Komisarz Cattani jako Aldo Moro

Komisarz Cattani jako Aldo Moro

Korespondencja z Neapolu

Michele Placido, włoski aktor i reżyser

Gdybym nie odniósł sukcesu w „Ośmiornicy”, potrzebowałbym więcej czasu, żeby dotrzeć do miejsca, w którym się teraz znajduję

– Mimo wielu ról dla rzeszy widzów pozostanie pan niezapomnianym komisarzem Cattanim z telewizyjnego serialu „Ośmiornica”, bohaterem, w którym kochały się wszystkie Polki i pewnie nie tylko. Myślę, że ciągle jest pan identyfikowany z tą rolą.
– W Polsce pewnie tak, we Włoszech nikt już mnie z tą rolą nie utożsamia. Zdobyłem 12 statuetek Davida di Donatello jako aktor i reżyser oraz wyróżnienie Srebrnej Taśmy jako najlepszy aktor przez trzy lata z rzędu. Nie mówię o tym, żeby się chwalić, ale żeby pokazać, że nie zatrzymałem się na roli komisarza. Oczywiście, jestem wdzięczny tej roli, bo dzięki niej mogę robić to, co robię – jestem reżyserem filmowym, teatralnym, operowym, dostaję ciągle nowe propozycje jako aktor. Gdybym nie odniósł sukcesu w „Ośmiornicy”, prawdopodobnie byłoby mi trudniej, potrzebowałbym więcej czasu, żeby dotrzeć do miejsca, w którym się teraz znajduję. A może w ogóle bym nie dotarł.

– Prawie zawsze widzimy pana w rolach bohaterów prawych i szlachetnych, żeby wymienić choćby postać Giovanniego Falcone, jeśli nie wręcz świętych, zagrał pan przecież ojca Pio.
– Zagrałem też diabła w filmie Giuseppe Tornatore „Nieznajoma”. Sam słyszałem opinię: „O Boże, to przecież Placido, ten, co zagrał ojca Pio”. Widzowie przyzwyczaili się widzieć mnie w rolach porządnych ludzi, ale aktor jest aktorem, cenię role dobrych i złych, zresztą w człowieku jest zarówno dobro, jak i zło, gdyby nie było zła, nie byłoby dobra. Szekspir by powiedział – gdyby nie było brzydoty, nie byłoby piękna. Życie to nieustający wybór.

– Wierzy pan, że kino, czy też może szerzej sztuka, ma obowiązki wobec ludzkości, może odkupić świat?
– Myślę, że sztuka, religia, polityka są pewnym środkiem, narzędziem, za pomocą którego człowiek stara się ulepszyć świat. Wierzę, że sztuka może zmienić człowieka, sprawić, że stanie się lepszy, może to nie jest dobre słowo, może nie lepszy, ale przynajmniej bardziej świadomy swoich ograniczeń. Paweł VI, oglądając freski w Kaplicy Sykstyńskiej, twierdził, że w tym przypadku sztuka idzie dalej aniżeli modlitwa, że wizja Boga, jaką miał Michał Anioł i którą tak nadzwyczajnie wyraził za pomocą swojej sztuki, przewyższa modlitwę, jest kreacją.

– Jako początkujący aktor zagrał pan u wielkich reżyserów, czuje się pan czyimś uczniem?
– Oczywiście, zawsze jesteśmy czyimiś uczniami, ja miałem szczęście dorastać przy pokoleniu wielkich reżyserów, takich jak: Mario Monicelli, Francesco Rosi, bracia Damiani, którzy nauczyli mnie rzemiosła. Kino jest trochę jak warsztat, do którego idziesz uczyć się zawodu; to, czy zdobędziesz fach, zależy od tego, czy masz dobrego mistrza.

– A kogo pan nauczył zawodu?
– Mogę powiedzieć, że aktor Kim Rossi Stuart, który ostatnio ze sporym powodzeniem zadebiutował jako reżyser, zaczynał ze mną. Zresztą kilkakrotnie publicznie mi podziękował, więc myślę, że Kim uważa się trochę za mojego ucznia. Mam nadzieję, że są też inni. To największa satysfakcja, jeśli widzisz, że młodzi uczą się od ciebie, tak jak ja uczyłem się od moich mistrzów.

– Jaka według pana jest kondycja włoskiego kina? Ostatnio wszyscy bardzo się oburzyli, bo Quentin Tarantino stwierdził, że współczesne włoskie filmy są nic niewarte.
– Nie rozumiem, dlaczego wszyscy się tak przejęli tą wypowiedzią. Tarantino wyraził swoją prywatną opinię i nic więcej. Mnie osobiście nie podobają się jego filmy, być może, a nawet z całą pewnością, ma on talent, ale jego filmy nic mi nie mówią. Mnie podoba się Truffaut. Skoki, podskoki, wywijanie w powietrzu mnie nie emocjonują. The Rolling Stones czy The Beatles też mnie nie emocjonują, nic na to nie poradzę. Wolę słuchać Rachmaninowa czy Beethovena albo muzyki lirycznej, niektóre utwory Verdiego kocham do szaleństwa. Wracając do filmów – ja w ogóle nie lubię amerykańskiego kina, ostatni film, jaki widziałem, to „Main street”, ale rozumiem, że mogą się podobać. Amerykanie to naród, który wypowiada wojny, żeby móc robić później wojenne filmy. Nie rozumiem, dlaczego nasza młodzież, która jest no global, tak fascynuje się Ameryką i amerykańską kulturą. To dla mnie niezgłębiona tajemnica.

– Może dlatego, że Europa ma wobec Ameryki kompleksy?
– Na pewno Europa ma poczucie niższości. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Jeden z moich przyjaciół powiedział kiedyś, że nie rozumie, jak można podziwiać naród, który do tej pory jeździ konno. Mnie ich jazda konno nie przeszkadza, ale Amerykanie mają na swoim koncie grzechy, wobec których świat był zbyt pobłażliwy, wytrzebili przecież całą rasę ludzką, Indian. Nie wiem, jak to się dzieje, że Europa tak podziwia amerykańską sztukę. Pewien polski reżyser powiedział mi, że nie rozumie, jak można być komunistą w Rzymie. Tu jest podobnie. To tak, jakby grafficiarze zabazgrali obrazy Michała Anioła sprejem, myśląc, że ich dzieła są bardziej wartościowe.

– A więc nigdy nie marzył pan o Hollywood?
– Marcello Mastroianni uciekł stamtąd po dwóch miesiącach, bo mu brakowało elementarnych rzeczy, pejzażu… W Los Angeles dobrze wygląda nowoczesna architektura, czyli to wszystko, czego nie lubię. Poza tym nie widzę się w Hollywood, bo nie czuję się dobrze wśród VIP-ów. Teraz wszyscy mnie pytają, gdzie jadę na wakacje. A ja cały szczęśliwy odpowiadam, że nigdzie. Mam przywilej, że objadę rzymskie teatry, recytując „Satyrykon” Petroniusza. To stoik, który umiera, podcinając sobie żyły, odchodzi spokojnie, popijając wino. Ta rola to najlepsze wakacje, jakie mógłbym sobie wyobrazić. Nie lubię miejsc, gdzie jeżdżą gwiazdy i gwiazdki, przechwalając się swoimi łodziami. Wszystkie te rzeczy mało mnie obchodzą. Bardziej mnie fascynują moi przyjaciele, którzy robią w domu przecier pomidorowy. Są młodzi ludzie, np. Marco Foschi, najlepiej zapowiadający się aktor we Włoszech, który wyznaje specyficzną filozofię – piecze chleb, sam robi ciasto. Oczywiście, większość to ci, którzy się naćpają albo nałykają pastylek i rano budzą się ogłupieni. Kto dzisiaj patrzy na drzewo, już Dostojewski o to pytał, kto patrzy na chmury. Moje dzieci nie mają pojęcia, co to są chmury, chodzą ze spuszczoną głową i widzą tylko czubki własnych butów.

– Może po prostu pan jako ojciec nie nauczył ich patrzeć na chmury.
– Praktycznie nie można takich rzeczy nauczyć, jest to niemożliwe. Nie chodzi tylko o moje dzieci, to jakaś generalna tendencja. Wszystko idzie jakoś nie tak, jak powinno. Właściwie pod tym względem jestem fatalistą. Gatunek ludzki robi wszystko, żeby się samounicestwić, jest jakiś generalny pęd do samozagłady. Oczywiście, nie jest to budujące, gdybym cały czas o tym myślał, ciągle chodziłbym przygnębiony, dlatego pocieszam się, że zawsze jest nadzieja, że kiedy człowiek sam się zniszczy, narodzi się lepsza rasa. Dlaczego nie? Dinozaury przeżyły 200 mln lat, człowiek nie ma nawet miliona lat i myśli, że jest najważniejszy i wieczny.

– Jesienią zobaczymy pana w roli Aldo Moro. Historię jego porwania i zabójstwa przez Czerwone Brygady zekranizowali wcześniej m.in. Giuseppe Ferrara („Przypadek Moro”) i Marco Bellocchio („Witaj, nocy”). Reżyser Gianluca Maria Tavarelli nie będzie miał więc łatwego zadania, spore trudności piętrzą się też przed panem, bo poprzednicy, Gianmaria Volonte i Roberto Herlitzka, byli w roli Moro doskonali. Myśli pan, że jeszcze jeden film o tej tragedii był potrzebny i że pańska interpretacja wniesie coś nowego?
– Scenariusz jest bardzo ciekawy, to kompilacja opierająca się w dużym stopniu na materiałach z dochodzenia, ale również zeznaniach świadków, wypowiedziach i zapiskach polityków, intelektualistów. Oczywiście, to dla mnie ogromne wyzwanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę kreacje Volontego, który postawił przede wszystkim na fizyczne podobieństwo, w przeciwieństwie do Herlitzki, który skupił się na oddaniu wewnętrznego życia ofiary. Mój Moro będzie zupełnie inny. Przede wszystkim film stara się pokazać zamordowanego polityka jako człowieka głęboko wierzącego, praktykującego katolika. Ten wymiar, choć bardzo ważny, został zupełnie pominięty w filmach Bellocchia i Ferrary. A przecież Aldo Moro był człowiekiem z włoskiego południa, należał do Akcji Katolickiej – nigdy nie zapomnę jego wizyty w Ascoli Satriano w prowincji Foggia, gdzie przyjechał na zaproszenie mojego ojca, przewodniczącego lokalnej akcji katolickiej. Przewodniczący Demokracji Chrześcijańskiej pogłaskał mnie po głowie, byłem wtedy małym chłopcem, ale pamiętam, że kobiety rzucały mu kwiaty z balkonów, jego wizyta w naszym małym miasteczku to było prawdziwe święto, łącznie z mszą w kościele. Prawdopodobnie tak przyjmowano go wszędzie, w całym kraju. Był niezwykłą, pełną charyzmy postacią. Film skupia się na porwaniu, ale próbuje pokazać również dojrzewanie Moro jako polityka i człowieka. Pokazuje też niebezpieczeństwa i konsekwencje wynikające z fanatyzmu, z jednej strony jest to fanatyzm terrorystów z Czerwonych Brygad, a z drugiej Demokracji Chrześcijańskiej, która obrała twardą linię nieidącą na ustępstwa. Kiedy w grę wchodzi ludzkie życie, nie jest to najlepszy wybór. Francesco Cossiga chciał, żeby uwolnić jednego z przebywających w więzieniu terrorystów, czego domagali się porywacze Moro, ale inni byli przeciw, zwłaszcza Andreotti nie akceptował kompromisu, właśnie on, który jak wiadomo w innych sytuacjach od kompromisu nie stronił.

– Bernardo Provenzano kierujący przez 40 lat sycylijską mafią to druga rola, w której zobaczymy pana jesienią – niezły przeskok od bohatera prawego po czarny charakter.
– Provenzano to zaskakująca postać, rodzaj czarnego papieża, który miał ogromną władzę i który rządził swoim królestwem niepodzielnie przez ponad 40 lat. Pizzini, czyli karteczki pisane na maszynie, za pomocą których wydawał polecenia i kontaktował się ze światem, są zupełnie niesamowite, wyłania się z nich postać człowieka mającego głęboką moralność, oczywiście, specyficzną, który kieruje się swoimi zasadami etycznymi. Wszyscy mogliśmy zobaczyć, w jakich warunkach żył, był właściwie skromnym człowiekiem, bardzo religijnym, na swój sposób. To fascynująca rola.

– Nie sądzi pan, że taka interpretacja może być niebezpieczna? Ojciec Chrzestny z Corleone to nie święty, co z tego, że w każdym swoim liście cytował Biblię, skoro posłał na śmierć wielu ludzi…
– Provenzano był niebezpiecznym człowiekiem, ale nie można mu odmówić charyzmy, potrafił przekonać, uwieść tłumy. Dla aktora taka rola to gratka.

– Jest pan tytanem pracy, bo oprócz tych dwóch ról ma pan jeszcze w zanadrzu komedię, to raczej nowy rozdział w pańskiej karierze.
– Trochę grywałem w komediach, tym razem wystąpię jako papież w filmie, którego akcja będzie się działa w 2061 r. Jest to gatunek, który późno odkryłem czy który mnie późno odkrył, bo nie miałem wcześniej zbyt wiele tego rodzaju propozycji, a który daje mi sporo satysfakcji. W pewnym sensie dorosłem do komedii.

– A jakie plany ma Placido reżyser?
– W tej chwili piszę razem z Pasquinim i Dorianą Leondeff scenariusz pt. „Wielkie marzenie” o wydarzeniach 1968 r. Mamy bardzo ambitne plany, chcielibyśmy stworzyć rodzaj fresku, punktem wyjścia są strajki okupacyjne na uniwersytecie w Rzymie, zwłaszcza w rejonie Valle Giulia, gdzie doszło do najostrzejszych starć pomiędzy policją a manifestantami popierającymi strajkujących studentów z wydziału architektury. Nie jest to film, jak my to nazywamy, casa i botegha, czyli taki, który ogranicza się do własnego podwórka. Jest wątek meksykański, europejski. Chciałbym pokazać pokolenie ’68, jego marzenia i wyjątkowość.

Michele Placido włoski aktor i reżyser – (ur. 19 maja 1946 r.) zanim rozpoczął studia w Accademia d’Arte Drammatica, przez kilka lat był policjantem. Jako aktor zadebiutował w 1970 r. w sztuce „Orland Szalony”. Karierę filmową rozpoczął w filmie „Romanzo popolare” Maria Monicellego. Szeroka publiczność pokochała go za rolę prawego i odważnego komisarza Cattaniego w telewizyjnym serialu „Ośmiornica”. A także doceniła jako odtwórcę postaci Giovanniego Falcone i ojca Pio.
W 1990 r. na festiwalu w Cannes Michele Placido pokazał swój debiut reżyserski „Pummaro” poświęcony problematyce emigracyjnej. Podczas 61. Festiwalu Filmowego w Wenecji film jego autorstwa pt. „Ovunque sei” został bezlitośnie wygwizdany. Jako aktora można go będzie niebawem zobaczyć w filmach o przywódcy sycylijskiej mafii i o porwaniu Aldo Moro przez Czerwone Brygady. W obu wystąpi w głównych rolach.

 

Wydanie: 2007, 28/2007

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy