Kolonie Bismarcka

Kolonie Bismarcka

Mieszkańców niemieckich kolonii pokazywano w berlińskim zoo

Korespondencja z Berlina

W niemieckiej historiografii od pokoleń panoszy się określenie „spóźnione mocarstwo”. Kiedy w 1871 r. doszło do zjednoczenia państw niemieckich, uwieńczonego proklamacją II Rzeszy, europejskie imperia takie jak Francja czy Wielka Brytania już dawno wykroiły swoje kawałki kolonialnego tortu. Otto von Bismarck rychło więc zaczął się interesować zamorskimi koloniami. Różnica potencjałów między kajzerowskimi Niemcami a innymi potęgami nie była już tak wielka, toteż po 1876 r. powstały niemieckie protektoraty m.in. w Namibii, Tanzanii, Kamerunie i Togo. Flagi z czarnym orłem Rzeszy powiewały także w Papui-Nowej Gwinei i na wyspach Samoa.

Po wybuchu w 1914 r. I wojny światowej cesarstwo niemieckie przestało istnieć, tracąc również swoje kolonie. O ile Belgowie czy Francuzi zmagali się jeszcze do lat 60. XX w. z problemem postkolonializmu, o tyle niemiecki etap zamorskich rajów szybko dobiegł końca. I był widocznie na tyle krótki, że nie doczekał się szerszych syntez. Półki z niemieckimi książkami na ten temat są wprawdzie pełne, ale same książki są pełne mitów.

Na poziomie spajających wspólnotę narodową mitów nie da się tymczasem uniknąć uchybień faktograficznych. Nie byłoby potrzeby rozliczenia się z niemieckim kolonializmem ponad 100 lat po śmierci Żelaznego Kanclerza, gdyby niemieccy historycy oddali kolejnym pokoleniom to, co im należne.

Zmarły w 2013 r. publicysta Marcel Reich-Ranicki swoją miłość do Niemiec uzasadniał argumentem, że „Niemcy to nie tylko Hitler, lecz także Goethe i bracia Mann”. Owszem, ale kiedy w niemieckich księgarniach pojawiały się takie bestsellery jak „Buddenbrookowie”, Niemcy w najgorętszym ogniu rewolty pacyfikowali afrykańskie plemiona. Jeszcze głębiej zepchnięto w niepamięć zbrodnie, na których budowali kariery niemieccy uczeni, choćby sławny lekarz i bakteriolog Robert Koch. Dopiero dzięki wystawie w stołecznym Deutsches Historisches Museum rozlała się wzbierająca dekadami fala wstydu za te przewinienia.

Kaiser-Wilhelm-Spitze

Współczesny stereotyp każe zestawiać historię kolonialną Niemiec z ich kulturalną wyższością nad Afryką i tamtejszymi zacofanymi społecznościami. Kolonialny wyścig Bismarcka z innymi imperiami wynikał też jednak z mizernej sytuacji gospodarczej. Bez kolonii, a tym samym bez nowych surowców i rynków zbytu, kosztowna operacja zjednoczenia Niemiec mogła prędzej czy później zakończyć się klęską. Ucywilizowanie „tubylców” na peryferiach miało więc pociągnąć za sobą lawinę niemieckich misjonarzy, owocującą szybkim wzrostem ekonomicznym w metropolii. Zaprzęgnięci do historycznej misji zostali przedstawiciele cesarza i rządu, a także marynarze, żołnierze, kupcy, uczeni i duchowni, co widać na rysunkach i pożółkłych zdjęciach z tamtego okresu, wydobytych przez kuratorów berlińskiej wystawy.

Żelazny Kanclerz potrafił również umiejętnie zdyskontować niekorzystną sytuację imperiów w Azji. W drugiej połowie XIX w. ustrój cesarskich Chin był w opłakanym stanie, z poróżnionymi niemal w każdej kwestii mandarynami. Państwo Środka, słynące wcześniej z olśniewających dokonań cywilizacyjnych, rozdrapywały teraz zachodnie mocarstwa. Brytyjczycy wygrali wprawdzie z Niemcami przepychankę o archipelag Tonga i już wcześniej wyrwali najcenniejszy klejnot z chińskiej korony, jakim był Hongkong, ale w 1898 r. Berlin zapewnił sobie wschodnie miasto Qingdao, które przez następne lata pretendowało do miana najważniejszego portu handlowego w Chinach.
Ta ekspansja kolonialna pobudziła na dobre wyobraźnię niemieckich podróżników, pamiętnikarzy i pisarzy, która sprzęgała się wszak z polityką Rzeszy. W Tanzanii powstały bazy niemieckiej marynarki, a do nich przybywali pełni kolonizatorskiej arogancji naukowcy i odkrywcy. Lipski kartograf Hans Meyer jako pierwszy Europejczyk wspiął się na Kilimandżaro. W 1902 r. przechrzczono górę na Kaiser-Wilhelm-Spitze. Nowy niemiecki szczyt był o prawie 3 tys. m wyższy od należącego do Korony Europy alpejskiego Zugspitze.

Misja cywilizacyjna

Metody niemieckich kolonizatorów były zróżnicowane. Na początku wymagały współpracy z przywódcami lokalnych społeczności, którzy nieco prostodusznie zakładali, że wyciągną z kolaboracji wymierne korzyści i wykorzystają Niemców we własnych zatargach plemiennych. Rachuby te oczywiście zawiodły. W Namibii czy Tanzanii nie było śladu przyzwolenia na autonomiczne dążenia czarnoskórych włodarzy. Z czasem niemieccy misjonarze zaczęli urozmaicać system kontroli nad ludnością tubylczą, posuwając się do fizycznej likwidacji osób mogących im zagrozić. Wystawione w muzeum eksponaty, np. bicze oraz tabliczki z numerami identyfikacyjnymi, które musieli nosić Murzyni, u polskiego widza budzą jak najmroczniejsze skojarzenia. Dopełnieniem niemieckiej „misji cywilizacyjnej” było stłumienie w 1904 r. powstań plemion Nama i Herero przez siły gen. Lothara von Trothy na terenie dzisiejszej Namibii. Zbuntowani tubylcy albo ginęli na miejscu, albo uciekali na bezludne rubieże, gdzie dziesiątkowały ich epidemie i głód.

Istotną rolę w przekazywaniu europejskich zwyczajów odgrywali duchowni, w przypadku niemieckich protektoratów – zarówno katoliccy, jak i protestanccy. Na uwagę zasługują także badania biologów i lekarzy. Przed I wojną światową przybył do Gabonu Albert Schweitzer, który aż do śmierci poświęcał się leczeniu ludności afrykańskiej. Dokonania sławnego lekarza z Alzacji są niezaprzeczalne. Jeśli jednak rzucimy je na szalę wagi, na której potomni porównują zasługi i winy, niekoniecznie muszą przeważać.

W 1906 r. nad Jeziorem Wiktorii rozłożyli namioty medycy z berlińskiego Charité. Badaniami kierował niejaki Robert Koch, słynny odkrywca bakterii wywołujących gruźlicę i cholerę. W ciągu czterech lat lokalna populacja zmniejszyła się z 30 tys. do 18 tys. osób. Niemieccy uczeni nie uwzględniali u tubylców odmiennej tolerancji leków. Koch nie zajmował się w Afryce jedynie muchami tse-tse i roznoszonymi przez nie chorobami. W najnowszym filmie Sönkego Wortmanna o dziejach Charité w pewnym momencie pojawia się na planie Arthur Conan Doyle. Szkocki literat wybrał się do Berlina, aby udowodnić, że wytworzone przez Kocha lekarstwo na gruźlicę jest klapą, a niemiecki bakteriolog to zwyczajny hipokryta. Wortmann nie wspomina jednak, że twórca postaci Sherlocka Holmesa pisał wówczas wiele na temat kolonializmu i doskonale wiedział o „afrykańskich przygodach” Kocha.

Koniec kolonialnych ambicji

Przygoda kolonialna była również snem o mocarstwowej potędze w samych kajzerowskich Niemczech. Na półki w sklepach spożywczych w Berlinie trafiały kakao i tabliczki czekolady w opakowaniach nawiązujących do tematyki kolonialnej albo wprost wyroby z podbitych krajów. W centralnym ogrodzie zoologicznym pokazywano przywiezionych zza mórz „nowych rodaków” z Nowej Gwinei. Z drugiej strony zwyczaje niemieckich kolonizatorów odbiły się na sztuce i kulturze Afryki. Wystawione w muzealnych witrynach figurki oficerów niemieckich wojsk kolonialnych jawią się jako relikty dziejów bezpowrotnie minionych. Niemiecki sen o „zamorskim raju” miał bowiem wkrótce dobiec końca.

I wojna światowa położyła kres kolonialnym ambicjom Berlina. Najszybciej skapitulowały kolonie na Pacyfiku – Nowa Gwinea oraz Samoa. Natomiast w chińskim Qingdao Niemcy nie poddali się bez walki. We wrześniu 1914 r. portowe miasto odpierało ataki Japończyków przez dwa miesiące. W walkach tych poległo ok. 190 Niemców, ale przeszło dwa razy tyle żołnierzy japońskich. W Afryce opór był znacznie silniejszy, ponieważ wojska kolonialne w sporej części złożone były z tubylców, np. w Namibii. Mimo to latem 1914 r. poddały się wojska w Togo, w 1915 r. – w Namibii, w 1916 r. – w Kamerunie. Najdłuższej stawiała opór Deutsch-Ostafrika (Niemiecka Afryka Wschodnia), czyli kolonia na terenie obecnej Tanzanii, Burundi i Rwandy. Legendarny pułkownik i gawędziarz Paul von Lettow-Vorbeck walczył przeciwko Francuzom na czele armii złożonej z Niemców i Askarysów przez niemal całą I wojnę światową.

Niemiecki kolonializm a Polska

W okresie Republiki Weimarskiej wielu Niemców nie mogło się pogodzić z utratą zdobyczy kolonialnych. Tęsknota za Niemiecką Afryką Wschodnią znajdowała upust w międzywojennej kinematografii, w której „nowi rodacy” zaistnieli w egzotycznych rolach. Po 1919 r. przybyło do Niemiec wielu Askarysów, aby założyć firmy i stowarzyszenia, mające zaspokoić popyt na „afrykańską nostalgię”. Przed objęciem władzy przez Adolfa Hitlera Murzyni byli nieodłączną częścią niemieckiego pejzażu kulturalnego. W 1933 r. oczywiście to się skończyło. Niemieccy Murzyni co prawda nie podlegali ustawom norymberskim, ale byli prześladowani. Wielu trafiło do obozów koncentracyjnych.

Natomiast nazistowskie władze zaczęły marzyć o przywróceniu utraconych zamorskich protektoratów. W muzeum pokazano np. broszury o specjalnych kursach dla młodych Niemek, szykujących się do objęcia plantacji w byłych koloniach. Powrót do kolonialnej świetności okazał się jednak złudzeniem. Stracone afrykańskie kolonie wspominano w Niemczech z taką samą tęsknotą jak „skonfiskowany przez Wersal” Poznań, Górny Śląsk czy Pomorze – zresztą nie bez powodu.

Już w drugiej połowie XIX w. niemiecki kolonializm podzielił się na kilka nurtów, w tym na ten (zapomniany nieco) wschodnioeuropejski. Warto przypomnieć, że Niemcy nigdy nie stałyby się imperium kolonialnym, gdyby nie zjednoczyły się pod pruskim berłem. Z kolei nigdy by się nie zjednoczyły w 1871 r., gdyby wcześniej nie wykroiły części polskiego tortu.

To dziedzina mało zbadana, nieco podstawowych informacji na ten temat zebrali współcześnie żyjący na polsko-niemieckim pograniczu kulturoznawcy, paru innych historyków wplotło „postkolonialny” wątek do szerszych monografii o Polsce. Zresztą warto spojrzeć na II Rzeczpospolitą, liżącą rany po 123 latach zaborów, jak na jeden z wielu krajów postkolonialnych. Obecnie taki sposób myślenia mieści się zresztą w światowym trendzie. Zniknął zaborca, ale pozostała postkolonialna elita, utworzona po części przez ustępującego kolonizatora. Polskie władze lekceważyły prawa mniejszości na terytorium II RP, a niemiecki misjonarz z Poznania zamienił się nagle w tubylca, nad którym pastwił się polski urzędnik.

Ale też Niemcy mają problem ze wschodnim wątkiem swojej kolonialnej historii. Wystawa w Niemieckim Muzeum Historycznym skrupulatnie dokumentuje, jak rewolta studencka w 1968 r. zaowocowała usunięciem nazw ulic i pomników ku czci „bohaterów” zamorskiej przygody. Tymczasem pomniki Żelaznego Kanclerza w dalszym ciągu zdobią stołeczny Tiergarten. Niemcy często jeszcze są odurzeni mitem Bismarcka. Widocznie tylko Polacy pamiętają, że kanclerz II Rzeszy był owładnięty podobną obsesją wyższości cywilizacyjnej nad nimi, wyłączającą elementarne ludzkie odruchy. O tym berlińska wystawa o niemieckim kolonializmie, która właśnie się skończyła i powędruje do innych miast, nie opowiada. A powinna.

Autor jest dziennikarzem i doktorem historii kultury Europy Wschodniej. Opublikował wiele tekstów o kolonializmie w stosunkach polsko-niemieckich, w tym książkę „Pojednanie czy wykluczenie?” o postkolonializmie
w II RP i Republice Weimarskiej (wydawnictwo Thelem)

Wydanie: 2017, 25/2017

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy