Kolejny raz pudło? – cz. I

Kolejny raz pudło? – cz. I

Zabójstwo Jaroszewiczów

Nowi oskarżeni przed sądem. Ale szanse na skazanie są wątpliwe

Toczy się proces w sprawie zamordowania 29 lat temu małżeństwa Jaroszewiczów. Już raz postawieni przed sądem rzekomi zabójcy zostali uniewinnieni. Obecne prognozy co do skazania oskarżonych również trzeba opatrzyć wielkim znakiem zapytania. Ci, którzy w śledztwie wskazali zabójcę, wycofują zeznania.

– Składałem takie wyjaśnienia przed prokuratorem, ale nie do końca było tak, jak mówiłem. Te momenty, gdzie się przyznaję do różnych dziwnych rzeczy, są dziś dla mnie niejasne i mogę mieć wątpliwości, czy to jest obiektywne – powiedział w kwietniu tego roku przed sądem Dariusz S., oskarżony wraz z Marcinem B. i Robertem S. o zabójstwo Jaroszewiczów. Temu ostatniemu zarzucono również zastrzelenie w 1991 r. małżeństwa S. z Gdyni oraz usiłowanie zamordowania mężczyzny w Izabelinie w 1993 r.

Wśród pięciorga sędziów przesłuchujących tego oskarżonego widać poruszenie. Dziennikarz PAP pochyla się nad laptopem, chce jak najszybciej puścić informację do redakcji.

Proces oskarżonych o zamordowanie byłego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji Solskiej zaczął się w sierpniu 2020 r. w warszawskim sądzie okręgowym. W śledztwie przesłuchano ponad 400 świadków, 50 instytutów badawczych wydało ekspertyzy. Prokuratorskie akta zajmują 81 tomów. Sam akt oskarżenia liczy prawie 500 stron. W dużej mierze opiera się na wyjaśnieniach Dariusza S.

– Podczas przesłuchania w prokuraturze w lutym 2018 r. twierdził pan, że nastraszył Alicję Solską, pokazując jej nóż – przypomina jeden z sędziów – a kiedy Robert S. mordował Piotra Jaroszewicza, przytrzymał pan laskę, za pomocą której duszono ofiarę.

– Wymyśliłem taki sposób, żeby opowiedzieć historie, które mi się wydawały. Dużo rzeczy się nie zgadza – odpowiada Dariusz S.

– Zatem, czy opisywane w śledztwie grożenie nożem rzeczywiście miało miejsce? Czy trzymał pan laskę zadzierzgniętą na szyi pokrzywdzonego? – dopytuje sędzia.

– Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to nie miało miejsca. Jestem przekonany, że próbowałem wyrwać Robertowi S. tę ciupagę.

– Jak sąd ma rozumieć tę zmianę w wyjaśnieniach, czy pan się czegoś obawiał?

– Obawiałem się, że prokurator mi nie uwierzy i nie dostanę nadzwyczajnego złagodzenia kary w innej mojej sprawie. Więc jak opowiem bardziej drastyczne sytuacje, wtedy będzie to prawdopodobne.

Sędzia zwraca oskarżonemu uwagę, że to, co obecnie mówi, nie pokrywa się z protokołem ze śledztwa:

– Czy gdybyśmy przesłuchiwali pana za pół roku, podałby pan w wątpliwość obecne wyjaśnienia?

– Bardzo prawdopodobnie. Nie jestem w stanie ocenić, na ile niektóre sytuacje pamiętam, a na ile sugeruję się przebiegiem zdarzeń przedstawionym w aktach sprawy oraz relacjami pozostałych dwóch oskarżonych.

Koniec rozprawy, następna za kilka dni. Po opuszczeniu sali sądowej dziennikarze krążą koło adwokatów i prokuratora. Słychać komentarz: „Proces się sypie”.

Poszedłem tam jak do kina

Na następnej wokandzie Dariusz  S. zapewnia, że napad na willę Jaroszewiczów przyniósł mu tylko ból i cierpienie. Uległ namowom Roberta S., który był szefem grupy i zapewniał go, że „akcja” w Aninie poprawi jego status majątkowy. A on był wtedy w poważnych tarapatach, musiał spłacać dług mafii. Wysoki – równowartość ceny nowego mercedesa.

– Jak to możliwe – pyta sędzia – że „pomimo bólu i cierpienia” doznanego po napadzie na Jaroszewiczów nadal współpracował pan z Robertem S.?

– Byłem przekonany, że już nigdy więcej nie dojdzie do takiej sprawy jak pozbawienie kogoś życia i w taki sposób, jak to zostało zrobione, bez jakiegokolwiek powodu.

Dopytywany, czy miał jakiś plan działania, przesłuchiwany wyjaśnia: – Poszedłem tam jak do kina, żeby obejrzeć akcję. Ciekawy byłem, co się stanie. Robert S. nie opowiadał nam, jak ta akcja ma wyglądać. Powiedział tylko, że wybrał jakieś miejsce i osoby, zakładając, że będą tam wartościowe rzeczy. A to, czy on wybrał ministra, kosmonautę czy wojskowego, nie miało dla nas żadnego znaczenia. Kiedy kazał mi zająć się kobietą, starałem się postępować z nią jak najdelikatniej. Uspokajałem, że to jest tylko napad rabunkowy i jeśli będzie się zachowywała rozsądnie, nie krzyczała, nic się jej nie stanie. Nie krępowałem jej sznurem.

– Zatem kto to zrobił?

– Nie jestem w stanie wyjaśnić, kto i kiedy ją związał. Mnie potem Robert wezwał do gabinetu. Miałem pilnować właściciela willi. Nie pamiętam, czy Jaroszewicz był wówczas przywiązany do fotela; starałem się nie patrzeć na niego. O nic go nie pytałem, na własną rękę przeszukiwałem sejf, w którym znalazłem m.in. trzy, cztery złote monety i papierośnicę.

– Kiedy opuściliście willę?

– Kiedy nadeszła pora.

Dariusz S. twierdzi, że po opuszczeniu posesji szedł z Marcinem B., którego określił jako człowieka niezwykle łagodnego („Gdyby kiedykolwiek ktoś na mnie napadł, życzyłbym sobie, żeby to był pan Marcin B.”). Oddalili się kilka metrów i wtedy usłyszeli hałas z wnętrza willi. Zawrócili. Piotr Jaroszewicz wyswobodził się z więzów; szukał czegoś w szafie. Wtedy Robert S. zaczął go dusić.

– Próbowałem mu przeszkodzić – przekonywał sąd Dariusz S. – ale wyszło nieudolnie.

Na polecenie herszta przyniósł z przedpokoju ciupagę. I zamek do wyjętego z sejfu sztucera.

– Przyznaję się do napadu, nie zabójstwa – kolejny raz powtarza przesłuchiwany. – Ale na pewno mnie za to skażecie, bo tu się przychodzi po wyrok, a nie po sprawiedliwość.

Sytuacja wymknęła się spod kontroli

Trzecia wokanda i nadal ten sam oskarżony odpowiada na pytania sądu, oskarżyciela publicznego oraz adwokatów. Odtwarzane są okoliczności poinformowania prokuratora przez zamkniętego w areszcie śledczym w Krakowie (w związku z porwaniem) Dariusza S., że ma „bardzo ważne informacje”. W liście aresztant napisał: „Myślę, że R.S. nie zabił P.J.”.

– Nie wiem, co znaczy R.S. – stwierdza w sądzie oskarżony.

A dlaczego chciał się widzieć z prokuratorem? Bo obejrzał w celi program telewizyjny Tomasza Sekielskiego dotyczący zabójstwa Jaroszewiczów. Wynikało z niego, że przed śmiercią premier był torturowany, sprawcy nie znaleziono, gdyż na miejscu zbrodni było dużo ludzi, którzy pozacierali ślady.

– Doszedłem do wniosku – wyjaśnia Dariusz S. – że być może, kiedy we trzech opuściliśmy willę, pojawił się tam ktoś inny i zakończył tę sprawę. Po naszym wyjściu pan Jaroszewicz jeszcze żył. Nie braliśmy z sejfu żadnych dokumentów, a z pytań prokuratora zorientowałem się, że zginęły jakieś ważne papiery. Ja tam poszedłem tylko po złoto i kosztowności. Nie interesowały mnie informacje wywiadowcze. Jeżeli ktoś je wziął, musiał się najpierw dowiedzieć, gdzie leżą, a jak nie mógł się dowiedzieć, torturował tego, który wiedział.

– Wcześniej mówił pan, że to Robert S. udusił Piotra Jaroszewicza – zauważa sędzia.

– A może go nie udusił? Nie stałem tam i nie patrzyłem. O tym, że to Robert S. zamordował Jaroszewicza, przekonany byłem przed obejrzeniem telewizyjnego programu. Później naszły mnie wątpliwości.

– W śledztwie przyznał się pan do udziału w zabójstwie. Dopiero przed sądem zmienił pan wyjaśnienia w tym zakresie. Dlaczego?

Dariusz S. wskazuje „inne okoliczności”, w jakich zeznawał przed prokuratorem. Wówczas toczyło się postępowanie w tzw. sprawie krakowskiej, w której był podejrzanym. Dano mu do zrozumienia, że jeśli przyzna się do udziału w anińskim zabójstwie i ujawni role jego towarzyszy, aktualną sprawą „nie musi się przejmować”.

– Czyli oskarżony kalkulował korzystne dla siebie skutki procesowe.

– To jest kłamstwo – twierdzi przesłuchiwany. Gdyby kalkulował, nie powiedziałby o Aninie jednego słowa. Poinformował prokuratora o tym, co się zdarzyło w domu Jaroszewiczów, ale nie przypuszczał, że dostanie zarzut współudziału w zabójstwie. Może być oskarżony jedynie o to, że nie zareagował, widząc, co robi Robert S., ale „sytuacja wymknęła się spod kontroli”, miał pusto w głowie ze strachu i bezradności.

Sąd chce jeszcze wiedzieć, czy Dariusz S. ma osobiste pretensje do Roberta S., który podczas innego procesu zeznawał na jego niekorzyść. Przesłuchiwany zaprzecza.

Nie wierzę w te wyjaśnienia

Wcześniej na pytania sądu odpowiadał Marcin B. Nim złożył wyjaśnienia, zwrócił się do obecnego na sali Andrzeja Jaroszewicza: – Chciałem przeprosić za to, co się stało.

Oskarżony przyznał się do napadu na dom byłego premiera, ale morderstwem obciążał Roberta S., który „wszystko zaplanował, a potem polecenia wydawał na bieżąco. Mówił mi, co mam robić, i ja to robiłem”.

– Proszę szczegółowo opowiedzieć, co pan robił po wejściu do willi – domaga się sędzia.

– Ja miałem tylko przywiązać pana Jaroszewicza do fotela – wyjaśnia oskarżony. – To Robert S. uderzył Piotra Jaroszewicza w tył głowy, gdy ten oglądał program telewizyjny. Kilka godzin później udusił go paskiem. Nie zamierzałem pomagać Robertowi S. w zabójstwie. Ale bałem się zareagować, żeby nie zrobił mi krzywdy.

Marcin B. ujawnia, że nie dostał swojej części łupu, gdyż Robert S. ukrył przed kumplami skradzione kosztowności. Przesłuchiwany nie upominał się o swoją działkę, gdyż chciał „wyprzeć z pamięci to zdarzenie, ze względu na jego drastyczność”.

A w jaki sposób mężczyźni dostali się do willi Jaroszewiczów? – Przez otwarte okno w łazience na piętrze – wyjaśnia Marcin B. – W ogrodzie postawiliśmy dwie drabiny, związane sznurem.

Kiedy dochodzi do szczegółowych pytań, kto łączył drabiny, kto je niósł, kto odnosił na swoje miejsce, oskarżony nie potrafi wyjaśnić. Nie chce też oglądać zdjęć z miejsca zbrodni.

– Podczas wizji lokalnej bardzo szczegółowo przedstawił pan przebieg włamania – przypomina sędzia.

– Ludzka pamięć tak działa.

Po rozprawie Andrzej Jaroszewicz, który jest oskarżycielem posiłkowym, mówi dziennikarzom: – Nie wierzę w te wyjaśnienia. Wygląda, jakby ktoś uczył Marcina B. tej sprawy, ale nie do końca nauczył. On jest zaskoczony dociekliwością sądu i się gubi.

Obserwatorzy procesu są zgodni, że najważniejsze będą wyjaśnienia głównego oskarżonego Roberta S. Według prokuratury po zamordowaniu Piotra Jaroszewicza zabrał on z jego gabinetu sztucer, poszedł do łazienki, w której leżała związana Alicja Solska, i zastrzelił ją.

Robert S. twierdził w śledztwie, że nie było go na miejscu zbrodni.

Ojca znalazł w gabinecie, matkę w łazience

Pierwszy natknął się na zamordowanych rodziców Jan Jaroszewicz. Było 20 minut po północy, 2 września 1992 r., kiedy zaniepokojony brakiem reakcji na jego telefony podjeżdżał pod willę w Aninie.

Drzwi wejściowe były otwarte, ale nikt go nie witał. Na parkiecie w hallu leżał poplamiony krwią obrus, a w kuchni roztrzaskany aparat telefoniczny. Zaskowyczał pies. Okazało się, że ulubieniec rodziców, duży, czarny sznaucer Remus, był zamknięty w korytarzu przed sypialnią matki. Kiedy Jaroszewicz junior chciał go stamtąd wyprowadzić, pies nie mógł stanąć na tylnych łapach. Wyglądało to na paraliż.

Ojca znalazł martwego w gabinecie. Piotr Jaroszewicz miał na głowie bandaż, spod którego spłynęła zakrzepła już krew. Lewa dłoń była przywiązana do poręczy fotela. Na szyi ktoś zadzierzgnął pasek, zahaczony z tyłu głowy o drewnianą, góralską ciupagę; jej okręcanie w pętli musiało powodować powolne podduszanie ofiary. Na ciele mężczyzny oprawca gasił papierosy, próbował też wyrwać ofierze język. Szukając matki, Jan Jaroszewicz obszedł pokoje, ale nigdzie jej nie było. Nie mogąc zatelefonować na komisariat, natychmiast pojechał tam samochodem.

W raporcie policyjnym z pierwszego wejścia do willi Jaroszewiczów zapisano, że zastrzelona Alicja Solska-Jaroszewiczowa leżała w łazience, z rękoma związanymi w tzw. kołyskę: sznur łączył ręce z nogami. Miała odstrzelone pół czaszki. Na palcu lewej ręki błyszczał pierścień ze szmaragdem.

Na pierwszy rzut oka z mieszkania nic nie zginęło. Na ścianach pozostały cenne obrazy, m.in. Juliana Fałata, w sejfie na parterze biżuteria. Natomiast kasa pancerna w gabinecie miała uchylone drzwiczki i była pusta. Jak twierdził Jan Jaroszewicz, jego ojciec przechowywał tam dokumenty i rewolwer. Również sejf w pokoju byłego premiera został otwarty. Nie naruszono schowanej tam broni myśliwskiej, ale zginęło 3 tys. dol., które Jan pożyczył od rodziców i oddał w przeddzień napadu.

Pies tropiący nie podjął śladu sprawców. Zarejestrowano tylko odcisk trampka na zakrwawionym ręczniku leżącym na podłodze. Domownicy nie nosili tego typu obuwia. Na zewnątrz wszelkie tropy rozmył deszcz.

Kto miał w tym interes?

Na miejscu zbrodni natychmiast pojawiło się mnóstwo ludzi. Przede wszystkim byli to dziennikarze, fotoreporterzy, znani politycy, a także mieszkańcy Anina. Przepychano się, tłoczono. Policja nie panowała nad sytuacją. Trudno było w tym czasie o większą sensację.

Piotr Jaroszewicz był premierem od grudnia 1970 r. do lutego 1980 r., wcześniej, przez 18 lat, wiceprezesem Rady Ministrów. Uważano go za człowieka Moskwy, choć miał w życiorysie katorżniczą pracę przy wyrębie drewna w obwodzie archangielskim. Po podpisaniu w lipcu 1941 r. paktu Sikorski-Majski wstąpił do formowanej w Sielcach polskiej dywizji piechoty. W wojsku błyskawicznie awansował. W sierpniu 1943 r. miał stopień szeregowca, a po zakończeniu wojny szlify generalskie i wkrótce stanowisko zastępcy szefa Głównego Zarządu Politycznego WP. Kariera polityczna zaczęła się łamać w czerwcu 1976 r., kiedy w Ursusie i w Radomiu wybuchły strajki przeciwko podwyżce cen. Partia rachunek za swoją porażkę wystawiła premierowi. Jaroszewicz został wykluczony z PZPR, miał stanąć przed Trybunałem Stanu, do czego zresztą nie doszło. Kiedy po roku internowania wyszedł na wolność, całkowicie odsunął się od polityki.

Alicja Solska, młodsza od Jaroszewicza o 16 lat, była jego drugą żoną (pierwsza, matka Andrzeja Jaroszewicza, zmarła w 1952 r.). Solska, uhonorowana stopniem porucznika za bohaterską walkę w czasie powstania warszawskiego, m.in. przeprawę pod niemieckim ostrzałem przez Wisłę, by poinformować sztab 1. Armii Wojska Polskiego o sytuacji w stolicy, pisała artykuły w „Trybunie Ludu”.

Kto miał interes w zamordowaniu tak znanych osób – zastanawiali się inspektorzy dochodzeniowi ze specjalnie powołanego zespołu w Komendzie Głównej Policji. To samo pytanie zadawało wielu dziennikarzy.

Odpowiedzi szukano na wielu płaszczyznach. Konflikt rodzinny? Nie było tajemnicą, że przyrodni bracia Jan i Andrzej nie lubili się, gdyż Solska kochała tylko własnego syna. Gosposia plotła w czasie przesłuchania o morderczych zamiarach pani domu wobec niepełnoletniego Andrzeja, w ten sposób tłumacząc jego wyjazd na Wybrzeże, gdzie skończył szkołę średnią. Nikt tych zeznań nie traktował poważnie.

Sprawców szukano też wśród kolegów 14-letniej wnuczki Alicji Solskiej. Mieszkająca na stałe w USA dziewczyna, która spędzała wtedy w Aninie wakacje, któregoś letniego popołudnia złamała zakaz i sprowadziła chłopaków do domu babci. Jednakże nie znaleziono podstaw do podejrzeń, że chłopcy z sąsiedztwa mają coś wspólnego z morderstwem.

Dziennikarzom bardziej prawdopodobny wydawał się polityczny motyw zabójstwa. Sięgnięto do książki Bohdana Rolińskiego „Przerywam milczenie”, wspomnień byłego premiera. Piotr Jaroszewicz zapowiadał część drugą, dotyczącą jego internowania i konfliktu z Wojciechem Jaruzelskim. Tymczasem w willi nie znaleziono żadnych notatek z okresu PRL. Może komuś zależało na kradzieży tej dokumentacji, a zabójstwo było następstwem oporu gospodarza domu?

Autor książki uważał ten trop za fałszywy. W jego przekonaniu Jaroszewicz nie zamierzał publikować żadnych tajnych materiałów. Chciał tylko dowieść, że nie przyczynił się do zapaści ekonomicznej w czasie swoich rządów, co zarzucała mu sejmowa komisja wnioskująca do Trybunału Stanu. Przeciwnie, twierdził, że Polska była wtedy 10. potęgą gospodarczą świata.

Długa lista zaniedbań

Reporterzy zniecierpliwieni brakiem postępów w śledztwie zaczęli wytykać w artykułach zaniedbania z pierwszych dni dochodzenia. Lista była długa: zbyt pochopne przyjęcie, że mordercy weszli do willi przez okno na pierwszym piętrze, wspinając się po winorośli (nie znaleziono dowodów, sugerowano się domysłami kolegi Jana Jaroszewicza); zignorowanie śladów krwi na drzwiach, podłodze i schodach; zlekceważenie tropu, że Piotr Jaroszewicz mógł postrzelić któregoś napastnika, a ci usiłowali rozmyć plamę krwi, wylewając na nią perfumy zabrane z łazienki. Również zaniechanie zbadania psa, który doznał przejściowego paraliżu na skutek podania mu jakiejś trucizny.

Magazyn Śledczy wystąpił z tezą, że zabójstwo Jaroszewiczów należy traktować jako jedno z serii dziewięciu tajemniczych napadów na mieszkania starszych i bogatych osób, do których doszło w Warszawie i okolicach. Wszystkie wydarzenia łączył sposób działania sprawców. Ofiary torturowano, wiążąc je w kołyskę. Również ten trop został zarzucony.

W sprawie motywów morderstwa w Aninie Bohdan Roliński odezwał się ponownie w 1994 r., wydając książkę „Za co ich zabili?”, której osnową był wcześniejszy wywiad z Jaroszewiczem. Były premier miał zdradzić dziennikarzowi tzw. tajemnicę matrioszek, czyli radzieckich agentów podstawianych za niektórych ludzi będących na wysokich stanowiskach w PRL. Podobno Jaroszewicz i gen. Karol Świerczewski zidentyfikowali kilku takich sobowtórów, m.in. Józefa Światłę i Bolesława Bieruta. Ten ostatni miał być podmieniony już w 1943 r., aby później jako sowiecki agent przejąć władzę w państwie. I to właśnie z powodu posiadania takiej tajemnicy gen. Świerczewski został zamordowany przez KGB.

Prokurator nie podjął tego wątku. Nie zainteresowały go też zeznania odsiadującego wyrok włamywacza Jerzego F. Twierdził on, że uczestniczył w przygotowaniach do napadu na Jaroszewiczów. Przymierzali się do tego dwaj recydywiści (podał ich imiona), których poznał pod celą. Po wyjściu na wolność jeździli na zwiady do Anina, aby przyjrzeć się zabezpieczeniom w ogrodzeniu willi byłego premiera. Jerzy F. nie wziął udziału w napadzie, gdyż wcześniej został ponownie aresztowany. O morderstwie w Aninie usłyszał w telewizji. A potem dostał list od jednego z organizatorów napadu z informacją, że wszystko poszło według planu. Przekazał korespondencję dyrektorowi zakładu karnego, ale nikt nie wezwał go na przesłuchanie.

Fot. East News


Ciąg dalszy w następnym numerze PRZEGLĄDU

Wydanie: 2021, 29/2021

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy