Kocioł, w którym diabeł miesza

Kocioł, w którym diabeł miesza

Syria – Putin wchodzi do gry, czyli Zachód przed kolejną woltą

Cofnijmy się o kilka miesięcy, do maja. To w tym czasie armia amerykańska rozpoczęła program szkolenia syryjskich bojowników. Zakładał on wyszkolenie 5,4 tys. żołnierzy, którzy byliby przerzucani do Syrii i tam, jako siła zbrojna prozachodniej opozycji, prowadziliby działania bojowe. Wspomagani logistycznie przez armię USA.
Program już od samego początku kulał, realizowano go wolniej, niż przewidywano. Przede wszystkim ze względu na drobiazgową selekcję, lustrację, której poddani zostali kandydaci na partyzantów, by uniknąć dżihadystów we własnych szeregach. Najpierw więc przesuwano go w czasie, szkolenie zamiast we wrześniu 2014 r. rozpoczęto w maju 2015 r. W pierwszym rzucie z 1,1 tys. zgłoszonych do programu zakwalifikowano 60. Ostatecznie wyszkolono 54; uzbrojono ich w nowoczesny sprzęt i przewieziono do Turcji. Tam Pentagon prowadzi obozy szkoleniowe dla Wolnej Armii Syryjskiej. Stamtąd mieli przejść do Syrii.
I tak się stało, oddział przekroczył granicę i… słuch po nim zaginął. Z nieoficjalnych informacji wynika, że część partyzantów porwali żołnierze Frontu Al-Nusra, dżihadystowskiej organizacji działającej na północy Syrii. Co z resztą?
Kilkanaście dni temu szef Centralnego Dowództwa USA gen. Lloyd Austin powiedział w Kongresie, że nie wiadomo, co się dzieje z oddziałem, wiadomo tylko, że czterech lub pięciu przeszkolonych bojowników wciąż walczy na terytorium Syrii. Trudno to uznać za poważne zagrożenie…
Dodajmy, że na program szkoleń Amerykanie wyłożyli 500 mln dol. I najwyraźniej wciąż uważają, że nie są to pieniądze wyrzucone w błoto. W ubiegłym tygodniu pojawiły się w mediach informacje o drugim oddziale, liczącym 75 partyzantów, który Pentagon przerzucił do Syrii. Jaki los go czeka? Czy też rozpłynie się jak we mgle, a jego broń zasili miejscowe „armie”? To bardzo prawdopodobne. Wprawdzie Pentagon zapewnia, że do Syrii wyśle 1 tys. przeszkolonych i wyposażonych partyzantów, ale już w samym Kongresie głośno mówi się o „totalnej porażce” programu. I że trzeba szukać innych rozwiązań.
Czy te opinie były powodem ostatnich rozmów Kerry-Ławrow i poświęconych sytuacji w Syrii spotkań roboczych oficerów CIA i FSB w Moskwie?

Złudne rachuby Zachodu

Porażka w Syrii jest ostatnim akordem klęski Zachodu. Gdy w roku 2011 wybuchła arabska wiosna, Zachód łudził się, że w miejsce autorytarnych reżimów uda się zamontować prozachodnie, demokratyczne rządy, które odwdzięczą się dobrymi kontraktami. To były mrzonki. Libia po upadku Kaddafiego rozpadła się na dwa kraje, jest kontrolowana przez różne milicje i praktycznie stała się państwem upadłym. W Egipcie po obaleniu prezydenta Mubaraka przeprowadzono wybory, wygrał w nich kandydat Braci Muzułmanów, ale długo nie porządził, bo obaliła go armia, wprowadzając – ku wielkiej uldze Zachodu – dyktaturę wojskową.
W Syrii dyktator się obronił – i od 2011 r. mamy krwawą wojnę domową. W jej wyniku 8 mln Syryjczyków uciekło ze swoich domów, z czego 4 mln za granicę: 2 mln do Turcji, 1 mln do Libanu, 600 tys. do Jordanii. I trudno przypuszczać, by szybko wrócili, bo w Syrii wszyscy walczą ze wszystkimi. Strony konfliktu mają sprzeczne interesy i dużo pieniędzy.

Spryt Asada

Pierwszą porażką Zachodu w Syrii było to, że nie udało się obalić prezydenta Baszara al-Asada. A wydawało się, że jego los wisi na włosku, że armia wolnej Syrii, której trzon stanowią dezerterzy z oddziałów rządowych, wygra powstanie. Tak się nie stało.
Asad utrzymał się, ponieważ potrafił zbudować koalicję mniejszości, które wiedzą, że w wypadku klęski czeka je okrutny los. U jego boku stoi korpus oficerski, głównie alawici, czyli mniejszość religijna zamieszkująca tereny zachodniej Syrii, między Libanem a Turcją; alawitą jest sam Asad. Prezydenta popierają też druzowie, chrześcijanie i Kurdowie. Jego armia kontroluje główne miasta – Damaszek i Aleppo, w sumie około jednej trzeciej terytorium. Kontroluje to za duże słowo, bo do obu miast podchodzą oddziały rebeliantów. Jeżeli w 2011 r. liczyła ok. 350 tys. żołnierzy, to dziś ma 120-150 tys. ludzi. Jest wyczerpana, wciąż się cofa i bez wsparcia z zewnątrz pewnie przegrałaby wojnę. Ale jest też zdeterminowana, bo wie, co by ją czekało. W internecie nie brakuje filmików pokazujących egzekucje dokonywane przez rebeliantów. Najnowsze pochodzą sprzed kilku dni – pokazują, jak rozstrzelano 56 żołnierzy rządowych w zdobytej przez bojowników Frontu Al-Nusra bazie lotniczej Al-Duhur. A przywódca Frontu Abu Mohammed al-Dżulani zapowiedział w telewizji Al-Dżazira, że zdobycie bazy to początek marszu na Damaszek.
Te zapowiedzi ilustrują wielką zmianę, która po 2011 r. nastąpiła po stronie opozycji. Jeżeli w pierwszych miesiącach głównym przeciwnikiem Asada była Wolna Armia Syryjska, będąca zbrojnym ramieniem opozycji umiarkowanej, zorientowanej na Zachód, to dziś z prezydentem walczą oddziały powiązane z Al-Kaidą, takie jak Front Al-Nusra, Wolni Ludzie Lewantu albo Państwo Islamskie (ISIS).
Prozachodnia opozycja jest dziś silna tylko na papierze. Nie potrafiła się połączyć ani współdziałać, a jej oddziały przeszły na stronę albo Asada, albo fundamentalistów bądź zostały rozwiązane.
Jeśli w pierwszych miesiącach wojny brutalnością zaskakiwała armia rządowa, która strzelała do protestujących cywilów, zrzucała bomby na zbuntowane miasta i sięgała po gazy bojowe, to dziś na miano najokrutniejszych zapracowały sobie oddziały Al-Kaidy i Państwa Islamskiego.

Wojna o Bliski Wschód

Problem nie tylko w okrucieństwie. W Syrii toczy się wojna o panowanie na Bliskim Wschodzie, na jej terytorium walczą ci, którzy formalnie pozostają w stanie pokoju.
Sunnickie oddziały Al-Kaidy wspierane są przez bogate państwa Zatoki i Arabię Saudyjską. Za Asadem są Iran i jego sojusznicy libańscy – szyicki Hez­bollah. Iran i przy okazji Rosja wiedzą, że gdyby zabrakło Asada, na Bliskim Wschodzie nie miałyby gdzie postawić stopy. Konserwatywne państwa sunnickie Półwyspu Arabskiego obawiają się z kolei szyickiej rewolucji, która już rozlała się na południowy Irak. Tak oto wojna Arabii Saudyjskiej i Iranu toczy się w Syrii, a nie w Zatoce.
Jest jeszcze Turcja. Ankara początkowo na wojnę w Syrii spoglądała wstrzemięźliwie. Zmieniło się to, gdy Państwo Islamskie zaatakowało  Kurdów, zarówno w Syrii, jak i w Iraku. Miesiącami mieliśmy więc niepisany sojusz ISIS-Turcja. Turcja bombardowała Kurdów, a nie oddziały Państwa Islamskiego, i przymykała oko na przechodzącą przez jej terytorium kontrabandę ISIS – ropę i dzieła sztuki – która daje Państwu Islamskiemu nawet
2 mld dol. miesięcznie.
Wiadomo też, że między ISIS a Turcją istnieją nieformalne kontakty. Po zajęciu Mosulu w czerwcu 2014 r. przez 1,5 tys. żołnierzy ISIS (broniąca miasta armia iracka, w sile dwóch dywizji, uciekła z pola walki) uprowadzono 48 pracowników konsulatu tureckiego, w tym konsula generalnego. Po negocjacjach zostali oni uwolnieni.
Teraz jednak wydaje się, że ten sojusz to przeszłość. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan chce brać udział w opracowaniu strategii pokojowej dla Syrii, w powstrzymywaniu ISIS i głośno mówi, że bez prezydentów Putina i Asada to niemożliwe.

Zwrot Europy

Gdy kilka tygodni temu Rosja zaczęła rozbudowywać bazę wojskową w nadmorskiej Latakii, zachodni dyplomaci alarmowali, że to niedozwolona pomoc dla Asada. I że nie można pomagać dyktatorowi, który jest odpowiedzialny za śmierć 300-600 tys. swoich obywateli.
Wielka wędrówka ludów i kryzys migracyjny zmieniły punkt widzenia Zachodu. Europa już nie popiera bezwarunkowo umiarkowanej syryjskiej opozycji (która i tak jest w rozsypce). Już nie mówi, że nigdy nie usiądzie z Asadem do rozmów. Godzi się, że trzeba go włączyć do negocjacji pokojowych, i uznaje, że lepsze państwo brutalne niż upadłe. Z Syrii do Europy zmierzają przecież miliony. A z Egiptu – nie.
Modyfikują też swoje stanowisko Stany Zjednoczone – rzeczywistość zweryfikowała amerykańskie rachuby. Już wiadomo, że żadnej proamerykańskiej armii w Syrii nie będzie, a samymi bombardowaniami nikt ISIS nie zatrzyma. Państwo Islamskie zajmuje potężne terytorium, połowy Syrii i połowy Iraku, potrzebne są więc siły lądowe, by z nim walczyć. A skąd je wziąć?

Rozgrywka Putina

Wynika z tego, że Władimir Putin znakomicie się wstrzelił w oczekiwania Zachodu. On oczywiście też ma swoje interesy. Chce bronić Asada, bo to ostatni sojusznik Rosji na Bliskim Wschodzie. Widzi poza tym, że Państwo Islamskie w dalszej perspektywie może być dla Rosji wielkim zagrożeniem. Do ISIS ściągają bowiem ochotnicy z całego świata, z Europy, Azji, ale i z obszarów dawnego ZSRR. W szeregach ISIS są oficerowie czeczeńscy, a także ochotnicy z Uzbekistanu czy Kazachstanu. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, że będą chcieli nieść pożogę „rewolucji” również do tych regionów, z których się wywodzą. Radykalny islam jest dla Rosji takim samym zagrożeniem jak dla Zachodu.
Putin chce więc zaoferować Zachodowi antyterrorystyczny sojusz. Ma zresztą wezwać do jego zawiązania podczas sesji ONZ.
Przy tej okazji chce wrócić do wielkiej światowej gry. Bo pewnie będzie chciał załatwić wszystko w pakiecie – wojnę z ISIS, sprawę Ukrainy, ceny ropy i gazu, embargo… I wie, że Zachód jest gotów do rozmów.
Czy więc powstanie wielka koalicja antyterrorystyczna? Z Putinem i z Asadem? A także z Iranem i państwami Zatoki? Jest pogoda dla takiego przedsięwzięcia. Ale to będzie dopiero początek.

Sto milionów miejsc pracy

Tak jak śmierć Osamy bin Ladena nie zatrzymała islamskiego terroru, pewnie i rozbicie ISIS (a do tego daleko) go nie zatrzyma. Bo ma on inne źródła.
Państwa Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej przeżyły w ostatnich kilkudziesięciu latach rewolucję demograficzną. Sama Syria miała w 1981 r. 9 mln mieszkańców, a w roku 2011 – 21 mln. Jak tym milionom dać pracę? Jak zaspokoić ich aspiracje? Bo przecież każdy widzi, w telewizji, w internecie, jak żyje się na Zachodzie… Jak tych ludzi wyżywić? Jak utrzymać w społecznej dyscyplinie?
Pod koniec sierpnia we Francji z oficjalną wizytą przebywała królowa Jordanii Rania. Jednym z punktów programu podczas jej pobytu było spotkanie z przedstawicielami biznesu, w czasie którego mówiono też o ISIS. I o tym, jak z tym tworem walczyć. Rania wskazywała, że kluczowe w walce z ISIS i jego „diaboliczną ideologią” jest udzielenie wsparcia młodym muzułmanom. Bezrobotnym i tym, którzy muszą uciekać z ojczyzny. – Oni potrzebują wykształcenia, szans na lepsze życie, pracy i odrobiny szczęścia, tego, by ktoś w nich uwierzył – mówiła.
Podkreślała, że do 2020 r. na Bliskim Wschodzie musi powstać ok. 100 mln miejsc pracy, by sfrustrowani brakiem perspektyw młodzi ludzie nie dołączali do dżihadystów. – Nie możemy przegrać, bo jeśli tak się stanie, władzę w regionie przejmą ekstremiści, którzy szybko spustoszą Bliski Wschód – zakończyła.
100 mln miejsc pracy… To dziś chyba trudniejsze do wyobrażenia niż utworzenie stutysięcznej armii albo przyjęcie w Europie kolejnych milionów uchodźców. Nie mówiąc o negocjacjach z Asadem czy wizytach zachodnich polityków w Teheranie, Kairze bądź Rijadzie…

Wydanie: 2015, 40/2015

Kategorie: Publicystyka

Komentarze

  1. Kot Jarka
    Kot Jarka 4 października, 2015, 02:07

    wstyd, tekst na poziomie Polityki

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Anielka
    Anielka 8 listopada, 2015, 08:42

    Nie rozumiem już o co tam chodzi? Czym więcej czytam na ten temat, tym mniej rozumiem. Wydaje mi się że nie podają nam prawdy. Każdy miesza. To jest wieka polityka, nie na rozum przeciętnego magistra.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy