Komfort w tabletkach, profilaktyka w pastylce

Komfort w tabletkach, profilaktyka w pastylce

To problem „kultury Zachodu”, że ze wszystkim musimy sobie radzić szybko i na własną rękę. A pigułki dają nam takie poczucie


Dr Emilia Kaczmarek – filozofka i etyczka z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książki „Gorzka pigułka. Etyka i biopolityka w branży farmaceutycznej”.


Badania pokazują, że mniej więcej połowa Polaków nie rozumie, że suplementy diety to produkty spożywcze, mające uzupełnić niedobory w pożywieniu, a nie leki wydawane bez recepty.
– Trudno temu się dziwić. Jesteśmy nieustająco bombardowani reklamami tego typu produktów. I nawet jeśli słyszymy w tych przekazach, że coś jest suplementem diety, to ich fabuły są tak skonstruowane, że mamy powody przypuszczać, iż chodzi o substancję, która ma nam pomóc rozwiązać jakiś problem medyczny. Dotyczy to zarówno suplementów, jak i produktów reklamowanych jako „wyroby medyczne”.

Czym są wyroby medyczne?
– Z założenia miały to być wszystkie te produkty, które nie są farmaceutykami, ale wspomagają leczenie, np. plastry, strzykawki czy bandaże.

Ale?
– Często chodzi o produkty, które wcześniej były sprzedawane jako suplementy diety czy leki, a dziś formalnie określa się je jako wyroby medyczne, ponieważ kategoria ta jest najmniej uregulowana prawnie, jeśli chodzi o marketing. Reklamy leków obwarowane są najostrzejszymi ograniczeniami. Nie mogą chociażby w nich występować lekarze ani osoby, które swoim strojem czy zachowaniem sugerują, że są lekarzami. Jeśli chodzi o reklamy suplementów, mamy przepisy unijne, które zakazują sugerowania, że suplement jest lekiem. Natomiast do tej pory nie było tego typu regulacji obejmujących wyroby medyczne. Dlatego zdarza się, że w reklamach tych produktów występuje aktor w kitlu i bezpodstawnie przekonuje nas, że dany wyrób medyczny zwalczy np. infekcję bakteryjną. Nowe przepisy na tym polu mają wejść dopiero w styczniu. Jestem ciekawa, czy zobaczymy wyraźną różnicę w mediach.

Niewiedza, jeśli chodzi o suplementy diety, to kwestia nie tylko definicyjna, ale i naszego bezpieczeństwa.
– Połowa Polaków deklaruje, że zażywa suplementy codziennie. Główny problem z ich spożyciem polega na tym, że często wcale ich nie potrzebujemy. Nawet witaminy czy substancje ziołowe mogą – stosowane w nadmiarze – być groźne dla zdrowia. Co gorsza, kupując suplementy, nie mamy pewności, czy w ich składzie znajduje się to, co zadeklarowano na opakowaniu. Przykładowo spośród sześciu próbek probiotyków badanych na zlecenie NIK przez Narodowy Instytut Leków tylko w dwóch faktyczny skład pokrywał się z tym, co deklarowano na opakowaniu produktu. W czterech znaleziono także nieokreślone szczepy drobnoustrojów, a w jednym chorobotwórcze bakterie kałowe.

To wiąże się z tym, że suplementy nie są tak kontrolowane jak leki. Proces ich produkcji oraz dopuszczenie ich do obrotu nie podlegają tym samym regulacjom. Wprowadzenie na rynek nowego suplementu diety wymaga jedynie powiadomienia Głównego Inspektoratu Sanitarnego. GIS może wycofać dany preparat z rynku, jeśli np. wykryje, że zawiera on niedozwolone substancje, ale proces weryfikacji powiadomień potrafi ciągnąć się latami. Najwyższa Izba Kontroli od lat wskazuje, że GIS nie ma zasobów, żeby faktycznie nadzorować ten rynek. I to – z oczywistych względów – pogorszyło się w czasie pandemii.

Chyba każdy Polak zna formułkę: „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Jednak wydaje mi się, że rzadko na tę ulotkę zerkamy, a leków wcale nie przyjmujemy „jak na lekarstwo”.
– Wedle danych OECD w 2018 r. Polacy byli liderami w wydatkach na leki bez recepty w Unii Europejskiej. Nie znam badań, które wyjaśniałyby, dlaczego tak jest, ale głównych przyczyn szukałabym w problemach z dostępem do systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Często możemy czuć się zmuszeni do tego, by próbować szybko i na własną rękę zaleczyć jakiś problem. Ponieważ albo nie jesteśmy w stanie dostać się do lekarza w publicznym systemie, albo musimy bardzo długo na to czekać, albo z różnych powodów nie możemy sobie pozwolić na zwolnienie lekarskie. Wolimy brać leki przeciwbólowe w dużych ilościach, żeby jakoś funkcjonować. Poza tym żyjemy w takim tempie, że trudno znaleźć czas na chorowanie i spokojne szukanie przyczyn np. bólu. A żeby móc zmienić tryb życia na zdrowszy, też trzeba mieć zasoby – i finansowe, i właśnie czasowe.

Jeśli żyjemy w mieście i chcemy zdrowo się odżywiać, najlepiej pójść na jakiś ekologiczny ryneczek, kupić warzywa prosto od rolnika, ugotować je sobie na parze. To zajmuje mnóstwo czasu!
– Zdrowe odżywianie wiąże się także z pewną wiedzą i samoświadomością. Często powtarzamy taki styl życia, jaki wynieśliśmy z domu. W Polsce mamy narastający problem z otyłością dzieci. To skandal, że produkty, w których składzie jest bardzo dużo cukru – jak w większości dostępnych na rynku kaszek dla niemowląt – reklamowane są jako zdrowe i przeznaczone specjalnie dla dzieci. A przecież różne wytyczne dotyczące karmienia maluchów do pierwszego roku życia zgodnie mówią o tym, że w ich diecie nie powinno być dodatku cukru. Rodzice, którzy nie mają tej wiedzy, idą do sklepu i kupują produkt, na którym jest napisane, że jest przeznaczony dla niemowląt. I w ten sposób nieświadomie szkodzą swoim dzieciom.

W farmaceutykach dla dzieci również jest bardzo dużo cukru, bo syrop czy pastylka mają smakować.
– Możemy mieć poczucie, że jeśli kupujemy coś dla dziecka w aptece, na pewno będzie to dobre dla jego zdrowia. Tymczasem może być tak, że dana substancja, nawet zwykła witamina, wcale nie jest potrzebna naszemu dziecku. Może wręcz zaszkodzić, bo witaminy i minerały też można przedawkować. Do tego dochodzi dodatek cukrów czy barwników, które są po prostu niezdrowe.

Jaki jeszcze powód – oprócz niewydolności służby zdrowia – mają Polacy, by poszukiwać komfortu w tabletkach czy profilaktyki w pastylce? Może chodzi o naszą mentalność?
– Nie sądzę, by o nią chodziło. Z pewnością jesteśmy otoczeni przez reklamy produktów zdrowotnych, a leki bez recepty są na wyciągnięcie ręki – możemy je kupić nie tylko w aptekach, ale i w zwykłych sklepach. To jednak uniwersalny problem szeroko pojętej „kultury Zachodu”, że musimy ze wszystkim sobie poradzić szybko i na własną rękę. A pigułki dają nam takie poczucie.

A może powinniśmy po prostu zakazać reklamowania produktów medycznych? W dyskusji na ten temat ścierają się dwie idee – wolności rynku i dobra społecznego.
– Tak, tutaj widać napięcie pomiędzy ochroną wolności – przekonaniem, że ludzie mają prawo podejmować własne decyzje, błądzić i ponosić negatywne konsekwencje swoich błędów – a troską o dobro wspólne i dobro jednostki. Część regulacji marketingu ma nas chronić przed naszymi własnymi wyborami konsumenckimi, jeżeli wiadomo, że mogą one być dla nas szkodliwe.

Która strona przeważa w tym sporze?
– Główny argument za tym, żeby zakazać reklam leków, jest taki, że reklama nie tylko informuje konsumentów o tym, że pojawiają się jakieś nowe produkty, ale często sama wytwarza nowe potrzeby. To kontrowersyjna idea w kontekście potrzeb zdrowotnych, bo już mamy mnóstwo autentycznych problemów ze zdrowiem, a nasz system ochrony zdrowia nie nadąża z radzeniem sobie z nimi. Takie kreowanie kolejnych pozornych potrzeb ma więc negatywne skutki i dla jednostek, i dla całego systemu.

Jeżeli jednak pójdziemy w stronę zakazów, powinniśmy się zastanowić, czy zakazywać także reklam innych typów szkodliwych dla zdrowia produktów, np. słodyczy. Oczywiście zakazaliśmy już reklamowania alkoholu czy wyrobów tytoniowych, gdzieś trzeba postawić tę granicę. Zakaz może się wydawać najłatwiejszym rozwiązaniem, dla mnie jednak jest pewną ostatecznością.

Jakimi innymi ścieżkami możemy więc rozwiązać ten problem?
– Na pewno potrzebujemy edukacji. Zarówno pacjentów, całego środowiska medycznego, jak i osób pracujących w marketingu. Tak naprawdę ostatecznie wszyscy jesteśmy pacjentami. I wszystkim nam się opłaca, żeby medycyna była oparta na dowodach naukowych, a nie na dążeniu producentów różnych produktów do zysku za wszelką cenę.

Jakie grzechy ma na koncie rynek farmaceutyczny?
– Te największe widać obecnie jak w soczewce w USA w kontekście kryzysu uzależnienia od opioidów, czyli silnych leków przeciwbólowych dostępnych na receptę. Tam wciąż dozwolona jest masowa reklama produktów na receptę, która sugeruje odbiorcy, że może być chory na daną chorobę. Że jeśli ma dane objawy, powinien poprosić swojego lekarza o konkretny lek. Można powiedzieć, że Stany Zjednoczone stały się ofiarą swojego liberalnego podejścia do reklamy medykamentów. Od lat mierzą się z problemem wysokiej śmiertelności z powodu przedawkowania leków opioidowych oraz heroiny, obie te substancje są ze sobą chemicznie spokrewnione.

Czyli pacjenci, którzy brali leki opioidowe, w związku ze swoim ogromnym uzależnieniem przechodzili na uliczny rynek heroiny?
– Tak, bo gdy uświadomiono sobie, jak duży jest problem nadmiernego przepisywania tych leków, ukrócono ten proceder. A wtedy wielu pacjentów przerzuciło się na pigułki dostępne na czarnym rynku lub na narkotyki.

Jak zaczął się kryzys opioidowy?
– Intensywny marketing takich leków rozpoczął się już w latach 90. Część pacjentów właśnie wtedy popadła w uzależnienie. Firmy podkreślały, że opioidy wcale nie są tak uzależniające, jak do tej pory uważano. Tego typu zapewnienia były oparte na bardzo słabych podstawach naukowych. Pojawili się nieuczciwi lekarze, którzy działali jak dilerzy narkotykowi – przepisywali te leki w bardzo dużych ilościach, z pełną świadomością konsekwencji ich zażywania. Skalę procederu było widać choćby po tym, jakie ilości tych leków wydawano w aptekach w małych miejscowościach. Nawet gdyby wszyscy mieszkańcy okolicy nagle zachorowali na nowotwory, i tak nie wyjaśniałoby to tego olbrzymiego popytu na opioidy. W pewnym momencie zorientowano się, jak wielkie jest uzależnienie w amerykańskim społeczeństwie, i wprowadzono rejestr tych recept. To częściowo rozwiązało problem, ale wielu uzależnionych pacjentów przerzuciło się na substancje dostępne na czarnym rynku.

A inne grzechy?
– Widać je też w kontekście dostępu do substancji, które są antidotum na przedawkowanie opioidów. One są w USA bardzo, bardzo drogie, więc ludzie umierają, bo nie stać ich na antidotum. W ogóle leki są tam bardzo drogie w porównaniu z rynkiem europejskim. Zdarza się, że ludzie umierają z powodu trudności w dostępie np. do insuliny, która w Polsce jest refundowana.

Mówi pani o Stanach Zjednoczonych. Czyli na naszym, polskim poletku jest całkiem nieźle?
– Wiele rzeczy nie działa tak, jak powinno, tylko nie daje o sobie znać w tak spektakularny sposób. Badania pokazują, że regulacje dotyczące gadżetów reklamowych wręczanych lekarzom przez przedstawicieli handlowych firm farmaceutycznych bywają łamane czy omijane. I to niekoniecznie tylko przez wielkie koncerny, ale również przez rodzimych producentów i mniejsze firmy.

Problemem w Polsce są też słabe, właściwie martwe regulacje dotyczące lobbingu. Firmy farmaceutyczne angażują się w lobbing, np. na rzecz tego, żeby objąć konkretny preparat refundacją. Te relacje między Ministerstwem Zdrowia a lobbującymi firmami są źródłem różnych konfliktów interesów. Firmy często wchodzą także w sojusze z organizacjami pacjenckimi, wykorzystując je do tego, żeby lobbowały za refundacją danego leku, podczas gdy preparat ten niekoniecznie jest skuteczniejszy niż inne, za to dużo droższy.

Jak zapobiegać nadużyciom tego przemysłu?
– Oczywiście same regulacje prawne nie rozwiążą nam problemu, a uchwalanie coraz to nowszych ustaw w reakcji na jakiś skandal nie jest dobrą praktyką tworzenia prawa. Dziś potrzebujemy przede wszystkim edukacji oraz wzmocnienia instytucji, które stoją na straży już istniejących przepisów. W Polsce mamy z tym bardzo duży kłopot, jeśli chodzi zarówno o Główny Inspektorat Sanitarny i kontrolę rynku suplementów, jak i o Główny Inspektorat Farmaceutyczny i rynek leków.

Czy w świecie teorii spiskowych i podważania autorytetu naukowców trudno jest pani krytykować przemysł farmaceutyczny?
– Bardzo trudno. Sama czasami mam wątpliwości, czy w niektórych kontekstach w ogóle należy o tym mówić. Po różnych publikacjach czy wystąpieniach w radiu zdarzało mi się otrzymywać wiadomości od osób związanych z medycyną alternatywną lub znachorstwem, które wyrażały poparcie dla moich słów. Niestety, wbrew moim intencjom to może być odbierane jako kolejny wątek teorii spiskowej o Big Pharmie i o tym, że wielkie koncerny kłamią i chcą nas zabić.

Jak więc mówić o tym problemie, żeby być zrozumianym?
– Kryzys zaufania do współczesnej medycyny objawia się choćby w rosnącej popularności ruchów antyszczepionkowych. W dyskusji o szczepionkach na pewno nie pomaga paternalistyczny ton, wrzucanie wszystkich do jednego worka i wyśmiewanie się z ich obaw. To zrozumiałe, że ludzie nie chcą ślepo wierzyć autorytetom. Że woleliby być do czegoś przekonani, a nie po prostu posłuszni temu, co mówi ekspert. Warto zatem odpowiadać na pytania bez dyskredytowania z góry tych, którzy je zadają. Bo jeżeli osoby, które czegoś się boją, spotkają się z kpiną, z całą pewnością nie zostaną przekonane. Mogą też nie zaufać ekspertom, którzy są powiązani finansowo z producentami polecanych przez nich produktów. Dlatego potrzebujemy godnych zaufania i niezależnych źródeł wiedzy o lekach i suplementach.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2022, 50/2022

Kategorie: Wywiady, Zdrowie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy