Kaczyński budzi upiory

Kaczyński budzi upiory

Jarosław Kaczyński idzie na wojnę, za którą – jeśli poprowadzi ją aż do ostatecznej klęski – zapłacimy wszyscy

Sygnał do ataku prezes PiS dał 1 lipca, ogłaszając na konwencji Zjednoczonej Prawicy w Przysusze, że Polska nigdy nie zrzekła się odszkodowań od Niemiec, a ci, którzy uważają inaczej, tkwią w błędzie. 27 lipca Jarosław Kaczyński na antenie Radia Maryja zapowiedział, że „polski rząd przygotowuje się do historycznej kontrofensywy” polegającej na uzyskaniu od Niemiec „gigantycznych sum”. Gabinet Beaty Szydło najwyraźniej nic nie wiedział o własnych planach, bo kategoryczne stwierdzenie prezesa nie zostało powtórzone ani przez premier Beatę Szydło, ani przez ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego.

Rząd się ociąga

Rząd się nie kwapił do szturmu Berlina, pamiętając, że polscy żołnierze zatknęli biało-czerwoną flagę na Kolumnie Zwycięstwa (Siegessäule) tylko dlatego, że stała za nimi potęga Armii Czerwonej. Teraz nie możemy liczyć na żadnego sojusznika. Amerykanie nie wspomogliby nas swoją armadą, bo w Europie – nawet za administracji Donalda Trumpa – Niemcy pozostają dla Waszyngtonu partnerem wielokrotnie cenniejszym. Pomoc żegnających się z kontynentem brexitowców jest jeszcze bardziej iluzoryczna niż Anglii w 1939 r. A Francuzi? Nie tylko nie zamierzają otworzyć drugiego frontu, ale jeszcze – co pokazała sierpniowa ekspedycja Emmanuela Macrona – knują na zapleczu IV Rzeczypospolitej, konkretnie w Międzymorzu, zwanym także Trójmorzem. Polak, Węgier – dwa bratanki? Doświadczenia II wojny światowej i wbicie obozowi „dobrej zmiany” noża w plecy w czasie głosowania nad drugą kadencją w Radzie Europejskiej dla reprezentującego ukrytą opcję niemiecką, obciążonego genetycznie dziadkiem z Wehrmachtu Donalda Tuska pokazują, że niekoniecznie. Pozostaje samodzielne forsowanie Odry niemieckimi leopardami, w które wyposażona jest rodzima kawaleria pancerna.

W sytuacji gdy mający kontakt z realnym światem członkowie rządu – zwłaszcza ci poniewierani na brukselskim bruku – nie chwycili w locie myśli prezesa, zadanie wziął na siebie szeregowy poseł Arkadiusz Mularczyk. Gdy w marcu br. dostąpił zaszczytu ponownego przyjęcia w szeregi rządzącej partii (wcześniej należał do Solidarnej Polski), były europoseł PiS Marek Migalski powiedział o nim: „Jest w stanie zrobić dużo, żeby do ucha prezesa dotarło to, iż jest do dyspozycji”. Poseł Mularczyk z rozbrajającą szczerością oświadczył, że podjęcie sprawy reparacji od Niemiec to własna decyzja Jarosława Kaczyńskiego. Zakwestionował prawdziwość słów prezesa, za to, podpierając się najwyższym autorytetem, nadał swoim działaniom niezbędną powagę. Zlecił Biuru Analiz Sejmowych zbadanie możliwości prawnych ubiegania się o odszkodowania, szczególnie legalność zrzeczenia się w 1953 r. przez Polskę reparacji od Niemiec. Rzucił też śmiały pomysł budowy międzynarodowej koalicji reparacyjnej, w skład której weszłaby m.in. Grecja. O tym, że poseł Mularczyk wypełnia misję najwyższej wagi państwowej, świadczyły niezliczone programy publicystyczne w mediach narodowych. Ich uczestnicy powtarzali, że reparacje po prostu Polakom się należą i kropka. O tym zaś, że tak samo brzmi głos suwerena, miały dobitnie świadczyć wyniki zamawianych kolejnych sondaży.

Mimo takiego klimatu Biuro Analiz Sejmowych od początku ociągało się z przygotowaniem ekspertyzy, tłumacząc – inaczej niż media „dobrej zmiany” – że sprawa jest zawiła. Co więcej, 8 sierpnia wiceminister Marek Magierowski wysłał odpowiedź MSZ na napisaną pod wpływem słów prezesa interpelację posła PiS Adama Ołdakowskiego dotyczącą odszkodowań. W odpowiedzi tej stwierdzono: „…oświadczenie z 1953 r. stanowi wiążący jednostronny akt Państwa Polskiego – podmiotu prawa międzynarodowego”. Wiceminister przypomniał, że w 2004 r. Rada Ministrów uznała oświadczenie z 1953 r. za obowiązujące i od tej pory „stanowisko polskiego rządu nie uległo zmianie”. Zaatakowane ostro przez publicystów patriotów MSZ zaczęło kluczyć, tłumacząc, że „możliwość wystąpienia z roszczeniami jest kompleksowo badana”. Ale niczego nie obiecało.

100 000+

Wyhamowaną przez część obozu „dobrej zmiany” ofensywę ratował 2 września na antenie Radia Maryja najbliższy współpracownik prezesa PiS – minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak. Oszacował on straty materialne na bilion dolarów amerykańskich. Przy obecnym kursie daje to prawie 100 tys. zł na każdego obywatela RP, licząc, że jest ich 38 mln. Do tego jeszcze dochodzą straty ludzkie, których minister nie wycenił. Przyciśnięty znowu do muru minister Waszczykowski stwierdził: „Decyzja dotycząca ewentualnego wystąpienia o reparacje wojenne to kwestia tygodni lub miesięcy”. Zarówno on, jak i pani premier podkreślają, że będzie to decyzja polityczna. A to oznacza, że chodzi o politykę, a nie o kruczki prawne, sprawiedliwość dziejową, wyrównanie rachunku krzywd ani o rekompensatę za unicestwienie Polski, której w dawnym kształcie terytorialnym, narodowościowym, społecznym i kulturowym za żadne pieniądze się nie wskrzesi i która pozostała jedynie na ocalałych starych cmentarzach wyznaniowych oraz w zamienionych w muzea niemieckich obozach koncentracyjnych i obozach zagłady.

Z pewnością rezygnacja z zadośćuczynienia za dokonane przez Niemców zbrodnie – z perspektywy Auschwitz, Stutthofu, Treblinki, Bełżca, Sobiboru, Chełmna – może się wydać niepojęta, ale być może tych zbrodni w ogóle by nie było, gdyby nie reparacje. W 1871 r., po przegranej wojnie, Francja musiała nie tylko przekazać nowo powstałemu Cesarstwu Niemieckiemu Alzację i część Lotaryngii, ale także zapłacić zawrotną na owe czasy kwotę 5 mld franków w złocie. Po klęsce Niemiec w I wojnie światowej role się odwróciły: Francja odzyskała utracone terytorium i przyznano jej 52% ze 132 mld marek w złocie, na którą to sumę opiewały narzucone Berlinowi reparacje. Pogrążona w kryzysie i hiperinflacji Republika Weimarska nie była w stanie płacić, co doprowadziło w 1923 r. do przejściowej okupacji Zagłębia Ruhry przez Francję i Belgię. I choć stopniowo, między 1924 a 1932 r., złagodzono warunki spłaty i zmniejszono kwotę reparacji, to Niemcy uznali reparacje za wielką krzywdę, upokorzenie i poniżenie. Te nastroje stały się jedną z zasadniczych przyczyn sukcesu Adolfa Hitlera, który po dojściu do władzy całkowicie zaniechał wypłat.

Granica, głupcze!

W wyniku I wojny światowej Niemcy utraciły ok. 13% terytorium, przy czym jego większość była przedmiotem odwiecznych sporów, jak Alzacja i Lotaryngia, lub obiektem stosunkowo niedawnej ekspansji – ziemie dawnej Rzeczypospolitej zagarnięte w ramach rozbiorów przez Prusy. W wyniku II wojny światowej Niemcy utraciły na rzecz Polski przeszło jedną piątą terytorium zamieszkanego przez 8 mln osób. To wcale nie była rekompensata za utratę przeszło 40% przedwojennego terytorium na rzecz ZSRR, o losie Polski bowiem – podobnie jak po I wojnie światowej – decydowały obce państwa, które przejmowały się głównie własnym losem i kierowały własnymi interesami. Zarówno USA, jak i Wielka Brytania łatwo się pogodziły z przesunięciem ZSRR na zachód, natomiast krzywiły się na wbijanie polskich słupów granicznych nad Odrą i Nysą Łużycką. Nie miałyby nic przeciwko pozostawieniu Niemcom Szczecina i Wrocławia, co potwierdzały wypowiedzi polityków amerykańskich i brytyjskich na początku zimnej wojny.

Zachodnia granica Polski została narysowana przez Józefa Stalina, który jej kreślenie zakończył w Poczdamie, dokładając Polsce Szczecin. O ostatecznym przebiegu granicy miała jednak zadecydować – tak ustalono w Poczdamie – konferencja międzynarodowa. Nigdy się nie odbyła, dlatego zachodnia granica była przedmiotem wielkiej troski władz Polski Ludowej, szczególnie Władysława Gomułki. Obawiał się on radziecko-niemieckich gestów przyjaźni, za które zapłaci nasz kraj. Prześladowało go widmo Księstwa Warszawskiego – kadłubkowej Polski bez ziem wschodnich i zachodnich. Przez dziesięciolecia mieszkańców regionów uzyskanych w wyniku wojny paraliżowała myśl: „Niemcy tu wrócą”, dlatego nie dbali o rowy melioracyjne, nie naprawiali dachów i płotów, nie budowali nowych domów.

W obliczu trwałości granicy zachodniej kwestia reparacji wydawała się drugorzędna. Rezygnacja z nich nie była podyktowana jedynie przez Moskwę – odpowiadała interesom odrodzonego w zupełnie innym kształcie terytorialnym i społecznym państwa, zmniejszając niebezpieczeństwo odrodzenia się ruchów odwetowych i ryzyko nowych konfliktów zbrojnych, do których prowadzi kwestionowanie granic. W oświadczeniu rządu PRL z 1953 r. stwierdzono m.in.: „Biorąc pod uwagę, że Niemcy zadośćuczyniły już w znacznym stopniu swoim zobowiązaniom z tytułu odszkodowań i że poprawa sytuacji gospodarczej Niemiec leży w interesie ich pokojowego rozwoju, rząd PRL powziął decyzję o zrzeczeniu się z dniem 1 stycznia 1954 r. spłaty odszkodowań na rzecz Polski”.

Podobne podejście towarzyszyło Stanom Zjednoczonym, które objęły zachodnie Niemcy planem Marshalla. Po wojnie Niemcy rozliczyli się z Francją według starego rachunku wystawionego w Wersalu: oddali Alzację i część Lotaryngii, RFN spłacała okrojone reparacje za I wojnę (ostatnia rata, 80 mln euro, wpłynęła na konta Francji i Anglii w 2010 r.). Rezygnacja z obłożenia Niemiec kolejnymi drakońskimi reparacjami stworzyła podstawy współpracy międzynarodowej – już na początku lat 50. powstała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, zalążek Unii Europejskiej. Dziś w Strasburgu, głównym mieście Alzacji, o którą toczono krwawe wojny, mają siedziby m.in. Rada Europejska, Parlament Europejski oraz Europejski Trybunał Praw Człowieka.

Groźna alternatywa

Mimo zrezygnowania z reparacji zarówno w NRD, jak i w RFN panowało przekonanie, że granice na Odrze i Nysie są niesprawiedliwe. Przywódcy wschodnich Niemiec już w latach 40. próbowali przekonać Kreml, że są pewniejszym sojusznikiem niż Polska, licząc na wymierne korzyści terytorialne. Ostry spór w Zatoce Pomorskiej w latach 80. świadczy, że władze NRD do końca liczyły na zmianę swojej granicy wschodniej. Z kolei CDU do końca lat 60. nieustannie powtarzała, że jest partią tych, którzy nigdy się nie pogodzą z „linią Odry i Nysy”. Taka była tradycja od Konrada Adenauera, niemieckiego rewizjonizmu wcale nie wymyślił Gomułka. Chadecki kanclerz Helmut Kohl nawet w 1990 r. nie był przekonany do ostatecznego uznania granicy z Polską, obawiał się reakcji wyborców, przekonywał, że jedynie parlament zjednoczonego państwa będzie mógł podjąć prawomocną decyzję w sprawach terytorialnych. Wyglądało to groźnie, do akcji musiały wkroczyć mocarstwa, szantażując RFN: uznanie granicy w zamian za zjednoczenie. Tego samego dnia, 21 czerwca 1990 r., Bundestag w Bonn i enerdowska Izba Ludowa w Berlinie przyjęły deklarację uznającą granicę polsko-niemiecką za ostateczną. Nazajutrz w Berlinie zebrali się uczestnicy konferencji „2 plus 4”, która po kilku miesiącach doprowadziła do zjednoczenia Niemiec.

Także później kwestia granic nie została zaakceptowana przez wszystkich polityków. W 1991 r. przeciwko ratyfikacji polsko-niemieckiego traktatu granicznego głosowali Peter Ramsauer (w latach 2009-2013 minister transportu, budownictwa i rozwoju miast), Hartmut Koschyk (wiceminister finansów w tym samym okresie) oraz Erika Steinbach, wieloletnia szefowa Związku Wypędzonych.

Kwestie związane z odszkodowaniami za straty wojenne wypłynęły w czasie przystępowania Polski do Unii Europejskiej. Działania Lecha Kaczyńskiego w 2004 r. – wyliczenie strat wojennych Warszawy – były uzasadnione aktywnością środowisk rewizjonistycznych w Niemczech, m.in. Powiernictwa Pruskiego, organizacji domagającej się odszkodowań za majątki na terenach utraconych po wojnie przez Niemcy. W atmosferze obaw, że członkostwo Polski w UE może być wykorzystane do skutecznych roszczeń niemieckich, 10 września 2004 r., za rządów lewicy, Sejm bez głosu sprzeciwu przyjął uchwałę stwierdzającą, że „Polska nie otrzymała dotychczas stosownej kompensaty finansowej i reparacji wojennych za olbrzymie straty materialne i niematerialne spowodowane przez niemiecką agresję, okupację, ludobójstwo i utratę niepodległości”. Przywoływane obecnie przez prawicę wezwanie Sejmu do rządu RP o podjęcie starań o reparacje od Niemiec należy osadzić w ówczesnym kontekście – miało ono być elementem nacisku na rząd RFN, by powstrzymał wzbierającą falę roszczeń.

Obecnie nawet z tylnych rzędów CDU w Bundestagu nie słychać głosów wzywających do rewizji wyników II wojny światowej. Na początku tego roku z CDU pożegnała się Erika Steinbach, w ubiegłym tygodniu w kampanii wyborczej do Bundestagu poparła Alternatywę dla Niemiec (AfD), partię, która chce przekształcić Niemcy w państwo narodowe i której politycy protestują przeciwko dyktatowi Brukseli, zapowiadają, że Niemcy wstaną z kolan i dokonają zwrotu „o 180 stopni” w polityce historycznej.

Jeśli dziś szukać w Niemczech środowiska politycznego, którego działania mogą się okazać niebezpieczne dla Polski, to jest nim właśnie AfD, bliska w postrzeganiu świata PiS. W tej partii są zarówno doświadczeni politycy, tacy jak wieloletni działacz CDU Alexander Gauland, jak i przedstawiciele nowego pokolenia eurosceptyków – choćby nowa gwiazda (notabene lesbijka, co pokazuje pewne różnice między AfD i PiS) Alice Weidel. Gauland i Weidel to tzw. Spitzenkandidaten AfD, czyli twarze kampanii wyborczej. Alternatywa jest silna m.in. w regionach graniczących z Polską, przede wszystkim w Brandenburgii.

Jarosław Kaczyński ogłosił wojnę z Niemcami w czasie gdy pozycja Polski w Unii Europejskiej gwałtownie słabnie, a za Odrą trwa kampania wyborcza. Jeśli AfD stanie się trzecią siłą w Niemczech, jeśli uzyska w Bundestagu kilkudziesięciu deputowanych z impetem atakujących CDU (to główny konkurent tej partii), zrywających z tzw. poprawnością polityczną i polityką historyczną – także w podejściu do Polski – będzie w tym zasługa ekipy „dobrej zmiany”.

Waląc w stół reparacjami, można się spodziewać, że w pewnym momencie odezwą się roszczenia przesiedleńców, a nawet pretensje o granice. W polityce nie ma zjawisk nieodwracalnych, skoro możliwa była przemiana CDU z partii rewizjonistów w partię stawiającą na bliskie partnerstwo z Polską, możliwe jest też odrodzenie się nastrojów rewanżu. AfD może liczyć – co pokazała Erika Steinbach – nie tylko na przeciwników przyjmowania uchodźców, ale także na środowiska „wypędzonych”, które dawniej były ważnym elementem elektoratu CDU. Przywiązani do tradycji „wypędzonych” Niemcy nienawidzą uchodźców, chcieliby ich wypędzić. Te kwestie są ze sobą – niebezpiecznie dla Polski – związane.

Wydanie: 2017, 37/2017

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy