Kahambu znaczy czwarta córka

Kahambu znaczy czwarta córka

Wanda i Jan zaadoptowali afrykańską dziewczynkę z Konga. Ich podopieczna mieszka 5,5 tysiąca kilometrów od nich

Może Helene właśnie spaceruje pośród krzewów różanych – zastanawia się Wanda – albo obserwuje chłopców grających w piłkę z liści bananowca? Wanda patrzy przez okno na słońce i myśli o córce, której być może nigdy nie zobaczy.
Wanda i Jan są małżeństwem. Mieszkają w Warszawie. Skończyli pięćdziesiątkę. Dwa lata temu Janek przeczytał w internecie, że można zaadoptować na odległość afrykańskie dziecko. Zadzwonił pod podany telefon do Gdańska, do ośrodka Maitri. Stamtąd odesłano go do siedziby ośrodka w Warszawie, która, jak się okazało, znajdowała się parę metrów od ich domu. Poszli na spotkanie. Zdecydowali, że chcą dziewczynkę. – Dla równowagi – tłumaczy Wanda – bo wcześniej wzięliśmy chłopca z domu dziecka i własnych mamy parkę. Ale też dlatego, że dziewczynkom jest trudniej. Mają gorszy start.
Zaznaczyli w kwestionariuszu, żeby była młoda. – Bo chcieliśmy od początku dać jej szansę, możliwość pójścia do szkoły. Przez pół roku wpłacali składki w ciemno, nie wiedząc dla kogo. Takie są zasady. Wreszcie zaproszono ich na kolejną rozmowę. Zdali egzamin z cierpliwości i zaangażowania. Przydzielono im dziecko. W ten sposób w życiu Wandy i Jana pojawiło się ich czwarte dziecko – Helene Kahambu Vikalani, którą nazywają Helenką.
Do warszawskiego ośrodka Maitri przychodzą przede wszystkim kobiety. – Ale adoptują całe rodziny, nawet klasy, małżeństwa, osoby samotne – opowiada Aneta Skaskiewicz, wolontariuszka działająca od lat w ruchu Maitri.
– Głównie ludzie młodzi, 30-letni, często mający własne dzieci. Dlatego trudno powiedzieć, ilu jest rodziców adopcyjnych. Można policzyć inaczej – mamy 3 tys. dzieci, a każde ma rodziców lub rodzica adopcyjnego. Dowiadują się o nas zazwyczaj z internetu. Ale kiedyś ktoś przyszedł i powiedział, że obejrzał film „Hotel Ruanda” i tam znalazł namiary. Temat jest modny – pani Aneta uśmiecha się. – Podobno nawet Madonna adoptowała afrykańskie dziecko.
Ludzie rzadko się wycofują.
– Jak już się ktoś podejmie, to prawie nigdy nie rezygnuje. Zazwyczaj są to przypadki losowe. Jest jakiś magnes. Nie jest to pomoc anonimowa. Są listy, zdjęcia. – Czy zgłaszają się tylko katolicy? – Nie zbieramy takich informacji – odpowiada dyplomatycznie pani Aneta.
Maitri, organizacja prowadząca program Adopcja Serca, jest ruchem katolickim. Działa od 1975 r. Na stronach internetowych możemy przeczytać, że chodzi o „wspólnotę wierzących”, którzy razem się modlą, pracują na rzecz „najbiedniejszych z biednych” i starają się kształtować swoje życie według zasad Ewangelii. Charyzmat ruchu to „praktyczna miłość”, rozumiana jako aktywna pomoc potrzebującym, budzenie wrażliwości na ich potrzeby, szukanie dróg wzajemnego przebaczenia i pojednania. Podziały między ludźmi wynikają bowiem nie tylko „ze złej ekonomii czy organizacji społeczeństw. Ich korzenie sięgają ludzkich serc. (…) Ale najczęściej podziały te wynikają z egoizmu indywidualnego, grupowego czy narodowego, z pychy, chciwości czy żądzy władzy, bez względu na cenę”.

Miłość praktyczna Wandy i Jana

Janek zgadza się z taką diagnozą. – Ci ludzie naprawdę walczą o przetrwanie – albo moje życie, albo jego. My, czyli kultura zachodnia, w cywilizowany sposób wysyłamy wojsko do Iraku lub zawłaszczamy całą władzę dla swojej grupy, narzucając swoje poglądy i wyrywając przywileje.
Adopcja Helene nie miała jednak nic wspólnego z głębszym oglądem sytuacji afrykańskiej. Janek przyznaje, że dopiero później, po adopcji dowiedział się o tragicznej wojnie domowej czy wybuchu wulkanu Goma w Demokratycznej Republice Konga.
Decyzja o adopcji Helene nie była też podyktowana względami religijnymi. Wanda i Jan nie przyszli do Maitri poszukiwać Chrystusa. Są niewierzący. – Nie czuję specjalnej bliskości z Kościołem – wyznaje Wanda – ale zaakceptowałam, że Kościół się tym zajmuje.
Adoptowali Helene, bo czuli taką potrzebę. – To mi daje takie poczucie, że jestem nie tylko tutaj, że jestem cząstką całej ziemi i widzę problemy innych – mówi Wanda. Choć taka adopcja na odległość jest trudna. Z Helene mają tylko sporadyczny, listowny kontakt. Wanda nie wie, na jakim poziomie tak naprawdę jest Helene i o czym powinna do niej pisać. Czy powinna pisać, że dojeżdża do pracy tramwajem? Czy Helene wie, co to takiego tramwaj? Wanda zadaje więc mnóstwo pytań, na które nie dostaje odpowiedzi. Jakby listy się mijały. Listy od Helene są do siebie podobne. We wszystkich bardzo dużo jest o Bogu: pozdrowienia w imię Boga, życzenia, błogosławieństwa, powierzenie swojego losu Bogu. – Te listy są napełnione Bogiem – opowiada Wanda. Czasem myślę, że może tym dzieciom ktoś rękę prowadzi. Że mówi: „Napiszcie tak a tak”. Tak jakbyśmy tutaj tego oczekiwali. Wanda zamyśla się. – Kościół nie bierze pod uwagę, że ktoś spoza Kościoła, ktoś świecki, też może pomóc.
Dlaczego Helene pisze tak dużo o Bogu? – Afrykańczycy mają bardzo rozbudowane podejście do religii, Boga, bogów – wyjaśnia Michał Głuszek, młody wolontariusz, który na misji w Sierra Leone uczył informatyki w tamtejszej szkole. – Helene może tak pisać, bo tak każe jej kultura. Drugie spojrzenie – dodaje Michał – być może Helene myśli, że tak trzeba pisać, aby dostać wsparcie. Problemem jest to, że religię wiele osób może traktować jako coś „na sprzedaż”.
Michał mówi to na podstawie własnych doświadczeń. – Będąc w Afryce, dostawałem całą masę listów i liścików na fragmentach papieru, na powyrywanych z zeszytów kartkach. Każdy list zaczynał się podobnie: „Bądź pozdrowiony w imię Boga Odkupiciela. Jestem biedny, rodzice zginęli na wojnie. Chcę być Twoim przyjacielem. Tak więc potrzebuję…” – i tutaj – opowiada Michał – zaczynała się cała lista potrzeb: klapki, książki, zeszyt, strój szkolny, mydło itd. Wielkim, realnym problemem tych narodów jest bierność. Właściwe postępowanie to tylko nauka, nie uzależnianie od pomocy.
Wanda i Jan płacą po to, aby Helene mogła się uczyć.

Kwestionariusz osobowy dziecka osieroconego

Helene Kahambu., data i miejsce urodzenia: Goma, 1994, płeć: dziewczynka. Data i przyczyna zgonu ojca: 2002, otrucie. Data i przyczyna zgonu matki: 2003, malaria. Liczba braci: 0, liczba sióstr: 5.
To prawie wszystko. Z kwestionariusza Wanda dowiaduje się jeszcze, że Helene mieszka w mieście Goma, pod opieką najstarszej siostry, która ma
23 lata, dyplom państwowy i nie posiada żadnych źródeł utrzymania. Rodzina żyje w chacie z czterema pomieszczeniami i kuchnią. Jest jeszcze mowa o tym, że Helene „miała osiem lat w chwili śmierci matki. Bardzo cierpiała, gdyż była ulubienicą matki”. Na końcu kwestionariusza, w rubryce „Perspektywy na przyszłość” widnieje informacja, że dziewczynka chce zostać lekarką. Tyle kwestionariusz. Reszty Wanda musi się domyślić.
Co miesiąc Wanda i Jan wpłacają na konto Maitri 21 dol. plus 3 zł na koszty administracyjne. Tyle zakłada program „Szkoła średnia”. W 2005 r., kiedy adoptowali Helene, dziewczynka chodziła jeszcze do szkoły podstawowej. Wtedy płacili 15 dol. plus 3 zł. W Demokratycznej Republice Konga ukończenie szkoły to luksus. Wszystkie szkoły, także te państwowe, są płatne. W ramach Adopcji Serca jest jeszcze program „Szkoła życia”. To program dla starszych dziewcząt, często kalekich, które uczą się praktycznej nauki zawodu. Wpłacane co miesiąc pieniądze idą na utrzymanie dziecka, naukę i opiekę medyczną. Misjonarze kupują dziecku to, co jest mu potrzebne. Gotówkę przekazują jedynie w wyjątkowych wypadkach. Ewentualne nadwyżki idą na dożywianie dzieci i na wspomaganie tych, które nie są objęte akcją adopcyjną. Wanda i Jan wiedzą, że dzieciom nie wolno wysyłać prezentów czy dodatkowych pieniędzy, ponieważ rodzi to wśród nich zazdrość i prowokuje konflikty. Rodzice adopcyjni muszą też być przygotowani na to, że listów będzie mało. W 2006 r. Wanda i Jan dostali zaledwie dwa. Listy podróżują bowiem pocztą misyjną, „od okazji do okazji”. Trzeba je jeszcze przetłumaczyć z języka lokalnego na francuski, potem na polski i odwrotnie. Każdy taki list to jednak wielka radość. Wanda i Jan czasami otrzymują zdjęcia dziecka. Na najstarszym widać pyzatego łobuziaka w krótkich spodenkach, na kolejnych coraz piękniejszą dziewczynę, której rysy subtelnieją, która dorasta. Wandzie to nie wystarcza. Tęskni. Szuka w internecie, na mapie. Drukuje mapkę Gomy i zaznacza miejsce, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa może mieszkać Helene. – Tak mało wiem o tym kraju, że nawet nie wiem, co mam sobie wyobrażać – mówi z rezygnacją. – Jak widzę w telewizji, że tam są walki rasowe, to się czasem boję. Zaskakują mnie zdjęcia. Myślałam, że tam jest pustynia, a tu widzę pas zieleni. Strasznie bym chciała wiedzieć, co oni tam jedzą, co robią, jaki jest podział obowiązków w domu.
Wanda znajduje informację, że w miejscowości Goma w 2002 r. wybuchł wulkan Nyiragongo, który spowodował gigantyczne zniszczenia i śmierć wielu ludzi. Może wtedy właśnie – zastanawia się – zginął ojciec Helene. Jan przeczytał o historii Demokratycznej Republiki Konga, o wojnach domowych, które pustoszyły ten kraj przez wiele stuleci. To, czego się dowiaduje o dzisiejszym Kongu, nie napawa optymizmem. W dokumencie przygotowanym przez Ośrodek Informacji ONZ w Warszawie (sierpień 2006 r.) Wanda i Jane mogą przeczytać: „Co piąte dziecko nie dożywa wieku pięciu lat. Uważa się, że co dziesiąte dziecko straciło jednego lub obydwoje rodziców w szerzącej się pandemii AIDS. Tylko w 2005 r. we wschodniej części Demokratycznej Republiki Konga zgłoszono 25 tys. przypadków gwałtów. Przypuszcza się, że około 30 tys. dzieci może być powiązanych z uzbrojonymi grupami jako dzieci żołnierze lub niewolnicy seksualni”.
Ale to tylko część prawdy. Z drugiej strony Jan i Wanda dowiadują się, że Goma leży nad pięknym jeziorem Kivu, że w pobliżu znajduje się Park Narodowy Virunga, gdzie żyją hipopotamy, bawoły, słonie, lwy, antylopy i okapi. No i że są tam gaje palmowe i wilgotny las równikowy, i góry. Afryka to piękno i brzydota. Bieda i zapierające dech w piersiach bogactwo natury.

Kryzysy adopcyjne

Adopcja dziecka na odległość to nie to samo, co adopcja słonika w zoo. Nie można zajść od czasu do czasu i zobaczyć, jak macha trąbą i jak się do nas uśmiecha. Tutaj obowiązują inne, twarde zasady. I choć serce Wandy wyrywa się, żeby coś więcej wysłać dziewczynce, odwiedzić ją, może z czasem zaprosić do Polski, to wie dobrze, że nic z tego. Czasem dopadają ją wątpliwości. – Jan nie ma kryzysów. Ja miewam takie wewnętrzne zwątpienia – Wanda niecierpliwi się. Bo tyle jest w tym wszystkim niedomówień. Nie mam dokładnego adresu Helene, Helene nie ma mojego. Te listy przechodzą przez tyle rąk. Kiedyś przyszli znajomi, też rodzice adopcyjni, i pokazywali zdjęcia swoich afrykańskich dzieci. Te dzieci są do siebie takie podobne. Śmiali się, że chyba mamy tego samego Murzynka. W dodatku nie mam możliwości zbliżyć się do tego dziecka. Nie wiem, dlaczego na listy czeka się tak długo. Może dlatego, że jest tak dużo dzieci – tłumaczy sobie Wanda. – Niby to wszystko rozumiem, przygotowywano nas na to. Ale jest to jakiś rygor.
Wanda nie poddaje się. W kolejnych listach zadaje coraz więcej pytań. Opisuje swoją rodzinę, pisze o Warszawie, o prawie jazdy, które zrobiła jej córka Ania, o śniegu, o tym, że oboje z Janem zabrali się do studiowania psychoterapii.
– Co ty się tak dopytujesz? – zarzuca jej czasem Jan. Inna pokusa, która dopada czasem Wandę, to wysłać Helene jakiś prezent albo dodatkowe pieniądze. Tego też nie wolno. Michał Głuszek, który zna dobrze afrykańskie zwyczaje i mentalność tych ludzi, rozumie i popiera tę zasadę. – Już od dłuższego czasu misje salezjańskie nie umożliwiają kontaktu z dziećmi ani wspierania konkretnych dzieci. Powód jest prosty – pojawiały się duże różnice między dziećmi. Niektóre były promowane, inne nie, mimo że miały podobne potrzeby. Aby nie wprowadzać zawiści, nierównego traktowania uczniów, salezjanie w Sierra Leone, gdzie przebywałem, wprowadzili finansowanie np. całej klasy lub rozdział uzyskanych pieniędzy w szkole. Widziałem – przypomina sobie Michał – jak miejscowi pokazywali sobie zdjęcie, które dali im poprzedni wolontariusze z Polski. Trzymali je jako coś cennego, jako dowód ich wyróżnienia, że posiadają coś, co należy do innego, bogatszego (?) świata.
Jan i Wanda otrzymali ostatnio kolejny kwestionariusz z danymi Helene. Wynika z niego, że sytuacja dziewczynki poprawiła się. Że jest zdrowa i dobrze sobie radzi z nauką. Jan zadzwonił do Maitri i spytał, czy nie ma żadnego sposobu, aby dać Helence więcej. Powiedziano mu, że jest jeden. Kiedy Helene skończy 18 lat, można jej wpłacić 300 dol. Za te pieniądze siostry z misji kupią jej kawałek ziemi. Będzie miała zabezpieczone życie. Tylko czy Helene tego chce? Przecież wolałaby zostać lekarzem – zastanawia się Wanda. Tymczasem Helene pisze: „Pragnę was zobaczyć pewnego dnia. Tato, myślę o tobie każdego dnia i chciałabym pewnego dnia być u Ciebie. Bardzo się cieszę i jestem dumna, że mam białych rodziców. Moi rodzice, moje imię to Kahambu. W naszej tradycji Kahambu znaczy czwarta córka w rodzinie. Życzę Wam długiego życia w błogosławieństwie. Tato, mamo, odkąd Was poznałam, jestem szczęśliwa i dumna z Was. Bardzo Was kocham”.

Wydanie: 2007, 24/2007

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy