Komisja Rywina. Rozdział II

Komisja Rywina. Rozdział II

Posłowie mają za mało informacji na raport końcowy, za dużo na hipotezy

Komisja badająca sprawę Rywina znów wróciła na pierwsze strony. Pogrążona ostatnio w letargu przesłuchiwała mało znane osoby, podobno pisała raport. Po którym już mało kto czegokolwiek się spodziewał. I nagle te wszystkie plany spokojnej starości wzięły w łeb – posłowie Rokita i Ziobro starli się w ciężkim boju z Aleksandrą Jakubowską, mamy zapowiedź ponownego przesłuchania Adama Michnika i Lwa Rywina. Cóż takiego się stało, że komisja nagle ożyła?

Trzy cele

Przypomnijmy pokrótce: komisji badającej aferę Rywina postawiono trzy cele. Pierwszy cel to zidentyfikowanie „grupy trzymającej władzę”, czyli ujawnienie, czy ktoś stał za Rywinem, a jeżeli tak, to kto. Drugi to zbadanie procesu pisania ustawy o mediach – czy nie popełniono wtedy jakichś wykroczeń. Trzeci – ocena reakcji organów państwa na informację o korupcyjnej propozycji Rywina.
Dziś już wiemy, że większość zadań postawionych komisji nie zostanie zrealizowana. Po pierwsze, Rywin milczy, więc w sprawie tego, kto za nim stał (jeżeli stał) komisja nie wie nic. Jeśli chodzi o ocenę reakcji organów państwa na informację o propozycji Rywina, tu także wiele się nie zwojuje. Prokuratura umorzyła prowadzone w tej sprawie śledztwo i nie widać, by ktoś porywał się na kwestionowanie jej uzasadnienia.
Komisji tak naprawdę pozostał zatem wątek badania, w jaki sposób pisano projekt ustawy. I tutaj ma pole do popisu, bo ustawę pisano długo, jej kształtem zainteresowanych było wielu polityków, urzędników i instytucji. Z wielu względów. Komisja może więc wyciągać na światło dzienne kolejne etapy prac i głośno je krytykować.
Z tego wszystkiego można robić szum, ale czy coś więcej?

Szum

Wszystko wskazuje na to, że członkowie komisji doskonale zdają sobie z tego sprawę. W ostatnich dniach mieliśmy zresztą kilka dowodów na potwierdzenie tej tezy. Pierwszym był wielkie halo dotyczące zniknięcia słów „lub czasopisma” z przyjętego przez rząd projektu ustawy.
Próbowano dowieść, że za zniknięciem stali Aleksandra Jakubowska i Włodzimierz Czarzasty. Ale nie próbowano odpowiedzieć na pytanie, po co mieliby wyrzucać jakieś słowa z ustawy po kryjomu, skoro ją pisali i mogli to zrobić absolutnie jawnie.
Mówiono też, że wyrzucenie „czasopism” jest wymierzone w Agorę. Tymczasem ustawa – czy z „czasopismami”, czy bez – była w jednakowym stopniu wobec Agory restrykcyjna.
Teraz mamy wielki szum dotyczący istnienia bądź nie „zespołu” piszącego ustawę. Szum w dużym stopniu sztuczny, bo przecież wiadomo, że Jakubowska musiała korzystać z porad, ekspertyz oraz projektów ludzi i instytucji znających się na sprawie. Mówił zresztą o tym podczas swego przesłuchania Andrzej Celiński: że nie istniał formalny zespół, który miał pisać ustawę, ale istniało nieformalne grono osób, z którymi Jakubowska była w bieżącym kontakcie.
I z przesłuchania Celińskiego, i z wcześniejszych mniej więcej wiemy, kto był w tym gronie. Należał więc do niego sekretarz KRRiTV, Włodzimierz Czarzasty, co było rzeczą naturalną, bo projekt ustawy przygotowywała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, a rząd tylko w niewielkim stopniu ją zmieniał. Czarzasty – możemy się domyślać – był szczególnie użyteczny podczas pisania punktów określających kompetencje KRRiTV oraz zapisów antykoncentracyjnych. Drugą osobą, która współpracowała z Jakubowską, był prezes TVP, Robert Kwiatkowski. Punkty dotyczące abonamentu radiowo-telewizyjnego to najpewniej jego zasługa. Lech Nikolski pracował z kolei przy punktach dotyczących multipleksów i nowoczesnych technik.
To grono zasilała – tak można się domyślać – Janina Sokołowska, szefowa Departamentu Prawnego KRRiTV. Dochodził także Cezary Banasiński, szef Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. No i przedstawiciele mediów prywatnych, z których każdy forsował swoje punkty.
Skoro rzecz jest naturalna i oczywista, dlaczego członkowie komisji z owego zespołu zrobili tak wielkie halo? W Radiu Zet Monika Olejnik rozmawiała o tym z Tomaszem Nałęczem:

„Monika Olejnik: – No dobrze, ale jeżeli razem te ustawę robili, to co z tego wynika?
Tomasz Nałęcz: – Nie ma w tym niczego nagannego, natomiast…
Olejnik: – To po co sprawdzać billingi pani Jakubowskiej, skoro nie ma w tym nic nagannego?
Nałęcz: – Pani redaktor, nie byłoby niczego nagannego w tym, gdyby ta czwórka (Jakubowska, Czarzasty, Kwiatkowski i Nikolski – przyp. RW) pracowała razem nad ustawą i nas lojalnie o tym informowała. (…) Natomiast rodzi się bardzo interesujące pytanie: jeśli ta trójka pracowała razem nad ustawą, to dlaczego to ukrywała przed komisją i ciągle twierdzi, że nie pracowała razem?”.
Po tej rozmowie w wielką dozą prawdopodobieństwa możemy przewidzieć, w jakim kierunku będą szły dociekania posłów. Skoro wiadomo, że nie było formalnego „zespołu”, tylko „nieformalne grono”, pytaniem dnia będzie, dlaczego Jakubowska otwarcie o tym nie powiedziała? Coś kryła?
Najpewniej Rokita i Ziobro będą chcieli udowodnić, że we wcześniejszych zeznaniach powiedziała nieprawdę. Czyli dopuściła się krzywoprzysięstwa. Nawiasem mówiąc, szukanie sprzeczności w zeznaniach, tak by móc ogłosić, że świadek kłamie, to metoda, której niektórzy posłowie pracujący w komisji coraz częściej będą się chwytać. Według zasady: skoro nie uda się udowodnić, że popełniono przekręt, udowodnijmy przynajmniej, że ktoś przed komisją kłamał.
Tylko że udowodnienie, iż ktoś celowo kłamał, by wprowadzić w błąd komisję, również nie jest proste. Mówił zresztą o tym Tomasz Nałęcz – można czegoś nie pamiętać, można inaczej zrozumieć pytanie, można mało precyzyjnie odpowiedzieć.

Kłamstwa w komisji

Dobrze powinien to rozumieć Jan Rokita, bo jego właśnie Bogdan Lewandowski i Anita Błochowiak złapali na kłamstwie. Podczas przesłuchania Aleksandry Jakubowskiej Rokita zaczął cytować jeden z dokumentów Agory. „Skąd ma pan ten tekst?”, zaczęła pytać Anita Błochowiak. Na co Rokita odpowiedział: „Jak to, skąd? Z prezydium”. Chwilę później usłyszeliśmy, że prezydium odpowiada, iż dokument dostało od Rokity. Który wcześniej otrzymał go od Zbigniewa Ziobry.
W ten sposób dowiedzieliśmy się, że od marca w posiadaniu Zbigniewa Ziobry znajdowały się dotyczące sprawy dokumenty Agory, które przesłała mu wicenaczelna „Gazety Wyborczej”, Helena Łuczywo. Ziobro nikomu o przesyłce nie wspomniał. Jak się tłumaczył, był przekonany, że podobny pakiet otrzymali również inni posłowie.
Jeżeli tak, dlaczego dał dokument Rokicie? Przecież sądził – jak sam mówi – że Rokita go miał? Czy daje się komuś dokumenty, jeżeli ten ktoś je posiada? Dlaczego Rokita dokument wziął i nie poinformował o jego istnieniu przynajmniej przewodniczącego komisji? Dlaczego już podczas posiedzenia próbował oszukać posłów z komisji, mówiąc, że dokument dostał z prezydium?
Jak więc zinterpretować całą sprawę? Jako nieporozumienie czy jako świadomą manipulację, grę dwóch spiskowców przeciwko innym posłom z komisji?

Semantyka posiedzenia

Jeżeli w tak drobnej sprawie możemy mieć tak rozbieżne opinie, jak mogą one wyglądać, gdy zaczniemy analizować sprawy będące obiektem dociekań komisji?
Kłopot polega na tym, że działania komisji toczą się jakby w kilku matriksach. Po pierwsze, są to fakty, które ustalają posłowie. Po drugie, jest to ich interpretacja – co mogliśmy obserwować w przypadku zeznań Andrzeja Celińskiego. „Celiński potwierdza, że istniał zespół piszący ustawę” – mogliśmy wyczytać z nagłówków. Tymczasem mówił on coś zupełnie innego.
I tak właśnie wyglądają prace komisji. Mniej ważne jest, co kto powiedział, ważniejsze, co mówi się o jego przesłuchaniu. Te interpretacje w dużym stopniu wypaczają obraz „osiągnięć” komisji, częściowo wynika to z niekompetencji oceniających, częściowo z politycznego chciejstwa, żeby dokopać przeciwnikom.
Prace komisji obrosły już pewnymi pojęciami. To były wspominane wcześniej „czasopisma”, to jest dyskusja, czy istniał „zespół” piszący ustawę, czy nie, teraz jest to pytanie, skąd Jakubowska wzięła ostatnią wersję ustawy o mediach, tę z 18.30, i kto ją napisał. A także czy Agora kontaktowała się z rządem w sprawie ustawy we własnym imieniu, czy też w imieniu nadawców prywatnych.

W czyim imieniu?

Ten rejwach w dużym stopniu paraliżuje odpowiadających przed komisją polityków. Którzy instynktownie boją się mówić otwarcie o sprawach wcześniej okrzykniętych za złe. Przykładem jest historia owego piszącego ustawę „zespołu”. Po zeznaniach Juliusza Brauna zaczęto mówić, że istnienie takiego zespołu to skandal. I nagle zeznający przed komisja zaczęli zaprzeczać wszystkiemu, co mogłoby dać asumpt do przypuszczeń, że taki zespół był.
Możliwe, że podobnie będzie podczas próby wyjaśnienia, czy Agora występowała w rozmowach z rządem we własnym imieniu, czy też szerszej koalicji nadawców. Ta prawda leży w rękach interpretatorów, bo owa koalicja raz była, a innym razem jej nie było. „Pracowaliśmy wspólnie przez większość czasu”, mówiła Wanda Rapaczyńska, pytana przez Ryszarda Kalisza. „Pewna przerwa w tej wspólnej pracy wystąpiła po tym, kiedy 5 lipca, jak słusznie przedtem mówił marszałek Nałęcz, wszyscy dostaliśmy projekt autopoprawki i byliśmy zapraszani na indywidualne rozmowy. Wtedy staraliśmy się siebie nawzajem informować, co robimy, wymienialiśmy się kwitami, ale rozmowy były indywidualne”.
Tymczasem z zeznań Aleksandry Jakubowskiej, tych pierwszych, wynika, że w rządzie świadomość, iż Agora raz występuje jako przedstawiciel mediów prywatnych, a innym razem w swoim tylko interesie, nie zawsze była pełna.
Ta sprawa – w czyim imieniu negocjowała Wanda Rapaczyńska – może być przedmiotem dociekań komisji. Nie zawsze dla Agory przyjemnych. Bo będą pytania: czy walczyła o ustawę po to, żeby była lepsza i żeby dać więcej przestrzeni wszystkim mediom prywatnym, czy też załatwiała tylko swój interes?
To zresztą jest znak rozpoznawczy komisji – przesłuchiwani przed nią z reguły tracą. Tak jak Aleksandra Jakubowska. Spadek zaufania dotyka też „Gazetę Wyborczą”. Na pewno nie posłuży jej wywlekanie na światło dzienne szczegółów rozmów w sprawie ustawy, tak jak Adamowi Michnikowi nie posłużyła informacja, że wspólnie z Jakubowską w jednej z warszawskich restauracji zjadł lunch i że namawiał ją, by złożyła dymisję i odeszła z rządu na rok, półtora. Bo tu wyszedł z przypisanej sobie roli, co skwapliwie wypomnieli mu „Trybuna” i Włodzimierz Czarzasty, mówiąc o „Gazecie Trzymającej Władzę”.
Sprawa Rywina doszła więc do dosyć dziwnego punktu. Posłowie de facto zebrali za mało informacji, by pochwalić się przenikliwym raportem. Za to zebrali ich wystarczająco dużo, by snuć hipotezy, by oskarżać, żądać wyjaśnień, stawiać w niezręcznej sytuacji, słowem, by robić atmosferę. Króliczka już nie złapią, ale gonić go mogą. Tym bardziej że króliczek wygląda na mocno przestraszonego i stracił wolę walki.

 

Wydanie: 2003, 40/2003

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy