szczodrą, że człowiekowi idzie i w biodra, i w pięty. W witrynce przy wejściu reklamują wieczorki poetyckie, które dawno się odbyły. Po drugiej stronie holu jest dziwny sklep z fantazyjnymi abażurami: abażury w koniki, w ćmy, w jakieś ludki. Coś jak teatr cieni na płótnach rozpiętych wokół żarówek. Coś pięknego i na oko niepasującego do żadnego wnętrza, które człowiek może sobie wyobrazić. Z wyjątkiem pokoju dziecięcego w jakiejś baśni pełnej zeppelinów, pawi mówiących ludzkim głosem i czarodziejskich luster. Abażury zupełnie nieironiczne. Zachowują pełną powagę, świecą w sposób szlachetny – żółto i blado, jakby lampy były tymi wzorami nieco wyczerpane. A na stolikach w Chimerze krakowskie dziergane, koronkowe obrusiki, w tle elementy vintage i mnóstwo kwiatów: zielone, podwieszone w donicach, napierające oddolnie.

Może to wszystko sprawia, że będziemy tam wracać już zawsze? A może po prostu jesteśmy głodni i niecierpliwi i chcemy od razu wciągnąć surówkę z marchwi, żółtą kaszę i kompot? Przyjemna anonimowość, pośpiech, coś uroczystego, jakby szły święta, a my wkradlibyśmy się do kuchni, żeby podpierniczyć jakiś przegięty wypiek.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy