Jury

Jury

Radosław Piwowarski o kulisach wielkich karier

Festiwal Polskiej Twórczości Telewizyjnej odbywał się na dalekiej północy, w mieście położonym malowniczo wśród jezior i lasów. Sygnał telewizyjny docierał tu bardzo sponiewierany – obraz pływał albo śnieżył (…). W tej sytuacji umożliwienie miejscowej ludności obcowania z wybranymi dziełami twórczości telewizyjnej w formie festiwalu było ze wszech miar słuszne.
Twórców z Warszawy zakwaterowano w nowiutkim, pachnącym Francją hotelu nad jeziorem. Kilka razy dziennie puste autokary odjeżdżały spod hotelu do zamku na projekcje. Było zimno, padał śnieg. W hotelu było ciepło i miło. Uczestnikom festiwalu przysługiwały darmowe posiłki w hotelowej restauracji.
Ponieważ twórców nie było aż tylu, by wypełnić nowy hotel, prezes wydał polecenie oddelegowania na festiwal po jednym przedstawicielu każdego wydziału – budowy dekoracji, księgowości, transportu itd. Józef Ł., kierownik Wydziału Obróbki Taśmy, był jednym ze szczęśliwców. Jego Wydział Obróbki mieścił się w piwnicach przedwojennego banku. Tam, w wielkich kadziach, w żrącej kąpieli, przez całą dobę, pod okiem i nosem Józefa przesuwała się szesnastomilimetrowa taśma ORWO Color. Niewielkie okna byłego skarbca mieściły się pod sufitem. Kierownik czasami podnosił głowę znad kadzi i widział w oknach nogi przechodniów lub cienie nóg. Spędzając życie w jaskini cieni i zapachów, prawie zapomniał, jak wygląda świat. I raptem, w połowie zimy, został tak z dnia na dzień oddelegowany na festiwal.
Już sama podróż luksusowym autokarem była niesamowita. Świat oglądany z wysokości prawie pierwszego piętra nie miał końca – pola były coraz bielsze i bardziej puchate, a niebo – im dalej na północ – bardziej stalowe z nutką różu. „Za krótko było w zupie”, pomyślał i rozejrzał się zaniepokojony, czy ktoś nie słyszał jego myśli. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Gdy wysiadł z autokaru na hotelowy parking otoczony lasem, nieprzyzwyczajony do takiej ilości tlenu aż musiał się chwycić za nos i ścisnąć go palcami. Przez cały dzień chodził po hotelu, nie wiedząc, czy bardziej zachwycały go francuskie wanny, w których nie było kranów, a jednak napełniały się wodą, czy to, że dwa razy już spotkał Wielką Grę, a w windzie jechał z panem Wicherkiem, który spytał go: „Fajnie, nie?”. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko jednego malutkiego kieliszka wódki. Parę razy przechodził koło baru, ale nie znajdował w sobie dosyć odwagi. Był człowiekiem delikatnym, nieśmiałym i skromnym. To pierwszy festiwal w jego życiu. Podglądał zza palmy, jak barman w czystej koszuli i muszce bardzo uważnie i powoli nalewał alkohole do srebrnej miarki – a potem jednym zdecydowanym ruchem przelewał odmierzoną ilość do kieliszka. „Mógłby pracować u nas na wywoływaczach”, pomyślał Józef. On też osobiście mierzył składniki wywoływacza z równie aptekarską dokładnością, codziennie od 15 lat. Ale jakby się nie starał – twarze aktorów na taśmie ORWO Color zawsze wychodziły czerwone. Mniej lub bardziej, ale czerwone. I teraz… Józef zamarł. Takie same czerwone twarze mieli dwaj mężczyźni siedzący przy barze. Zupełnie jakby wyszli z jego zupy. Jeden miał kaprawe świdrujące oczka i zeza. Drugi – podrapaną mordę. Ale najdziwniejsze było to, że obaj mieli na sobie waciaki. I to upaprane żywicą. Byli to zapewne robotnicy leśni, którzy w tej śnieżnej zadymce trafili tu przez pomyłkę. I widać było, że źle się czuli w tym pachnącym Francją lokalu.
Na ich widok Józef poczuł się jak u siebie w laboratorium, czyli dużo pewniej. (…) Uniesiony niespodziewanym szczęściem, wepchnął się między czerwonoskórych leśnych i zawołał:
– Czołem!
– Czo… czo… łem. – Jeden z Indian najwyraźniej był jąkałą.
– Czy alkohol też za darmo? – Uśmiechnął się do barmana.
– Niestety nie. – Barman odpowiedział uśmiechem.
Trochę się zmartwił. Do tej pory wszystko na festiwalu było za darmo – transport, prasa, program, w łazience szampony i mydełka, które już schował dla żony, śniadania, obiady i pokazy konkursowych programów na zamku krzyżackim. Ale wycofać się nie wypadało. (…)
Podniósł kieliszek w stronę Jąkały i Zezowatego.
– No, to za nasz piękny festiwal!
Festiwal Dzieł Telewizyjnych miał charakter konkursu w kilku kategoriach. Na najlepszy Teatr Telewizji, najlepszy reportaż społeczny, najlepszy program publicystyczny, najlepszy film telewizyjny itd. Dzieła wyświetlano na kilkunastu telewizorach rozstawionych w mrocznych salach zamku krzyżackiego. (…) Najładniejsze dziewczyny z Akademii Rolniczej, które wygrały konkurs na festiwalowe hostessy i na to konto pożyczyły buty od koleżanek, i wydały stypendia na fryzjera, snuły się jak duchy po pustych pomieszczeniach. Z coraz mniejszą nadzieją patrzyły to na drzwi, za którymi padał śnieg, to na listę sławnych gości ze stolicy, których miały oprowadzać. Za to w restauracji hotelowej był tłum.
Leśni wypili. Zezowaty wskazał Józefowi palcem mężczyznę przy stoliku i spytał tak głośno, że cała sala musiała to usłyszeć:
– Dać mu w ryja?
Kierownik się zaniepokoił. Przyjrzał się wskazanemu.
– Czy mówi pan o tym redaktorze z przedziałkiem?
– To pana kumpel?
– Bynajmniej. To członek jury.
Leśni popatrzyli po sobie. Zezowaty podniósł się na stołku i górując nad salą, ryknął:
– Wyjdź na zewnątrz, mendo! Dostaniesz w ryja, wiesz za co!
(…) Goście skulili się nad talerzami. Wszyscy myśleli to samo i ta myśl była wprost wypisana w powietrzu: CO TO ZA JEDNI? Dlaczego takich wpuszczają na festiwal? (…)
Regulamin Festiwalu Dzieł Telewizyjnych przewidywał nagrody indywidualne po 5 tys. zł dla reżysera, aktora, aktorki, a także po 3 tys. dla operatora, montażysty i scenografa. Wręczenie nagród miało nastąpić ostatniego dnia, w zamku, z udziałem wysokich władz partyjnych i telewizyjnych. Był dopiero pierwszy dzień festiwalu, więc wszyscy bratali się i chwalili nawzajem. (…)
Tymczasem leśni w barze zachowywali się coraz gorzej. Na przemian to Jąkała, to Zezowaty podnosili się na stołku, wybierali ofiarę wśród jedzących obiad – i rycząc na całą salę, obiecywali, że „dadzą jej w  ryja”. I zawsze to był ktoś z jury! Józef Ł. był przerażony – w jury nie zasiadał byle kto. (…)
– A tamtego widzisz? – Zezowaty pyta Jąkałę.
– W… w… o… okularach?
– Patrz, jak mu nadskakują.
– To da… da…m mu w ry… ry…
– Poczekaj. Sprawdzimy, czy warto.
Zwrócił się do Józefa. Wskazał mężczyznę w eleganckich okularach.
– Ten też z jury?
Kierownik zzieleniał całkowicie. Mężczyzna we francuskich okularach był prezesem. (…)
– Nie jest z jury. To Krwawy Wojciech.
Złapał się za usta. Na leśnych nie zrobiło to wrażenia. A nawet wręcz przeciwnie. (…)
– Idź. Powiedz mu, że czekamy na zewnątrz. (…)
I tak Józef dotarł do stolika prezesa, który oddelegował go na festiwal. (…) Przyglądał się kierownikowi i nie mógł sobie przypomnieć kto to.
– Wy skąd?
– Ja z Powstańców. Z laboratorium.
– Czego chcecie?
– Ja – nic. A tamtych nie znam! Jak Boga kocham, towarzyszu prezesie. Chciałem się tylko napić wody mineralnej. I… i…
Józef Ł. złapał się za usta – przecież nie pił mineralnej i śmierdział wódą.
– Do rzeczy.
– Niech towarzysz prezes nie wychodzi z hotelu. Pod żadnym pozorem! Biorą prezesa za kogoś innego. To jakieś dzikusy. Są pijani. I chcą… chcą… Przyszedłem ostrzec, jak Boga kocham.
– Dobrze. – Prezes westchnął (…)
– Przyślijcie mi tu sekretarza jury. Zobaczył Józefa. – A wy? Coś jeszcze?
– Przysięgam! Nie znam ich!
– Dobrze już, dobrze. Wracajcie i bawcie się.
Józef ukłonił się. Obrócił i odszedł.

Następnego dnia, a był to dopiero drugi dzień festiwalu, bał się zejść na śniadanie. Około południa wesoły gwar gości i dźwięki sanek dobiegające sprzed hotelu okazały się silniejsze niż palący go wstyd. (…)
Udając, że to nie on, zszedł do recepcji. Ku jego zdumieniu wiele osób na jego widok uśmiechało się z wyraźną sympatią, a niektórzy nawet mu się kłaniali. Dopadł go rozpromieniony barman i wyszeptał konfidencjonalnie:
– Koledzy nie zapłacili rachunku.
– Jacy koledzy?
– Ci panowie, z którymi pił pan wczoraj.
– Ja ich nie znam. Nie wiem nawet, jak się nazywają.
Barman rozłożył gazetę festiwalową. Artykuł informował wielką czcionką, że na rozpoczęcie festiwalu jury przyznało dwie nagrody specjalne po 10 tys. zł. „Za całokształt twórczości w dziedzinie dramatu” – i tu było zdjęcie Zezowatego, i „za wybitne osiągnięcia w dziedzinie filmu” – i tu było zdjęcie Jąkały. Na fotografiach wyglądali ciut lepiej niż wczoraj w barze, ale nie tak znowu wiele. Kierownik nie mógł sobie tego ułożyć w głowie. To on pił wczoraj z takimi wybitnymi twórcami? Barman zaoferował się.
– Zapiszę rachunek na pański pokój.
– Niech pan zapisze na ich pokój!
– Oni już wyjechali. Wzięli nagrody i wyjechali.
Wcisnął mu rachunek i odszedł. Redaktorki z Teatru Telewizji rozkosznie machały do Józefa.
– Prosimy do naszych sań! Tutaj, tutaj! Na dworze padał śnieg. Kulig zapowiadał się wyśmienicie. (…)

Fragmenty książki Radosława Piwowarskiego Sceny rozbierane, Edipresse Książki, Warszawa 2016

Wydanie: 2016, 35/2016

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy