We Francji na listach kandydatów do władz ma być połowa pań. Paryż cieszy się i pyta, czy to nie dyskryminacja
Czy kobieta to człowiek? We Francji dyskusja na ten temat trwa od kilkunastu lat, ale rozgorzała ze szczególną siłą w ostatnich tygodniach, kiedy tamtejszy parlament debatował nad ustawą mającą zapewnić płci pięknej szerszy dostęp do wybieralnych stanowisk politycznych. Deputowani w Zgromadzeniu Narodowym, którzy przegłosowali “prawo o parytecie” nie spierali się przy tym tak silnie, jak czyniły to
media i organizacje feministyczne. Właśnie działaczki kobiece okazały się bowiem w tej kwestii najbardziej podzielone. Podczas gdy znana paryska feministka Elisabeth Bardinet twierdziła, że “proteza dla damskiej spódnicy w postaci przymusu wybierania (określonej liczby) pań do parlamentu” w praktyce im tylko zaszkodzi, aktywistka kobieca Nicole Catala argumentowała, że dopóki ustawa nie wejdzie w życie,
“mężczyźni zawsze będą zerkać przede wszystkim na nasze nogi i nasze figury, a nie na to, co mamy w głowie”.
Debata tego typu w republikańskiej Francji wydawać mogłaby się prawie nieprawdopodobna. A jednak. W kraju słusznie chlubiącym się tradycjami Rewolucji Francuskiej i sufrażystek do dzisiaj – jak twierdzą zwolenniczki wspomnianej ustawy – mężczyźni trzymają w rękach wszystkie nitki władzy. W Zgromadzeniu Narodowym na ogólną liczbę 573 deputowanych jest zaledwie 60 kobiet, czyli nieco ponad 10 proc. Jakiś czas temu tygodnik “Le Point” złośliwie skonstatował, że kobiet może zrobić nad Sekwaną karierę w polityce, tylko w tedy, jeśli przyjmie męskie reguły gry. Przykładem był m.in. fakt, że wszystkie kobiety zajmujące ministerialne stanowiska w rządzie Lionela Jospina zamieniły (wcześniej noszone w parlamencie)
garsonki na spodnie.
Znamienne także, że opór przeciwko nowemu “prawu dla kobiet” przez długi czas był blokowany w imię “republikańskiego ducha V Republiki”. Kiedy w 1979 r. minister ds. kobiecych Monique Pelletier zaproponowała, by na listach kandydatów w wyborach do
samorządów lokalnych 20 proc. miejsc zajmowały z mocy prawa kobiety, Trybunał Konstytucyjny (składający się z samych mężczyzn) uznał ten projekt za sprzeczny z republikańską równością wszystkich obywateli. Podobny los spotkał zgłoszony trzy lata później pomysł, by w wyborach kandydowało co najmniej 25 proc. pań. “To naród, bez podziału na płcie, jest suwerenny i nie wolno tej zasady obchodzić”, brzmiała konkluzja prawników.
W ostatnich latach presja kobiet, by ułatwić im polityczne i zawodowe kariery, przybierała jednak nad Sekwaną coraz większe rozmiary. W kolejnych manifestach zwolennicy “parytetu dla kobiet”, wskazywali, że Francuzki podlegają wielorakiej faktycznej dyskryminacji. Znana działaczka, socjalistyczna Nicole Perry przedstawiła na łamach dziennika “Le Monde” dane, z których wynika, że bezrobocie we Francji obejmuje aż 13,5 proc. zawodowo czynnych kobiet i tylko 9,8 proc. mężczyzn. Okazało się także, że kobiety zajmują zaledwie 7,7proc. stanowisk kierowniczych w administracji centralnej i 7 proc. foteli dyrektorskich w pięciu tysiącach największych francuskich firm.
Tygodnik “Le Point” obliczył, że przez cały okres powojenny kobiety zajmowały coraz mniej stanowisk w instytucjach państwowych. Dopiero w 1993 r. w Pałacu Beaubourg, siedzibie parlamentu, kobiety-posłanki osiągnęły wskaźnik z roku 1946 – czyli 6 proc. “Trudno
i darmo. W porównaniu z czasami mojej matki nic nie osiągnęłyśmy”, stwierdziła publicznie Francoise Panfieu, córka znanej działaczki gaullistowskiej z lat 60,, Helene Misoffle. Wtórowała tej skardze socjalistka Francoise Gaspard, mówiąc: “Formalnie kobiety nie są ofiarami apartheidu. Nie dochodzi jednak do naruszenia odwiecznego ładu politycznego, stworzonego przez mężczyzn i dla mężczyzn. Obecność kobiet w dawkach homeopatycznych nic tu nie zmienia”. Przypomniano wypowiedź francuskiej rewolucjonistki Olympe de Gauge, autorki Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki, która w 1791 roku stwierdziła: “Skoro kobiety mają prawo Wstępu na szafot, mają też prawo wstępu na trybuny”.
Zwolennicy status quo
próbowali się bronić.
W telewizji Antenne 2 jeden z komentatorów przypomniał, że gdy premier Jospin pytał swojej szefowej resortu do spraw zatrudnienia, Martine Aubry, dlaczego we własnym ministerstwie nie proponuje kobiecych kandydatur na stanowiska dyrektorskie, ta odpowiedziała, że “zainteresowane, odmawiają, gdyż problemem są obowiązki natury macierzyńskiej i rodzinnej oraz opinie współmałżonków”. W sukurs “męskim szowinistom”: przyszła Perla Servan-Schreiber, żona polityka Jean- Jacquesa Servana-Schreibera, która w żywo dyskutowanej nad Sekwaną książce “Kobiecość. Od wolności do szczęścia”, napisała m.in.: “Kobiety pracujące nie tylko różnią się od pracujących mężczyzn, wbrew temu, co obiecywały feministki lat 70., ale w dodatku praca nie ma dla nich ani tego samego znaczenia, ani tej samej wartości, ani nawet nie zajmuje tego samego miejsca co w życiu mężczyzn. Powiem więcej, dla większości kobiet prąca nie jest wartością samą w sobie.
Uznawana jest za krok naprzód w kierunku samodzielności, ale przede wszystkim jako sposób na lepsze pokierowanie własnym życiem”. Wspomniana tu już Elisabeth Bardinet stwierdziła z kolei, że “parytet wywalczony przez kobiety zwróci się przeciwko nim, bo segregacja zawsze pociąga za sobą dyskryminację” Niewykluczone, że i ostatni atak pań na męskie bastiony władzy i polityki zostałby w końcu przez Francuzów odparty. Nawet podczas poprzedniej kampanii do parlamentu politycy bądź drwili sobie z “parytetu dla kobiet”; ironizując – jak zrobił to jeden z czołowych gaullistów – iż “wszystkie kandydatki na kandydatki (do Zgromadzenia Narodowego- przyp. BG) powinny
“sprawdzać się w łóżku”,
bądź lamentując (jak znany polityk socjalistyczny), że “przez większą liczbę bab na listach wyborczych PS gotowa przegrać walkę o władzę”. Specjaliści od politycznej reklamy szybko zakazali jednak takiego “męskiego seksizmu”. Czasy, tłumaczyli partyjnymi liderom, kiedy kobiety nie szły do urn wyborczych, albo głosowały jak ich mężowie, minęły. Na przełomie wieków to kobiety są języczkiem u wagi podczas każdych wyborów. Od ich politycznych decyzji zależy kształt każdego rządu.
Opinie te potwierdziły wyniki elekcji. Zwyciężyli w nich socjaliści, którzy reklamowali swoje listy kandydatów, jako “w jednej trzeciej zapełnione przez panie” (co zresztą wcale nie było prawdą).
Koniec końców nawet męscy szowiniści musieli przyjąć do wiadomości, że bez poparcia kobiet w dzisiejszym świecie się nie wygra. Powstał projekt prawa, które przewiduje, że partie, które nie wystawią w wyborach do parlamentu co najmniej 49 proc. kobiet wśród swoich deputowanych (a w wyborach lokalnych i europejskich 50 proc. kandydatek) stracą część subwencji państwowych przyznawanych po odbyciu elekcji. W obecnym Zgromadzeniu Narodowym, gdzie zasiada zaledwie 10 proc. pań, praktycznie nie było poważniejszych przeciwników ustawy o parytecie. Także Jacques Chirac głośno namawiał polityków, by “wpuścili panie na polityczne salony”. Żartobliwe pytania, czy “parytet” dotyczyć ma także wyborów na prezydenta szybko zduszono oskarżeniami o “złośliwe działania przeciw równości kobiet”. Znamienne, że jedyną osobą która głosowała przeciwko ustawie, była…kobieta, Christine Boutin, a drugą osobą sygnalizującą dystans wobec nowego prawa okazała się… następna kobieta i nowa przewodnicząca partii neogaullistwoskiej, Michele Alliot-Marie, która stwierdziła, że “kontyngenty dla kobiet” uwłaczają ich godności i sugerują, że inteligencja i doświadczenie nie wystarczą by zrobić poważną karierę.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy