„Kava” z Bushem

„Kava” z Bushem

Szybsza droga wizowa dla młodych, zwiększenie pomocy wojskowej i abolicja dla Polaków – takie obietnice uzyskał Aleksander Kwaśniewski w Białym Domu

Korespondencja z Waszyngtonu

Kiedy 15 czerwca 2001 r. George W. Bush leciał ze Szwecji do Polski ze swoją pierwszą wizytą, intensywnie zaczął się uczyć nazwiska polskiego prezydenta. Pierwszą część wymawiał jako „kava”, z drugą były większe problemy: „szneski”, „syneski”, „zneski”. Perypetie lingwistyczne przeciekły do amerykańskiej prasy z komentarzem, że proces uczenia znakomicie miała przyśpieszyć uwaga kogoś z otoczenia prezydenckiego, że Hillary Clinton na opanowanie poprawnej wymowy potrzebowała… dwóch minut.

Bita piana i „mapa drogowa”

Przed rokiem, 27 stycznia 2004 r., George Bush miał podczas spotkania z polskim gościem inny problem. Mówił o tysiącach Polaków w Ameryce. „Kava” energicznie prostował, iż chodzi o miliony. Na początku obecnej wizyty gospodarz Białego Domu zatytułował Kwaśniewskiego… premierem (prime minister). Co też wymagało szybkiej reakcji. Pewnym wytłumaczeniem może być jednak dzień spotkania: środa popielcowa, dzień wznoszenia się ponad marności tego świata, w tym detale protokolarne.
Powtórzyła się w zasadzie sytuacja sprzed roku, kiedy przed wizytą polskiego prezydenta w Białym Domu spodziewano się przełomu wizowego, a krajowe media nieznośnie i bez jakiegokolwiek uzasadnienia podgrzewały nastroje. Temat ten z obszaru polityki zdaje się przenosić w obszary psychologii. Następuje zderzenie dwóch mentalności. Polskiej roszczeniowej: „Znieście wizy do USA, bo pomagamy wam w Iraku” oraz amerykańskiej legalistycznej: „Spełnijcie kryteria, to zniesiemy”. Waszyngton nie może pojąć, jak ma się przekładać – zdaniem Warszawy – sojusznicza rzetelność Polski na osobistą nierzetelność znacznej części jej obywateli. Ci natomiast otrzymują ok. 27-28% odmów wiz, podczas gdy, aby znaleźć się w programie bezwizowym, wskaźnik ten powinien nie przekraczać 3%. Równie frustrujące jest generalne przekraczanie przez nas deklarowanego czasu pobytu w Stanach oraz terminu ważności wizy. Czy ceną za to ma być danina polskiej krwi żołnierskiej w Iraku? – pytają Amerykanie. Trudno dyskutować z taką logiką.
Problem zniesienia wiz został rozkręcony do niebywałych rozmiarów podczas ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej i stał się ważnym tematem mogącym przyciągnąć polskie głosy. Powstało wtedy kilka inicjatyw ustawodawczych zmierzających do zrobienia Polakom wizowego prezentu, które jednak nie uzyskały powodzenia na Kapitolu. Po prawdzie nie miały też większych szans, legislatorzy bowiem poddawani są lobbingowi różnych mniejszości etnicznych i łatwo wyobrazić sobie, co powiedzieliby o zniesieniu Polakom wiz Grecy, Filipińczycy, Hindusi czy Latynosi.
Aleksander Kwaśniewski znalazł sposób, aby podziękować deputowanym za ich trud na rzecz zniesienia wiz. Na wydane przez siebie śniadanie dla liderów obu partii w Izbie Reprezentantów – demokratki Nancy Pelosi i republikanina Thomasa DeLaya – zaprosił także autorów projektu „polskiej” ustawy wizowej wniesionej do Kongresu oraz sponsorujących projekt deputowanych. Byli to: republikanie Nancy Johnson i John Shimkus oraz demokraci Sheila Jackson Lee, Rahm Emanuel i Daniel Lipiński.
Z tego grona oryginalnością wyróżnia się pomysł murzyńskiej deputowanej z Houston, demokratki Sheili Jackson Lee, teksaskiej krajanki prezydenta Busha, cieszącej się jego szacunkiem. Proponuje ona pewien kompromis: znieść wizy, ale na 18-miesięczny okres próbny i zobaczyć, jak to rozwiązanie będzie funkcjonować. W Waszyngtonie mówi się, że Biały Dom nie zawetuje ustawy przyjmującej takie rozwiązanie.

Ułatwienia wizowe dla młodych

W Białym Domu pojawił się jednak podczas wizyty Kwaśniewskiego temat „mapy drogowej”, programu zaanonsowanego w Warszawie przez Condoleezzę Rice. Bush go w ogólnym zarysie poparł. O co chodzi? Przede wszystkim o stworzenie warunków do liberalizacji wizowej, ale na drodze prawa, a nie gestu dobrej woli, na co tak czuli są Amerykanie. Ważnym krokiem byłoby ustanowienie abolicji na wykroczenia Polaków sprzed 1989 r. uniemożliwiające dziś uzyskanie przez nich wiz. Chodzi o ignorowanie amerykańskich przepisów, skoro przyjechało się tylko na „wakacje” (nawet jeśli trwały pięć lat). Do tej kategorii należą np., niepopłacone mandaty samochodowe, rachunki za telefon, opłaty za elektryczność i gaz. Te – jak to określał polski prezydent – zaszłości pozostają w amerykańskich komputerach i dzięki zintegrowaniu systemów informacyjnych są wykazywane podczas starania się o wizę. Równocześnie zdecydowanie zawyżają statystykę odmów wizowych, a ta przeszkadza w zniesieniu wiz. Odkreślenie przeszłości „grubą kreską” to ważny i pomocny ruch. Nie dotyczy to oczywiście przestępstw kryminalnych.
„Mapa drogowa” ma stworzyć szybki „pas ruchu” dla uczącej się młodzieży i studentów chcących poznawać Amerykę. Mają zostać uproszczone dotychczasowe procedury wizowe. Warunkiem sine qua non jest wprowadzenie w Polsce nowych paszportów z mikroprocesorem biometrycznym zawierającym wymagany przez USA zasób danych o posiadaczu dokumentu, w tym m.in. wzór jego linii papilarnych.
Dzięki owej mapie Polacy powinni, jak dobrze pójdzie za dwa lata, dojechać do sytuacji bezwizowej. Czas pokaże, co tak naprawdę jest na tej mapie i na ile odpowiada to rzeczywistości. W każdym razie ostrożność wobec projektu jest bardzo wskazana. Najważniejsze powinno być teraz jego ukonkretnienie i upublicznienie, tak aby Polacy go zrozumieli i przekonali się, że chodzi o jakiś byt realny, a nie wyłącznie propagandowy. Na razie wydaje się, że mapa nie wyklucza się z pomysłem legislacyjnym Sheili Jackson Lee. Okres próbny postulowany przez deputowaną z Houston może być jednym z ważnych elementów drogi do celu.

Sokoły i falcony

George Bush wspomniał też o zwiększeniu amerykańskiej pomocy wojskowej dla Polski do 100 mln dol. (z 65 mln), zastrzegając równocześnie, że wszystko zależy od Kongresu. Dla wolno modernizującej się armii polskiej wzrost pomocy o jedną trzecią ma swoje znaczenie. Jednak tak naprawdę znacząca jest realizacja programu offsetowego związanego z wyborem samolotu wielozadaniowego F-16. Skrót F pochodzi od falcon, czyli sokół. Z sokolim offsetem jest problem sprowadzający się do tego, że strona polska i amerykańska inaczej liczą wartość finansowego zaangażowania offsetowego. Amerykanie bardziej wirtualnie, my – bardziej przyziemnie. Podczas krótkiej wizyty tematu starano się nie eksponować, lecz nie da się go uniknąć.
Prezydent Kwaśniewski usłyszał też zasłużone komplementy dotyczące zainstalowania demokracji na Ukrainie. Bush powiedział, że za to świat jest wdzięczny właśnie Kwaśniewskiemu. Słowa to miłe, lecz przesadne, bo polski prezydent pomarańczowej rewolucji nie wygrał sam, jedynie przyłożył do tego rękę. Za to jak! To gwoli proporcji.
Jak teraz Ukraina pójdzie w świat wartości Zachodu, zależy od Ameryki. Jej wyobraźni politycznej, ale także skłonności do otwierania portfela.

„Kava” i Kofi

Amerykańscy obserwatorzy sceny politycznej patrzą na wizytę Aleksandra Kwaśniewskiego z jeszcze innego punktu: międzynarodowej drogi Aleksandra Kwaśniewskiego. Zdaniem wielu, postrzegany jest on jako potencjalny następca obecnego sekretarza generalnego ONZ. O banał ociera się stwierdzenie, iż wyłanianie kandydatów, a później jednego zdolnego uzyskać jednomyślne poparcie stałych członków Rady Bezpieczeństwa i większości członków ONZ jest procesem żmudnym, złożonym i wymagającym niemałej finezji politycznej.
Pragnący zachować anonimowość pochodzący ze Skandynawii polityk ONZ twierdzi, że polski prezydent wydaje się bardzo dobrym kandydatem. Musi jednak uzyskać poparcie swojej grupy regionalnej, czyli wschodnioeuropejskiej, na którą rotacyjnie wypada kolej wystawienia kandydata.
Spośród tego grona wymienianych jest dwóch innych polityków – szefowie dyplomacji Bułgarii i Rumunii. Pierwszy z nich to Solomon Passy, 48-letni, błyskotliwy doktor matematyki i informatyki z wykształcenia, który jako pierwszy wysunął w parlamencie bułgarskim ideę przystąpienia kraju do NATO. Jego pełnym sukcesem zakończyło się niedawno przekonanie USA do utworzenia w Bułgarii trzech baz wojskowych. Drugi to Mircea Dan Geoana, o rok młodszy od poprzednika. Absolwent studiów inżynierskich (Politechnika Bukaresztańska), prawa (tamtejszy uniwersytet), administracji (Paryż), biznesu (Harvard), ma doktorat z ekonomii światowej (Rumuńska Akademia Nauk). Najmłodszy w historii kraju ambasador, którym został w USA w wieku niespełna 37 lat. Zwolennik wstąpienia do NATO i eurointegracji Rumunii. Swobodnie posługuje się angielskim, francuskim i hiszpańskim. Wydaje się mieć poparcie Moskwy i Paryża.
To jednak nie wszystko. Przy prawie wystawienia swego kandydata upierać się zaczyna grupa azjatycka, która twierdzi, iż była dotąd niedowartościowana w reprezentacji na stanowisku sekretarza generalnego. Dość zgodnie Azjaci widzieliby w tej roli ministra spraw zagranicznych Tajlandii, 47-letniego Surakiarta Sathirathaia. To bardzo popularny i lubiany polityk. Wyedukowany na świetnych uczelniach (Harvard, Tufts i Cambridge), gdzie kończył prawo, dyplomację i ekonomię, z tej ostatniej się doktoryzując. Najmłodszy w historii kraju minister finansów (w wieku 38 lat) i najmłodszy szef dyplomacji (jako 43-latek). Z jego postacią wiązana jest międzynarodowa pozycja Tajlandii. Dobrze znany w Europie, USA i krajach Trzeciego Świata.
O tej trójce się mówi w siedzibie ONZ nad East River. Czy polski prezydent byłby zainteresowany pretendowaniem do prestiżowego urzędu? Na czyje poparcie mógłby liczyć? Jakie miałby szanse? To nie są pytania dla społeczności międzynarodowej abstrakcyjne. Zaczynają one coraz częściej pobrzmiewać, choć niekoniecznie w blasku jupiterów.

 

Wydanie: 07/2005, 2005

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy