Klonowanie herosów

Klonowanie herosów

“Tytus Andronikus”, czyli… Hollywood wraca do eksploatacji antyku

“Szekspir tam, to jak u nas Witkacy. Hopkins ich to jak nasz Holoubek. Klasyka, ale wciąż jędrna, nie potrzebująca silikonowej wkładki” – taką cenzurkę wystawił w Internecie jeden z widzów po premierze “Tytusa Andronikusa” nakręconego na kanwie dramatu Szekspira pod kierunkiem i wedle przeróbki Julie Taymor. Parze głównych antagonistów – rzymskiego wodza i królowej Gotów – raczej twarzy niż aktorskiego talentu użyczyli Anthony Hopkins i Jessica Lange. Pokazana w kilka miesięcy po “Gladiatorze”, kolejna bombastyczna rzymska opowieść może oznaczać, że producencka machina Hollywood obróciła swe zainteresowanie ku rzymskiemu antykowi, który jest nie tylko kopalnią fabułek, ale i pretekstem do wypakowania ekranu po sufit kosztownymi dekoracjami z epoki, które widz chętnie obejrzy znudzony scenerią kosmiczną lub jurajską.
“Tytus Andronikus” to doskonały materiał wyjściowy na współczesną, filmową makabreskę. Kiedy Szekspir (najprawdopodobniej on) redagował i wystawiał dzieje wodza rzymskich legionów w roku 1594, był jeszcze mocno uzależniony od swoich prymitywnych poprzedników. Pokazał więc

jarmarcznej widowni

to, co lubiła najbardziej – nakręcającą się spiralę tortur i zabójstw w ramach swoistej licytacji zemsty, jaka rozgrywa się między rzymskim wodzem i królową Gotów. Do pisania Hamleta dramaturg zasiądzie dopiero za pięć lat – na razie jego bohaterowie to funkcyjni własnych namiętności. Dla popularnego kina – jak znalazł. I widz miał prawo oczekiwać jatki z umiarkowanym wsadem psychologicznym. To wydawało się producentom i wynajętej przez nich pani reżyser, Julie Taymor (sama określa się duchową córką Tarantino), za mało ambitne. Film został “dociążony” przesłaniem ponadczasowym, co wyrażają kostiumy i dekoracje. Możnowładcy noszą się we współczesnych marynarkach, a obok rydwanów pojawiają się w scenach zbiorowych jak najbardziej współczesne czołgi. Goci – wiadomo, lud prymitywny – zabijają czas grami wideo, a ich rytualny, plemienny taniec odbywa się przy topornym rocku. Recenzenci, ludek bardzo bystry, natychmiast orientują się, że “film niesie przesłanie uniwersalne” i opowiada również, a jakże, o naszym “stuleciu masowej zagłady i czystek etnicznych”. Proszę: i oko można ucieszyć, i pożywka dla głębszej refleksji się znajdzie.
Takie eklektyczne adaptacje klasyki są dziś na czasie, ponieważ publiczność przyzwyczaiła się, że w dobie rozhasanego postmodernizmu bywa zabawiana metodą składankową. Jeżeli zawiedzie fabuła, uwagę może podsycić twarz znanego aktora, jeżeli i on nie zanęci publiczności, zawsze można mieć zaufanie do dekoracji, zwielokrotnionych i powiększonych przez efekty komputerowe. Dochodzi jednak do takich absurdów produkcyjnych jak niedawne “Mroczne widmo”, kontynuacji starej kosmicznej serii: film miał wszelkie elementy układanki, która decyduje o kasowym sukcesie, a jednak okazał się klapą, ponieważ widzom demonstrowano fabułę jak wycieczce szkolnej z prowincji sale stołecznego muzeum.
“Tytus Andronikus” gromadzi bukiet atrakcji na podobny sposób. Warto jednak pamiętać, że kino od zarania stosowało inscenizacje tematu historycznego, wzmacniane pouczającymi wstawkami współczesnymi. Kiedy z początkiem lat 20. amerykańskie “córy rewolucji” organizowały pikiety i manifestacje dotyczące filmu “Babilon naszej ery”, wymierzone w Hollywood, jeden z jego współtwórców, reżyser – Cecil B. De Mille, ugiął się. W 1923 r. nakręcił superfresk “Dziesięcioro przykazań”, rejestrujący biblijne okoliczności zawarcia przymierza między Jahwe i Mojżeszem na górze Synaj – scena

zatopienia wojsk faraona

w Morzu Czerwonym, pokolorowana nawet na prymitywny sposób, imponuje do dziś rozmachem. Tyle że ta inscenizacja przegrodzona została umoralniającą opowiastką współczesną: pewien przedsiębiorca budowlany robi oszukańcze oszczędności na budowie kościoła, który się wali i przygniata jego matkę. Jego brat dla kontrastu opiekuje się wdową, a nawet leczy ją z trądu poprzez lekturę Biblii. Taką publicystyczną fabułką De Mille zapracował na opinię najzdolniejszego speca od monumentalnych gigantów. W 10 lat później stanął za kamerą “Kleopatry”: w przebogato dekorowanych halach zdjęciowych lokował miłosne związki egipskiej królowej z Cezarem i Markiem Antoniuszem, a w plenerach dyrygował rekordowo licznymi masami statystów. Konkurencja deptała mu jednak po piętach – producenci zrezygnowali przede wszystkim z umoralniających wstawek dla zachowania potoczystości melodramatycznej intrygi. Dowodem – “Ben Hur”
(1926 r.), który wyszedł nie tyle spod ręki reżysera – Freda Niblo, co sztabu fachowców od dekoracji i zdjęć trickowych. Słynna scena wyścigu kwadryg – prototyp późniejszych pościgów samochodowych – to dzieło “subreżysera”, B. Reevesa Easona, specjalisty od westernów.
Powojenne “filmy sandałowe”, jak nazwano superprodukcje o kanwie antycznej (teraz filmowane w technikolorze) były wprawdzie pomysłem anachronicznym, ale miały już inne zadanie – odciągnąć publiczność od ekranu telewizora. “Za najlepsze barwne kostiumy i dekoracje filmu” Oscara w roku 1951 otrzymał film “Samson i Dalila” poprowadzony przez weterana, Cecila B. De Mille’a. Temat antyczny miał jeszcze jedną zaletę – stanowił bezpieczne schronienie w czasach, kiedy historie współczesne rutynowo podejrzewane były przez rzeczników Komisji senatora McCarthy’ego o przemycanie “jadu komunistycznego”. Nic więc dziwnego, że na ekrany w 1959 r. wrócił zremiksowany “Ben Hur”, podnosząc jeszcze wyżej produkcyjną poprzeczkę. Jedenastominutowa scena wyścigu rydwanów zajęła dwa miesiące i pochłonęła 16 milionów dolarów, tyle że wysiłek się opłacił – widowisko biło rekordy frekwencji i ilości zdobytych Oscarów: “Ben Hur” zgarnął aż 11 statuetek. Do podobnych żył złota hollywoodzkie wytwórnie sięgały zresztą często: nakręcono remaki “Quo vadis”, “Dziesięciorga przykazań” i “Kleopatry”. W roku 1960, kiedy oblicze europejskiego kina odmieniała już francuska Nowa Fala, a amerykańskiego – kameralne psychothrillery Alfreda Hitchcocka, Stanley Kubrick nakręcił jeszcze “Spartakusa”. Wysiłek dekoratorów bladł tu już jednak wobec kreacji Kirka Douglasa, Laurence’a Oliviera i Petera Ustinova, co pozwoliło ulokować się tej superprodukcji w regionach kina artystycznego.
Im bliżej naszych czasów, tym silniej wątek antyczny w kinie obrastał dodatkowymi przesłaniami. Kiedy “Jesus Christ Superstar” Normana Jewisona wszedł na ekrany w 1972 r., miał za sobą pasmo sukcesów jako musical, a najważniejsze jego songi nuciła cała ówczesna rockowa publiczność. Film, zbudowany na zasadzie opowieści szkatułkowej, relacjonował, jak to grupa młodych ludzi inscenizuje na pustyni Negew sceny śmierci Chrystusa. Film był więc dziełkiem muzycznym, opowieścią religijną, a do historii kina i tak przeszedł jako fragment burzliwych dziejów subkultury hipisowskiej.
Ta tendencja da się z łatwością prześledzić i dzisiaj choćby na kanwie innego dzieła szekspirowskiego, przejętego już dawno na własność przez kulturę masową: “Romea i Julii”. W “West Side Story” z 1961 r. dokonano trawestacji – zwaśnione rody z Werony

zastąpiono nowojorskimi gangami

“Jetsów” i “Sharksów”, które dzieli rywalizacja o wpływy w dzielnicy, a łączy miłość między Tonym i Marią. Na tym rusztowaniu umieszczono paradę popisów tanecznych, które stały się kanonem dla całego współczesnego musicalu. Współczesne filmowe inscenizacje dramatu czerpią z tych doświadczeń pełną garścią. “Romeo i Julia” z 1996 r. za główną ozdobę miały Leonardo DiCaprio, głowę jednego z gangów wymyślonego Verona Beach. W roli “atrakcjonów” użyto niewyczerpanego gangsterskiego sztafażu: miłość dokonywała się na tle palby najnowocześniejszego arsenału. Żeby było zabawniej, bohaterowie posługiwali się przed tańczącą kamerą oryginalnym szekspirowkim dialogiem. I najnowsza próbka homogenizacji klasyka: “Romeo musi umrzeć” Andrzeja Bartkowiaka. Tym razem luźne nawiązanie do Szekspira dokonuje się w rytm muzyki hip-hop, a perypetie bohaterów zostały opowiedziane za pomocą błysków pirotechnicznych i pojedynków metodą kung-fu. A nie jest to z pewnością ostatnie słowo hollywoodzkich pomysłodawców w kwestii klasyki.

 

Wydanie: 2000, 49/2000

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy