Kolegium dziwnych wyborów

Kolegium dziwnych wyborów

Kolegium Elektorów definiuje amerykańską politykę, choć nie jest zapisane w konstytucji

Cztery lata temu prezydencka noc wyborcza obfitowała w chwile szoku i zdziwienia, zwłaszcza dla tych, którzy na co dzień nie obserwują wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Ogromnym zaskoczeniem był sam triumf Donalda Trumpa, którego wygraną jeszcze dzień przed głosowaniem sondaże uznawały za mało prawdopodobną. Jednak podobne niezrozumienie, zwłaszcza poza USA, towarzyszyło momentowi ostatecznego ogłoszenia wyników. Na Hillary Clinton oddało głos prawie 2,9 mln osób więcej niż na kandydata Partii Republikańskiej. Jak to zatem możliwe, że prezydentem zostanie kandydat, którego poparła mniejsza część elektoratu? Czy w amerykańskiej demokracji nie obowiązują rządy większości?

Odpowiedzią na tę zagwozdkę jest Kolegium Elektorów – ciało wpisane w tamtejszą architekturę ustrojową jeszcze przez ojców założycieli republiki. Najprościej mówiąc, stanowi ono rodzaj pośredniego szczebla między głosującymi obywatelami a popieranymi przez nich kandydatami. USA to kraj federalny, w którym poszczególne stany początkowo były luźno związanymi ze sobą podmiotami. Twórcom ustroju, ledwo co uwolnionym spod jarzma brytyjskiego kolonializmu i obawiającym się monopolizacji władzy w rękach jednej osoby, przyświecała idea „ograniczonego rządu”. Dlatego to właśnie stany miały najpierw same decydować o poparciu kandydata, a dopiero potem przenosić to poparcie na szczebel ogólnokrajowy. Powód był prosty – Thomas Jefferson, Alexander Hamilton i inni architekci amerykańskiej państwowości, choć byli zaprzysięgłymi obrońcami demokracji (rozumianej bardziej jako antyteza monarchii niż rzeczywiste rządy ludu), nie wierzyli w zbiorowy rozsądek społeczeństwa. Przeciwnie – obawiali się, że ludzie okażą się zbyt podatni na demagogię, skłonni poprzeć kandydata niemerytorycznego, ale skutecznego w politycznej grze. Zapobiec takiemu scenariuszowi miało Kolegium Elektorów. Ciało, o którym w konstytucji USA nie ma ani słowa, ale które najlepiej ze wszystkich instytucji tłumaczy istotę amerykańskiego federalizmu i stosunku obywateli do władzy na różnych szczeblach.

Gdyby decyzja wyborców okazała się zła, elektorzy z poszczególnych stanów mieli działać jak zawór bezpieczeństwa. Odrzucić nietrafiony wybór ludu, kierując głosy ku kandydatowi bardziej kompetentnemu i wynosząc go do Białego Domu. Czyli poprawiać niedoskonałości demokracji. A ponieważ ich liczba przypadająca na poszczególne stany różni się, w różny sposób reprezentowali oni przypisanych im wyborców. W ciągu dekad, a nawet wieków Ameryka zmieniała się jako kraj, nie zmieniał się jednak sposób działania jej instytucji. Mimo ekspansji na zachód, poszerzenia republiki, eksplozji populacyjnej czy masowej imigracji Kolegium Elektorów pozostawało buforem według jednych, a narzędziem establishmentu do kontroli ludzi według drugich. Nigdy nie ujednolicono zasad jego działania. Do dziś każdy z 50 stanów ma własną procedurę wyłaniania elektorów, niektóre nawet nie podają do publicznej wiadomości, którego kandydata ich elektorzy popierają w głosowaniu Kolegium, przypadającym zawsze na połowę grudnia następującego po listopadowych wyborach prezydenckich.

Łącznie jest ich 538 w całym kraju. Jeden elektor przypada na każdego ze 100 senatorów i 435 członków Izby Reprezentantów. Do tego należy doliczyć trzech elektorów z Dystryktu Kolumbii, który w Kongresie nie jest w ogóle reprezentowany, więc mieszkającym tam obywatelom trzeba było zapewnić prawo głosu w wyborach prezydenckich w specjalny sposób. Ponieważ właśnie głosy elektorów, a nie samych wyborców decydują o tym, którego kandydata poprze dany stan, to wśród nich musi on zdobyć poparcie ponad połowy głosujących. Dlatego w wyborach ważne jest, by zapewnić sobie poparcie 270 elektorów – tam przebiega linia mety wyścigu prezydenckiego.

Od samego początku republiki reprezentacja polityczna poszczególnych stanów na poziomie federalnym połączona jest mniej lub bardziej reprezentatywnie z ich populacją. Całkowita liczba elektorów nie może się zmienić, tak jak liczba członków Kongresu – do tego potrzebna byłaby poprawka do konstytucji. Zmienić się może natomiast ich rozkład pomiędzy stanami. Jak już wspomnieliśmy, liczba elektorów w każdym z nich jest powiązana z liczbą przedstawicieli w Kongresie. Ta z kolei ustalana jest na podstawie danych populacyjnych, zbieranych w czasie spisu powszechnego przeprowadzanego raz na dziesięć lat. Elektorów w żadnym stanie nie może być jednak mniej niż trzech, co wynika z posiadania przez każdy stan dwóch senatorów oraz co najmniej jednego członka Izby Reprezentantów. Taki status ma aż sześć stanów: Alaska, Delaware, Montana, Dakota Północna, Vermont i Wyoming. Na drugim końcu skali znajduje się Kalifornia, stan najbardziej ludny, z 55 elektorami.

Teoretycznie Kolegium chroni mniejsze stany przed dyskryminacją w federacji, ale minimalne liczby elektorów sprawiają, że zaburzona jest ważność ich pojedynczych głosów. Na przykład jeden głos elektorski w Wyomingu przypada na ok. 193 tys. głosów w wyborach powszechnych, podczas gdy w Kalifornii czy Teksasie proporcje te wynoszą jeden na ponad 700 tys. Według danych Departamentu Spraw Wewnętrznych w aż 21 z 50 stanów wyborcy są niedoreprezentowani – przypadający na nich odsetek wszystkich głosów elektorskich jest niższy niż odsetek populacji całego kraju, jaki stanowią. Gdyby bowiem głosy rozdzielać proporcjonalnie, Kalifornia miałaby ich aż o dziesięciu więcej, Teksas zyskałby dziewięciu, a Maine czy New Hampshire zmniejszyłyby stan posiadania o połowę, z czterech do dwóch. Dysproporcje te wynikają nie tylko ze zmian demograficznych. To również pokłosie tzw. gerrymanderingu, czyli manipulowania obszarami okręgów wyborczych do Kongresu. Przerysowywanie ich, tak aby zmarginalizować poszczególne grupy wewnątrz elektoratu, utrudnić im dostęp do głosowania, lub poszerzanie w celu rozbicia przewagi jednej z partii, sprawiło, że dyskryminacja wyborcy zaczyna się często już na poziomie jego własnego osiedla.

W relacji pomiędzy liczbą obywateli uprawnionych do głosowania a liczbą elektorów w danym stanie pobrzmiewa jednak echo nie tylko pragmatyzmu ojców założycieli, ale też niewolnictwa i segregacji rasowej. Podczas konwencji konstytucyjnej z 1787 r. ustalono bowiem, że do całkowitej populacji danego stanu będzie się włączać również niewolników – ale jedynie trzech z każdych pięciu. Dlatego zasadę tę nazwano potem „kompromisem 3/5”. Zyskiwały na niej przede wszystkim stany południowe, w których niewolników było najwięcej. I to one najzacieklej broniły potem istnienia Kolegium Elektorów, mimo że z czasem instytucja ta stawała się raczej symbolem dyskryminacji niż przestrzegania praw obywatelskich.

Ma to zresztą odzwierciedlenie w kongresowych statystykach. W ciągu ponad 200 lat istnienia Stanów Zjednoczonych na Kapitol wpłynęło ponad 700 projektów reform lub całkowitej eliminacji Kolegium. Według amerykańskich archiwów państwowych żadna kwestia ustrojowa nie była częściej podnoszona na forum Kongresu. W świetle ostatnich zmian na scenie politycznej i stopniowego odejścia od dwupartyjności bezpośredniego wyboru prezydenta, bez elektorskich pośredników, chce też coraz więcej Amerykanów. Według sondażu Instytutu Gallupa z września tego roku wyeliminowania Kolegium z ram ustrojowych USA chce aż 61% obywateli.

Co ciekawe i ważne jednocześnie, odpowiedź na pytanie o przyszłość elektorów różni się diametralnie w zależności od preferencji partyjnych. W pełni powszechne, bezpośrednie wybory popiera aż 89% demokratów i tylko 23% republikanów. Nie da się tego wytłumaczyć jedynie porażką Hillary Clinton cztery lata temu. To przede wszystkim zwiastun od dawna wyczekiwanej przez amerykańskich progresywistów tzw. niebieskiej większości. Trendy demograficzne w USA już niedługo, bo w 2050 r., stworzą „kraj większościowych mniejszości”, czyli ludzie identyfikujący się jako przedstawiciele mniejszych grup etnicznych razem będą stanowić ponad połowę uprawnionych do głosowania. Grupy do tej pory dyskryminowane zaczynają się domagać swoich praw, nawet kosztem nowej poprawki do konstytucji.

Elektorzy zbierają się w tym roku w swoich stanach 14 grudnia i najpewniej potwierdzą wybór Joego Bidena na prezydenta. Rzadko się zdarza, by głosowali inaczej, niż wynika z ich mandatu. Do 23 grudnia ich głosy muszą trafić do Waszyngtonu, by ostatecznie potwierdzić wynik wyborów. Wyborów, które, choć coraz mniej demokratyczne, są kwintesencją amerykańskiego federalizmu – dalekiej od perfekcji unii, która wciąż utrzymuje przywileje grup naprawdę tego niepotrzebujących.

Fot. AP/East News

Wydanie: 2020, 51/2020

Kategorie: Świat