Kłopoty z aktami Stasi

Kłopoty z aktami Stasi

Także niemiecka lustracja skończyła się żałosnym fiaskiem

Niemieccy politycy długo chełpili się, że dokonana w RFN lustracja powinna być wzorem dla innych państw dawnego bloku wschodniego. Rzeczywistość jest jednak inna.
18 lat po upadku „pierwszego socjalistycznego państwa na niemieckiej ziemi” znakomita większość dokumentów Stasi wciąż nie ujrzała światła dziennego. Niekiedy wybuchowe teczki wykorzystywane były do walki politycznej.
BStU – Bundesbeauftragte für die Unterlagen des Staatssicherheit, Federalny Pełnomocnik ds. Dokumentów (byłego Ministerstwa) Bezpieczeństwa Państwowego – stał się urzędem gigantem, największym i najbardziej kosztownym archiwum w Niemczech. Potocznie nazywany jest Urzędem Birthler, od nazwiska swej obecnej szefowej, Marianne Birthler, byłej minister oświaty Brandenburgii, sprawującej swą funkcję od października 2000 r. (wcześniej na czele BStU stał pastor Johannes Gauck).
Roczny budżet tej instytucji wynosi 101,4 mln euro, dwa razy więcej niż Archiwum Federalnego. Na początku BStU zatrudniał 3,2 tys. pracowników, obecnie – 2 tys. Efekty ich pracy są jednak mizerne. Stasi była instytucją niezwykle pedantyczną i dokładną, usiłującą kontrolować wszystkie dziedziny życia obywateli. W porównaniu z ministerstwem Ericha Mielkego służby specjalne późnego PRL można uznać za stowarzyszenie leniwych karierowiczów. Po Stasi pozostało 176 km bieżących akt – 3, może nawet 4 mln teczek. Do tej pory pracownicy Urzędu Birthler przeanalizowali zaledwie 2,6% tej papierowej lawiny. Personel BStU tłumaczy się, że jego zadaniem jest nie tylko prowadzenie działalności badawczej, lecz także udostępnianie akt obywatelom. Zgodnie z ustawą, dostęp do dokumentów mają ofiary reżimu, naukowcy oraz niektórzy pracodawcy, chcący prześwietlić swoich pracowników. Tylko że Urząd Birthler reaguje na wnioski niezwykle opieszale. Hubertus Knabe, dyrektor Miejsca Pamięci Ofiar Stasi w Berlinie-Hohenschönhausen, żali się, że w ciągu ostatnich dwóch lat

zwracał się 192 razy

o dostęp do akt, lecz tylko w 15 przypadkach otrzymał odpowiedź pozytywną. Podobnie Silke Klewin, dyrektorka ds. badawczych Miejsca Pamięci Bautzen II (byłego więzienia w NRD), opowiada, że BStU nie przesłał jej żadnych dokumentów od ponad roku, aczkolwiek ponad 50 byłych więźniów Bautzen wyraziło zgodę na wykorzystanie swych teczek. Na dokumenty dotyczące więzionego niegdyś w Bautzen pisarza Ericha Loesta Silke Klewin daremnie czeka od 1997 r. A przecież Loest oficjalnie został uznany za postać historyczną, zasługującą na uwagę badaczy.
Pracownicy Urzędu Birthler tłumaczą, że wnioski nie są dostatecznie uzasadnione. Ale jeśli nawet naukowcy nie potrafią odpowiednio uzasadnić swoich wniosków, to któż potrafi tego dokonać?
Paradoksem niemieckiej lustracji jest fakt, że dostęp do oryginalnych dokumentów Stasi mają tylko pracownicy urzędu. Wyłącznie oni decydują, które dokumenty będą pokazane – w dodatku cenzurują akta, zaczerniając miejsca według własnego uznania. Oficjalnie powodem jest ochrona praw człowieka i danych osobowych. Tylko że kryteria tego zaczerniania są bardzo dowolne. Lękający się o swe ciepłe posadki archiwiści Marianne Birthler niekiedy zaczerniają jak leci, aby nie spowodować skandalu. Pikanterii całej sprawie dodaje to, że w BStU pracuje ponad 50 dawnych funkcjonariuszy Stasi, którzy teraz cenzurują akta.
Pracownicy najbardziej kosztownego archiwum Niemiec często nie potrafią opanować szerzącego się w masie papierzysk chaosu. Do wyszukiwania dokumentów zastosowano system Thesaurus, odnajdujący określone hasła. Ale urzędnicy Birthler po tylu latach pracy nie nauczyli się specyficznego żargonu funkcjonariuszy Stasi i umieścili w systemie hasła wywodzące się z normalnego języka. W rezultacie Thesaurus nie potrafi prawie niczego odnaleźć.
Podkreślić wypada, że mimo przerażającej objętości akta Stasi nie są kompletne. Do „mitów założycielskich” BStU należy szturm spragnionego demokracji ludu na siedzibę tajnej policji NRD przy berlińskiej Normannenstrasse w styczniu 1990 r. Zdobycie archiwum (którego nikt nie bronił) uniemożliwiło jakoby zniszczenie dokumentów Stasi. Wiadomo jednak, że wśród tłumu znaleźli się także funkcjonariusze Stasi oraz agenci różnych wywiadów, którzy

zniszczyli lub wynieśli

co cenniejsze dokumenty. Wiele sekretów zawierają tzw. akta Rosenholz, obejmujące karty osobowe agentów HVA, czyli wywiadu zagranicznego Niemiec Wschodnich. Innymi słowy personalia wszystkich zagranicznych szpiegów państwa Honeckera. W zamęcie, który nastąpił po krachu NRD, akta Rosenholz zniknęły bez śladu i odnalazły się za oceanem – w rękach CIA. Nie jest jasne, w jaki sposób Centralna Agencja Wywiadowcza weszła w ich posiadanie. Według jednej z wersji, pewien oficer KGB przyszedł do ambasady USA w jednym z krajów Europy Wschodniej i sprzedał dokumenty za marne 75 tys. dol.
Według innej – mikrofilmy z kartami personalnymi zdobyli dwaj oficerowie KGB w Berlinie Wschodnim – Sasza Principałow i Aleksander Zjubenko. Wywieźli je do Moskwy i w 1992 r. przekazali Amerykanom, bynajmniej nie za darmo. Obaj zmarli wkrótce potem w niewyjaśnionych okolicznościach. Dziennik „Washington Post” stwierdził, że zdobycie akt Rosenholz było największym sukcesem wywiadowców Stanów Zjednoczonych w historii zimnej wojny. Amerykanie badali dokumenty HVA długo i starannie. Dzięki nim wykryli wszystkich enerdowskich szpiegów, w tym wysokiego rangą agenta o pseudonimie TOPAS, działającego w kwaterze głównej NATO w Brukseli. CIA nie zdemaskowała niektórych agentów, lecz „przekręciła” ich, toteż dawni szpiedzy Honeckera nadal są czynni w Niemczech – tym razem pracując dla USA.
Niemcy przez lata domagali się zwrotu akt Rosenholz – daremnie. Dopiero gdy do negocjacji włączył się Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (czyli służby specjalne), który zagroził CIA poważnymi konsekwencjami, w 2003 r. Amerykanie przekazali dane, skopiowane na płytach CD. Z pewnością nie wszystkie. Spodziewano się, że Urząd Birthler szybko wystąpi z szokującymi rewelacjami. Media nad Łabą i Renem pisały o 50 tys. dawnych agentów Stasi, którzy mogą zostać zdemaskowani na terenie dawnej Republiki Federalnej, także w kołach gospodarczych i wśród polityków. Niespodziewanie zapadła jednak głucha cisza. Lewicowi publicyści zaczęli się zastanawiać, czy BStU nie jest narzędziem w rękach zachodnioniemieckich prominentów. W pierwszych latach po upadku muru za pomocą akt Stasi skompromitowano i wyeliminowano niemal całą elitę z terenów dawnej NRD (w Niemczech Wschodnich każdy zajmujący odpowiedzialne stanowisko w organizacjach politycznych i społecznych, w nauce czy w Kościele był pilnie obserwowany i często musiał utrzymywać kontakty z funkcjonariuszami Stasi). Urzędnicy z dawnej RFN mogli bez przeszkód przejąć władzę w nowych landach i dyktować swoje warunki.
Kiedy jednak akta Stasi zaczęły zagrażać także grubym rybom ze starej RFN, Urząd Birthler obrał taktykę zwlekania. Tygodnik „Die Zeit” napisał na ten temat artykuł pod tytułem: „Kto się boi akt Rosenholz?”. Redakcja „Die Zeit” dopiero na drodze sądowej zmusiła BStU do wydania niektórych dokumentów. Raport Urzędu Birthler na temat Rosenholz ukończony został w 2005 r., jego treść ujawniono dopiero dwa lata później. Niektórzy twierdzą, że pani Birthler przewidująco zaczekała, aż parlament powoła ją na drugą kadencję. Dopiero kiedy posadę miała zapewnioną, pozwoliła na ujawnienie m.in. informacji, że w Bundestagu szóstej kadencji (1969-1972) zasiadało aż 43 deputowanych, którzy, jak świadczą akta,

mogli mieć kontakty

ze Stasi. Ale akta Rosenholz do dziś skrywają wiele bomb. Szacuje się, że na terenie starej RFN znajduje się, niekiedy na wysokich stanowiskach, około tysiąca dawnych szpiegów Mielkego i Honeckera, którzy do tej pory nie zostali zdemaskowani.
Kolejne poważne pomyłki Marianne Birthler i jej archiwistów wywołały ostrą krytykę mediów. W 2005 r., po wyborach do Bundestagu szefowa BStU oświadczyła, że we frakcji parlamentarnej Partii Lewicy, mającej swe korzenie także w honeckerowskiej NSPJ, znajduje się siedmiu byłych donosicieli Stasi. Okazało się, że donosiciele, owszem, są, ale tylko wśród kandydatów, a nie parlamentarzystów Linkspartei.
W sierpniu br. wybuchł kolejny skandal, gdy Urząd Birthler z wielkim rozgłosem „odkrył” wyjątkowo brutalny rozkaz Stasi z 1974 r., nakazujący bezlitosne strzelanie do uciekinierów przez granicę niemiecko-niemiecką, nawet do kobiet i dzieci. Zewsząd dochodziły głosy oburzenia na okrucieństwa reżimu, zaraz jednak dociekliwi dziennikarze poinformowali, że „właśnie odkryty” dokument znany jest od 1993 r., a w 1997 r. opublikowany został w tomie „Historia NRD w dokumentach”, wydanym w nakładzie 50 tys. egzemplarzy. Archiwiści pani Birthler byli zbyt leniwi, aby przed ogłoszeniem „sensacji” sprawdzić we własnej bibliotece. Po tym popisie niekompetencji rozległy się nawoływania, aby rozwiązać najkosztowniejsze archiwum Niemiec. Parlamentarzysta CDU i dawny obrońca praw człowieka, Arnold Vaatz, domaga się likwidacji BStU najpóźniej w 2011 r. i przekazania jego zasobów do Archiwum Federalnego. W tym ostatnim znajdują się już dokumenty rządzącej w NRD partii NSPJ, partii z nią stowarzyszonych, związków zawodowych oraz organizacji masowych Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Pracownicy Archiwum Federalnego sprawnie sobie radzą z badaniem tych dokumentów i udostępnianiem ich zainteresowanym. Może także aktami Stasi zaopiekują się należycie i uporządkują sprawy niemieckiej lustracji. Los BStU nie jest jednak przesądzony. Pani Birthler, która także ma w polityce sprzymierzeńców, podkreśla, że jej urząd powinien działać co najmniej do 2019 r.

 

Wydanie: 2007, 48/2007

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy