Kabanosy w „Dziadach”

Kabanosy w „Dziadach”

Lektura nie jest czynnością zawsze mającą jednakowy przebieg. Być może istnieje jakiś teoretyczny przebieg idealny, ale to raczej mit kultury, weryfikowany na co dzień przez naszą starą, dobrą rzeczywistość. Laboratoryjne, czyli np. wakacyjne warunki, które pozwalają przeczytać w skupieniu jednego dnia całą książkę, zdarzają się naprawdę rzadko. A przecież nawet po lekturze miło jest z książką trochę pobyć, wrócić do ulubionych fragmentów, zrobić notatkę. Takie luksusy mają chyba tylko ci, którzy poślizgną się na lodzie i wylądują w łóżku z pękniętą piętą i zwolnieniem.

– Ja już nie umiem czytać – mówi mi koleżanka. – Czytam siedem, osiem książek jednocześnie, najczęściej żadnej nie kończę. – Przestałem czytać książki, czytam już tylko teksty w internecie – skarży się kolega. – Ale to nadal lektura! – oponuję i przypominam sobie wyrzuty sumienia, jakie sama miałam przez wiele lat, kiedy porzucałam książkę w połowie, nie zawsze dlatego, że okazywała się nudna. Czasem za trudna, innym razem wyparta przez kolejne lektury, zapomniana. Albo po prostu – czekała na odpowiedni czas.

Skąd to uczucie wstydu i zniechęcenia, które pojawia się, kiedy patrzymy na książki zaznaczone w jakimś miejscu i pozostawione? Jeszcze przez kilka miesięcy udajemy, że kiedyś je skończymy, ale gdy stos przy łóżku zaczyna się chwiać niebezpiecznie – któregoś dnia zabieramy je z pola widzenia. Zawsze z poczuciem porażki. Składam postulat innego spojrzenia na te sprawy. Czytanie pierwszych 30 stron książki, czytanie od środka, czytanie tylko jednego interesującego nas rozdziału, czytanie tekstu w internecie, czytanie gazety – to przecież wciąż czytanie. Kto powiedział, że bardziej wartościowy jest czytelnik, który wytrzyma i dojdzie do końca? Kto powiedział, że przeczytanie całej książki jest bardziej wartościowe niż lektura dwóch, trzech w połowie? Czytanie to jeden z niewielu obszarów absolutnej wolności. Nie zawsze tak było. Dlatego postuluję wolność absolutną, liberalizm, a nawet anarchię czytelniczą. Przy takiej porwanej, nielinearnej, wiecznie niedokończonej lekturze status niektórych przedmiotów gwałtownie rośnie – zakładki stają się towarem pierwszej potrzeby.

Każdy namiętny czytelnik wie, że można kupić dowolnie dużo zakładek np. w muzealnych sklepikach – z nosem i okiem Mony Lisy albo dziwnie skadrowanym słonecznikiem van Gogha. Zakładki – podobnie jak gumki do włosów, ołówki i chusteczki do okularów – w tajemniczy sposób same się wyczerpują. Znikają. Wkrótce książki trzeba zakładać tym, co pod ręką: przy biurku, sedesie czy łóżku. Sama zakładałam już książki ogryzkiem, łyżeczką, termometrem, wacikiem, tabletką od bólu gardła, a nawet włosem. U znajomych widziałam rzeczy straszne (i jeszcze bardziej obrzydliwe). „Konserwatywny” czytelnik padłby trupem, widząc wkładkę higieniczną wystającą z tomu wierszy Czesława Miłosza albo kabanosa szczecińskiego wyglądającego wesoło z Mickiewiczowskich „Dziadów”. A przecież należy się cieszyć. Nie z kiełbasy, ale z tego, że ktoś nadal czyta „Dziady”, ekscytuje się Miłoszem w łazience lub potęguje płynącą z posiłku przyjemność, zachwycając się „Mitologiami” Rolanda Barthesa.

Nie wiem, czy wszystko może stać się zakładką. W każdym razie wszystko, co się zmieści do książki. Najczęściej jest to po prostu druga książka, która od tej pory pozostaje z tą pierwszą w dziwnym miłosnym klinczu. Tak tworzą się dziwne struktury, które według własnej, tajemnej geometrii przejmują w posiadanie nasze małe pokoiki, kuchnie. Jeśli chodzi o książki – chaosowi należy się poddać. Inaczej czeka nas spadek życiowej energii, spowodowany przez bezsensowne wyrzuty sumienia. Lektura jest lekturą, jest lekturą, jest lekturą. Ma swoje przebiegi. I niech każdy będzie całkiem inny. Trudno.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy