Kłopoty Helmuta na urlopie

Kłopoty Helmuta na urlopie

Po powrocie z wakacji setki tysięcy Niemców składają skargi do sądu

Niemcy traktują wakacje ze śmiertelną powagą. Udany urlop jest najważniejszym wydarzeniem roku, świadectwem życiowego sukcesu wobec rodziny, sąsiadów i samego siebie. Żadna inna nacja Europy nie uczyniła z letniego wypoczynku aż takiej świętości.
W tym roku aż 82% obywateli RFN zamierza wyjechać, najczęściej nad ciepłe morze, co piąty niemiecki turysta wybierze daleki, pozaeuropejski cel, np. Tajlandię czy Dominikanę. Niemcy są mistrzami świata w egzotycznych podróżach.
Cóż jednak czynić, jeśli krewetki będą przypalone, kelnerzy nieuprzejmi, a kafelki basenu za śliskie? A jeśli podczas morskiego safari nie pokażą się obiecane wieloryby? Zgodnie z panującym nad Renem i Łabą zwyczajem należy wtedy domagać się rekompensaty. Po powrocie do kraju setki tysięcy rozgoryczonych turystów zasiadają przy komputerze, aby napisać sążnistą skargę. Proceder ten uprawiają z równym zapałem przedstawiciele wszystkich warstw społecznych – bezrobotni, profesorowie i hydraulicy.
„Trudno sobie wyobrazić, co się dzieje w wydziałach prawnych niemieckich biur podróży”, napisał magazyn „Die Zeit”. Eksperci takich gigantów jak TUI czy Neckermann, a często później także sędziowie, muszą rozpatrywać pisma w rodzaju: „Pragnęliśmy wypocząć w spokoju w słonecznej Gambii, okazało się jednak, że w pobliżu kompleksu hotelowego znajduje się wioska, z której pojawiają się Murzyni, także natarczywi sprzedawcy koralików. W takich warunkach nie mogliśmy oczywiście należycie się zrelaksować. W związku z czym domagamy się zwrotu 20% kosztów podróży”. Powyższy pozew, wystosowany przez pewne małżeństwo z Bawarii, został jednak odrzucony. Sąd orzekł, że „osoba wyjeżdżająca do innego kraju musi przecież liczyć się z tym, że napotka miejscowych obywateli”. Podobnie bezskuteczna okazała się skarga urlopowicza, który w nocy w stanie upojenia alkoholowego

skoczył na główkę

do nieczynnego basenu dla dzieci, w którym woda miała tylko 70 cm głębokości. Amator mocnych wrażeń z obrażeniami czaszki trafił do szpitala, a w kraju postanowił szukać „sprawiedliwości”. W uzasadnieniu werdyktu sędzia orzekł, że za taką brawurę trzeba płacić z własnej kieszeni. To prawda, że nie było napisu informującego o głębokości wody, ale każdy w miarę trzeźwo myślący powinien spostrzec, że nie jest to basen dla nurków. Nie wiadomo jeszcze, jaki wyrok sąd wyda w sprawie wypoczynku, który podobno okazał się „pieski”: „Ze względu na nasz wiek wzięliśmy apartament na parterze. W hotelu byli sami Niemcy, a więc drzwi balkonowe mogliśmy nocą zostawiać otwarte. Nad ranem trzeciego dnia pobytu nie tylko mnie, lecz także wielu moich sąsiadów obudziły przeraźliwe krzyki mojej żony. Wielki owczarek przedostał się przez balkon do pokoju i lizał mojej śpiącej małżonce nogi. Na skutek tego żona doznała takiego szoku, że cały urlop dosłownie zszedł na psy. W związku z tym domagam się zwrotu połowy kosztów imprezy”, pisał powód.
Nic nie zyskała natomiast pewna para z Westfalii, która żądała zwrotu 10% kosztów wycieczki. Korzystanie z uroków morza i plaży na Majorce okazało się niemożliwe, ponieważ „już od wczesnego ranka każdy centymetr kwadratowy piasku przykryty był ręcznikami hałaśliwie zachowujących się Anglików”. Sędzia orzekł, że powszechnie wiadomo, jakie warunki panują w szczycie sezonu na plażach tak popularnej zarówno wśród Brytyjczyków, jak i Niemców hiszpańskiej wyspy. Należało po prostu wstać jeszcze wcześniej i zabezpieczyć sobie ręcznikiem miejsce pod słońcem.
Równie nieskuteczny okazał się pozew łowcy przygód, który wziął udział w karkołomnej ekspedycji przez lody Grenlandii na saniach zaprzężonych w psy. Niestety, hak służący jako hamulec sań ranił podróżnika w kolano. Sąd doszedł do wniosku, że nie ma powodów do zwrotu kosztów wyprawy (9 tys. euro) oraz rekompensaty za uszczerbek na zdrowiu (6 tys. euro). Podróżnik nie został przecież zraniony przez leżak na plaży. Ten, kto decyduje się na tak niebezpieczną wyprawę, decyduje się także na ryzyko.
Swoisty triumf odniósł pewien dentysta z północnej Fryzji, który podczas urlopu przeżył „niewysłowione cierpienia”, ponieważ w jego odnowionym niedawno pokoju hotelowym czuć było zapach farby. Sąd przyznał rozsierdzonemu stomatologowi odszkodowanie w wysokości 400 euro. Na koszty procesu i honorarium dla adwokata skarżący musiał wyłożyć 6 tys. euro…
Ale przecież

liczy się satysfakcja.

Wiedzą to eksperci z biur podróży, którzy zazwyczaj starają się załatwić spory polubownie. Na proces koncerny turystyczne decydują się tylko wtedy, gdy pewne są wygranej. Wiadomo ponadto, że urlopowicz, który otrzyma niewielką rekompensatę, jest tak zadowolony („stanęło na moim”), że wykupi następną wycieczkę w tym samym biurze. „Ci, którzy się skarżą, stają się naszymi najwierniejszymi klientami”, twierdzi Colette Rückert-Hennen z koncernu Thomas Cook AG.
Wakacyjni pieniacze z Kolonii czy Berlina mają w ręku doskonały oręż. Niemcy są pierwszym krajem, który umieścił Reiserecht (prawo podróży) w kodeksie cywilnym. Turyści niestrudzenie studiują tabelę frankfurcką, która niezwykle szczegółowo wylicza, zwrot jakiego odsetka ceny imprezy przysługuje za poszczególne „usterki”. Urlopowiczów podżegają do procesowania się bulwarowe dzienniki, które na początku letniego sezonu regularnie publikują obszerne fragmenty tabeli frankfurckiej. Przygotowujący się do wyjazdu często traktują te zestawienie jak swoistą ofertę możliwych do zdobycia rabatów.
Zepsuta klimatyzacja w letnim upale warta jest 15%. Jeśli hotel roi się od robactwa, turysta może się domagać zwrotu od 15 do nawet 50% kosztów. Ale uwaga! Karaluchy liczą się dopiero od 10 sztuk. Eksperci z koncernów turystycznych są przekonani, że niektórzy wyjątkowo złośliwi urlopowicze zabierają ze sobą karaluchy z Niemiec i wypuszczają je w pokojach, aby mieć pewność, że uda się sfotografować dziesięć stworzeń naraz.

Skarga musi być szczegółowo udokumentowana,

najlepiej zdjęciami lub filmami wideo. Co bardziej zaprawieni w sądowych bojach obywatele RFN pakują więc do walizek tabelę frankfurcką i od pierwszego dnia pobytu krążą po hotelu w poszukiwaniu możliwych wad albo mierzą kroki, aby sprawdzić, czy do plaży jest rzeczywiście tylko 300 m. Lecz szanse na wygraną przed sądem mają tylko ci, którzy potrafią czytać oferty w katalogu turystycznym. Ten, kto się poskarży na brudną plażę, może usłyszeć podczas rozprawy, że w katalogu napisane jest czarno na białym Naturstrand, czyli plaża naturalna. Oznacza to m.in., że nikt jej nie sprząta. Turysta, który się żali, że z jego pokoju, wbrew zapewnieniom, nie widać morza (zasłaniają je inne budynki), usłyszy, że powinien czytać uważniej. W katalogu wymieniony jest jedynie „pokój od strony morza”, a nie „z widokiem na morze”. Na takie pułapki zwraca uwagę fachowy magazyn prawniczy „Reiserecht aktuell”, który systematycznie publikuje precedensowe wyroki sądów, określające m.in. minimalne dopuszczalne wymiary pokoju hotelowego czy odstępy między siedzeniami w autokarze. Zdaniem komentatorów nad Łabą i Renem, młodzi ludzie wybierający kierunek studiów powinni pamiętać, iż zawód jurysty specjalizującego się w prawie podróży zapewni każdemu pewną i sytą przyszłość. Takim prawnikom pracy bowiem w Niemczech nigdy nie zabraknie


Brzuchacz w klapkach?

Niemiecki turysta za granicą nie zawsze cieszy się dobrą opinią. Często jest uważany za pozbawionego dobrego smaku, hałaśliwego piwosza, który na urlopie we Włoszech czy w Hiszpanii słucha wyłącznie bawarskiej muzyki, w osławionym lokalu Ballermann 6 na Majorce pije wiadrami tanie wino Sangria i z zamiłowaniem oddaje się tak wyrafinowanym rozrywkom jak basenowe zawody w pluciu kostkami lodu (sic! autor tego artykułu widział to w Tunezji na własne oczy).
W ubiegłym roku Stefano Stefani, włoski sekretarz stanu do spraw turystyki, polityk autonomistycznej Ligi Północnej, na łamach partyjnej gazety „La Padania” opublikował napastliwy tekst „Już my ich dobrze znamy, tych Niemców”. W tym wprawiającym w osłupienie pamflecie nazwał tedeschi „stereotypowymi blondynami o hipernacjonalistycznej dumie”, arogantami, którzy z hałasem najeżdżają włoskie plaże. Pochodzą przy tym z kraju, w którym testy na inteligencję są „konieczne i niezbędne”, a ulubioną zabawę stanowią konkursy w bekaniu, przeprowadzane po spożyciu ogromnych ilości frytek z piwem. Wybuchł skandal, kanclerz Gerhard Schröder odwołał wakacje w Italii, Stefani zaś musiał się podać do dymisji. Wysoko nakładowy dziennik „Bild” opublikował tekst piosenki „Viva Germania!”, sławiącej zalety wczasów krajowych. W odwecie prasa włoska szydziła z „brzydkich Niemców”, prymitywnych brzuchaczy, którzy zrywają się skoro świt, aby zająć na plaży najlepszy leżak, wieczorem zaś dobijają się do hotelowej restauracji już na godzinę przed otwarciem. Nawet do luksusowego lokalu wchodzą w klapkach i ochrypłym głosem krzyczą do kelnera: „Vino rosso, ale czerwone!”. Oczywiście, w tych stereotypach jest tylko niewielka cząstka prawdy. Turyści biorący udział w imprezach zbiorowych rzeczywiście potrafią się zjawić na berlińskim lotnisku w kolorowych krótkich spodenkach i w białych skarpetkach nawet w lutym, a już z Niemiec rezerwują sobie leżak w pierwszym rzędzie. Wielu obywateli RFN dysponuje jednak głęboką wiedzą na temat kultury i cywilizacji danego kraju. Wśród społecznej elity Niemiec popularne są wyjątkowo męczące (i koszmarnie drogie) wędrówki przez góry Nepalu lub garncarsko-kontemplacyjne urlopy w Toskanii.

Wydanie: 2004, 32/2004

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy