Kompromis czy konfrontacja

Kompromis czy konfrontacja

Spotkanie Wojciecha Jaruzelskiego, prymasa Glempa i Lecha Wałęsy. Polityczny kamuflaż czy początek Okrągłego Stołu?

Rozmowa z generałem Wojciechem Jaruzelskim

– 4 listopada minęła kolejna rocznica tzw. spotkania trzech: Wojciecha Jaruzelskiego, Józefa Glempa, Lecha Wałęsy. Czy spotkanie to było realną szansą na powołanie Rady Porozumienia Narodowego, na porozumienie narodowe? Szansą na uniknięcie stanu wojennego? Czy też przeciwnie, w świetle trwających od dawna przygotowań do jego wprowadzenia rodzajem politycznego kamuflażu?
– W różnych środowiskach, a nawet w części podręczników szkolnych
uporczywie upowszechniany jest pogląd, iż inicjatywa powołania RPN była zasłoną dymną, pod przykryciem której władze przygotowywały wprowadzenie stanu wojennego. Pomijam już, że to niesprawiedliwe, krzywdzące. To po prostu brednia. Zapytam trochę żartobliwie. Dlaczego umacnia, modernizuje się armie, dba o ich gotowość bojową również wówczas, kiedy nawet na dalekim horyzoncie nie widać zagrożenia wojennego? Dlaczego straż pożarna wzmaga pogotowie w okresie suszy, wielkich upałów? A przecież w danym wypadku wielowymiarowe zagrożenie było, burzliwie narastało. Rosła temperatura, nazwijmy to polityczno-społeczny upał. Świadczyło o tym mnóstwo faktów i sygnałów. O ewentualności nadzwyczajnych rozwiązań “ćwierkały wróble”. Proszę sięgnąć zarówno do prasy, jak i dokumentacji tamtego okresu. Zobaczą panowie, ile było apeli i ostrzeżeń – i tych z wysokich trybun, i tych w rozmowach prowadzonych przez przedstawicieli władz z różnymi autorytatywnymi osobami z kręgów “Solidarności”. Co więcej, odbywały się nawet demonstracyjne przemarsze wojsk w punktach i momentach szczególnie gorących.

– Proszę o podanie nazwisk wspomnianych rozmówców. Jakie były ich reakcje?
– Wymieniłem te nazwiska w niedawno wydanej książce pt. “Różnić się mądrze”. Co zaś dotyczy reakcji – były różne. Na ogół poważne. Inna rzecz, że wszystko to roztapiało się, rozmywało w narastającej gorączce. Przykład – Tadeusz Mazowiecki, jeden z owych rozmówców, w broszurze pt. “Internowanie” pisze, iż w czasie gdańskiego posiedzenia władz “Solidarności” 11-12 grudnia 1981 roku, on i kilka osób zgłosiło nawet na piśmie stanowcze zastrzeżenie wobec radykalizmu obrad i uchwał. Nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Znane są też dramatyczne ostrzeżenia, przekazywane przez mecenasa Władysława Siła-Nowickiego. Nie moją rolą jest wystawianie im cenzurek. To ludzie historycznej “Solidarności” powinni przypomnieć ich mądrość i dalekowzroczność.
Postawione pytanie skłania mnie do takiej myśli: oferta porozumienia a przygotowania stanu wojennego. Otóż “Solidarność” miała wówczas poczucie siły, potęgi. Padały nawet ze związkowych “szczytów” słowa “czapkami was nakryjemy”. Opozycja była więc w ofensywie. Władzę widziała jako słabą, rozkojarzoną, w istocie bezradną. Taki pogląd, taka ocena stosunku sił nie stanowi zachęty dla kompromisu. Chcąc do niego doprowadzić, niejako go wymusić – my, władza też musieliśmy prężyć muskuły, a więc i przygotowywać, zresztą nie kryjąc tego, siłowy wariant. W ten sposób dawaliśmy również sygnał: porozumienie, kompromis – tak, destabilizacja, degradacja państwa – nie. Do ostatniej chwili, do godziny 14.00 12 grudnia to był koszmar wahań, bolesnych rozterek, oporów. I wciąż nadziei. Nie przebieraliśmy nogami do tego skrajnego rozwiązania.

Ostrzeżenie Episkopatu

– Mówił pan o ówczesnej atmosferze, o różnych niepokojących sygnałach i faktach. Czy to nie przesadna ocena?
– Dowodów na to jest mnóstwo. Można z nich złożyć całą bibliotekę. Codzienna porcja informacji, które do nas docierały, wprost przerażała.

– Czy nie podejrzewał pan, iż mogły to być informacje tendencyjne, kłamliwe?
– Niektóre być może tak. Przecież najczęstszymi oskarżeniami, jakimi obrzucały się wzajemnie i władza, i “Solidarność”, były: manipulacja i prowokacja. Tym bardziej że w ówczesnej gorącej atmosferze nawet głupstwo rosło w oczach. Ale tych sygnałów było zbyt wiele i ze zbyt wielu źródeł płynęły, ażeby je zlekceważyć. Zresztą jeśli nawet przyjąć, iż część była naciągana, celowo wyolbrzymiana, to wystarczyło tych autentycznych, sprawdzalnych, namacalnych, widzianych gołym okiem, ażeby dojść do wniosku, że “oni” mówią z pozycji siły, że wszystko zmierza do konfrontacji. Wciąż stoją mi w oczach dziesiątki, setki teleksów pojawiających się na moim biurku. Żądamy, protestujemy, potępiamy. Tych żądań nawet cudotwórca nie mógłby spełnić. Jednocześnie wpływało masę listów od zwykłych, przerażonych sytuacją ludzi. Prosili, oczekiwali na jakieś rozstrzygnięcie. Tak dalej żyć nie można. Tu pozwolę sobie przytoczyć słowa o wysokiej – jak sądzę – wiarygodności. W komunikacie 181 Konferencji Episkopatu Polski z 25-26 listopada 1981 r. jest takie zdanie: “Kraj znajduje się w obliczu wielkich niebezpieczeństw. Przemieszczają się nad nim ciemne chmury, grożące bratobójczą walką”. To dostojne ciało nie rzuca, zwłaszcza takich słów, na wiatr. Bratobójcza wojna – na razie tylko nerwów – była faktem.

– Kto, pańskim zdaniem, jest winien, kto ponosi główną odpowiedzialność za ówczesny rozwój sytuacji?
– Jestem stroną. W dodatku głównym oskarżonym, który zresztą nie uchyla się od odpowiedzialności, od sprawiedliwej oceny. A na pytanie “kto winien”, odpowiadam – i wszyscy, i nikt. “Wszyscy” – bowiem każda ze stron ma swoje grzechy, chociaż ocenia je częstokroć odmiennie. A to, że “nikt” – wynika zarówno z realiów ówczesnej sytuacji wewnętrznej, jak i z uwarunkowań międzynarodowych.
Nie chcę przez taką ocenę relatywizować zła. W szczególności nie dostrzegać go we własnych szeregach. Wad i win PRL ma na swym koncie co niemiara. Wielokrotnie publicznie wyrażałem ubolewanie, żałowałem, przepraszałem. Czynili to również Mieczysław Rakowski, Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller oraz szereg innych działaczy, polityków lewicy. Mam świadomość, iż ja – chociażby z racji wieku i dawnego urzędu – muszę to podkreślać szczególnie mocno. Czynię to więc obecnie raz jeszcze. To nie znaczy, iż mogę zgodzić się na traktowanie całej historii PRL jako czarnej dziury. Na przekreślenie wszystkiego w jej dorobku jako polskiego – tak jest polskiego – państwa. Ale to, oczywiście, znacznie szerszy temat. Przeciwstawiam się też tworzeniu czarno-białego wizerunku: “anielskie hufce “Solidarności”” i “diabelskie hordy władzy, komuny”. Przeciwstawiam się i odwrotnej klasyfikacji. Powtórzę z całą mocą to, co już mówiłem niejednokrotnie – “Solidarność” miała dalekosiężną, historyczną rację, która w ostatecznym rachunku – chociaż w zgoła innej niż w 1981 r. społeczno-ekonomicznej filozofii – zwyciężyła. My, władza, mieliśmy rację aktualną, pragmatyczną. Pozwoliło to uniknąć katastrofy. Dojść do punktu, w którym warunki wewnętrzne i zewnętrzne umożliwiły dokonanie się przemian nie jako niebezpiecznego, dzikiego burzenia, ale sterowalnego, pokojowego demontażu. Tu zasługa jest wspólna. Nie będę się licytować – czyja większa. Nie mogę jednak nie podkreślić, iż dojście do Okrągłego Stołu było niewątpliwie psychologicznie, moralnie trudniejsze dla tych, którzy w przeszłości byli represjonowani. Mimo to potrafili wznieść się ponad doznane urazy.

– Czy należy rozumieć, iż winę za niepodpisanie porozumienia jesienią 1981 r. rozkłada pan równomiernie?
– Nie. Takim masochistą nie jestem. Tym bardziej iż nie jest to tylko moja sprawa. Znam bardzo wiele osób z obozu ówczesnej władzy – członków PZPR, ZSL, SD, bezpartyjnych działaczy społecznych i wyznaniowych, a także ludzi nauki, kultury, kombatantów, którzy włożyli wiele wysiłku i serca, aby doszło do porozumienia. W tym miejscu przypominam też doniosłą rolę Kościoła. Wreszcie chodzi o miliony ludzi, różnych zresztą zapatrywań i przynależności, którzy pragnęli i oczekiwali spokoju, porozumienia. Im wszystkim winien jestem stwierdzenie, że to nie z winy władzy, a w każdym razie nie głównie z jej winy, została zmarnowana, zaprzepaszczona szansa, jaką dawała wysunięta przez nas idea, koncepcja porozumienia. Do rzeczowego rozliczenia z tym problemem chętnych nie ma.

– Dlaczego pan tak sądzi?
– Opieram się na dotychczasowych doświadczeniach. Przecież właśnie te ostatnie miesiące 1981 r. to stan wrzenia, masa różnych konfliktów, strajków, gwałtowny wzrost przestępczości, paraliż gospodarki i jego bolesne społecznie skutki, wreszcie groźne sąsiedzkie pomruki. Czy są tego jakieś ślady? Czy są ślady, kiedy, przez kogo i z jakim skutkiem wysuwane były wezwania, oferty rozmów i porozumienia? Odbywały się niedawno obchody 20-lecia strajków sierpniowych, powstania “Solidarności”. Przypominano – i słusznie – narodowe uniesienie, wielkie nadzieje i perspektywy. I nagle, w ów świetlany obraz uderza jak grom z jasnego nieba dzień 13 grudnia. Horror, wciąż te same dyżurne zdjęcia – SKOT-y, armatki wodne, gazy łzawiące. To wszystko prawda. Ale dlaczego nie mówi się o tym, co było przed
13 grudnia 1981 r.? Jaki był horror innego rodzaju? Co bolało, trwożyło?!

– Gdzie więc szukać prawidłowej, obiektywnej oceny?
– Nie chcę, aby moja wypowiedź została odczytana jako swego rodzaju forma przekomarzania się z “Solidarnością”. Niepodważalne są bowiem jej szeroko upowszechniane i znane historyczne zasługi dla Polski. Przypominanie doniosłej roli tego ruchu, jego patriotycznych, demokratycznych intencji i tradycji dociera nieustannie “pod strzechy”, z odświętną kulminacją wokół kolejnych wyborów i rocznic. Zasłużony jest szacunek zwłaszcza dla tych ludzi “Solidarności”, którzy narażając się na różnego rodzaju niebezpieczeństwa, cierpienia, dokuczliwości – walczyli w imię pięknej idei.

– Podziela pan te oceny? Co z nich wynika?
– Oczywiście, podzielam. To wszystko prawda. Ale jest też prawda druga niejako równoległa – ta jednak dzisiaj jest milcząca, nie ma siły przebicia. Otóż celem “Solidarności”, jej – nazwijmy to – polityczną cnotą było zlikwidowanie systemu, nazywanego realnym socjalizmem. Od niepamiętnych czasów dyskusyjna jest teza: “Cel uświęca środki”. Cel, do którego zmierzała “Solidarność”, był słuszny, nawet wzniosły. A jakie były środki? Można, oczywiście, je uświęcać, a diabolizować motywacje i postępowanie władzy. Zwycięzców się nie sądzi – faktem jednak jest, iż droga do słusznego celu obarczona była konsekwencjami rujnowania gospodarki, udręką codziennego bytu społeczeństwa, anarchizacją życia kraju, “wywoływaniem z lasu” zewnętrznego zagrożenia. Wszystko to sumowało się w stan zbliżającej się nieubłaganie – tragicznej zwłaszcza w warunkach zimy – katastrofy. Powyższego poglądu, oczywiście, nie podzieli wielu działaczy i członków “Solidarności”.

– Dlaczego?
– Ze względów czysto ludzkich, osobistych, emocjonalnych, w poczuciu dozgonnej więzi i niejako organicznego utożsamiania się z etosem, z legendą “Solidarności”; ze względów pragmatycznych. Przecież uznanie “nieskazitelności” opozycji ma dawać, w nowej rzeczywistości ustrojowej, ówczesnym jej działaczom i członkom szczególny polityczno-moralny status. W wydaniu niektórych z nich deklaracje o ludziach i siłach Polski posierpniowej mają m.in. taki właśnie sens ze względu na pewnego rodzaju nieporozumienie. Otóż znaczna część członków czy sympatyków “Solidarności” – ludzi światłych, ideowych, o patriotycznych zasługach i wysokich walorach moralnych, funkcjonowała jak gdyby na innej “orbicie” tego ruchu. Widzieli więc w nim głównie to co mądre, piękne i szlachetne. Natomiast nie dostrzegali lub nie doceniali innego nurtu, który zwłaszcza w ostatniej fazie coraz bardziej w “Solidarności” dominował.

Strajki i manewry

– Wróćmy do jesieni 1981 roku: dlaczego zgłosił pan ideę powołania Rady Porozumienia?
– Idea ta funkcjonowała od dawna. Wręcz sztandarowy charakter nosiło hasło “Walka i Porozumienie” – “Porozumienie i Walka”. W drodze kolejnych przybliżeń dochodziliśmy do jego konkretyzacji. 30 października 1981 roku formalnie, oficjalnie z trybuny Sejmu zgłosiłem propozycję powołania Rady Porozumienia Narodowego. Po prostu był to czas, w jakim spiętrzyły się zagrożenia i konflikty. Przypomnę, iż dwa dni wcześniej tj. 28 października odbył się powszechny strajk ostrzegawczy. Gospodarka pogrążała się w katastrofalnym tempie. Z dnia na dzień pogłębiały się niedobory energii, węgla, paliw, żywności, środków czystości itd. Przysłowiowe półki, jedynie z octem, właśnie wtedy stały się codziennością. Narastała społeczna nerwowość, antagonistyczne podziały. Rozwój sytuacji zagrażał coraz bardziej stabilności państwa oraz bezpieczeństwu i materialnej egzystencji narodu. Do tego trzeba dodać reakcje sąsiadów. We wrześniu odbyły się największe bodaj powojenne manewry, przebiegające na terenach sąsiadujących z Polską republik oraz na Bałtyku. 17 września 1981 r. skierowany został do władz polskich oskarżycielsko-ostrzegawczy list, dotyczący narastającej antyradzieckości. Również we wrześniu miała miejsce oficjalna zapowiedź, iż od 1 stycznia 1982 r. nastąpi drastyczna redukcja – średnio do 25-50%, a w niektórych kategoriach nawet do zera – dostaw podstawowych surowców, zwłaszcza ropy i gazu, a także wielu materiałów i towarów. Nie muszę dodawać, iż w warunkach zimowych, w połączeniu z wewnętrznym rozkładem groziło to nie tylko gospodarczą, ale wręcz biologiczną katastrofą. Wówczas to, w świetle prognozowanej sytuacji, w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego rozważano, kuriozalnie dziś brzmiące, projekty. Chodziło o przemieszczanie mieszkańców z dzielnic nie ogrzewanych i nie oświetlanych do tych, którym dostawy energii byłyby zapewnione. Oto miara zapaści! Ilu ludzi nie przeżyłoby owej zimy, porównując to z ofiarami stanu wojennego, nad którymi głęboko i niezmiennie boleję. Już nie mówiąc o możliwych skutkach konfrontacyjnego biegu wydarzeń. Dziś niektórzy potępiający stan wojenny, “pięknoduchy”, nie chcą tej właśnie strony ówczesnej sytuacji dostrzegać i pamiętać.

– Zatem głównym motywem dla inicjatywy powołania Rady Porozumienia Narodowego był niebezpieczny rozwój wydarzeń?
– To był główny, powiedziałbym, sytuacyjny impuls. Ale inicjatywa ta miała wymiar bardziej dalekosiężny. Powiem więcej, w jakimś sensie ustrojowy. Być może zabrzmi to niewiarygodnie. Ale w istocie rzeczy tak było. Przecież już de facto istniał stan dwuwładzy. Wpływ “Solidarności” na różne dziedziny życia, w tym na postępowanie władz, był coraz większy. Co prawda, to wszystko działo się w sporze, w konfliktach – mówiąc kolokwialnie – przepychankach. Ale było realnością. Porozumienia Sierpniowe, zwłaszcza w tej części, która mówi, iż “Solidarność” stoi na gruncie konstytucji, że uznaje kierowniczą rolę partii, że sama nie będzie partią itd. – to już tylko historia. O tym, że 10-milionowy związek mógłby zostać “transmisją partii do mas”, nie myśleli nawet skrajni dogmatycy. Chodziło po prostu o znalezienie jakiegoś modus vivendi. To był w tym momencie już nie tylko ratunek dla władzy, ale i ratunek dla Polski.

– Czy brał pan pod uwagę także możliwość podzielenia się władzą – ze wszystkimi konsekwencjami tego aktu, wewnętrznymi i międzynarodowymi?
– Jeśli rozumieć podział jako faktyczne oddanie władzy, to nie. Jeśli zaś jako poszukiwanie form konkretnego uczestniczenia, wpływania na decyzje władzy, kontrolę jej funkcjonowania – to tak. W ówczesnych uwarunkowaniach, zwłaszcza międzynarodowych, było to niewątpliwie herezją, uszczerbkiem na doktrynie. Zachowując jednak, traktowane bardziej elastycznie, konstytucyjne ramy, można było manewrować. Oczywiście, przy dobrej woli i realizmie obydwu stron – i władzy, i opozycji.

Reakcje sojuszników

– Jakie były reakcje kierownictw państw ościennych na ideę RPN? Jakie były sygnały z Moskwy, Berlina, Pragi?
– Przypomnę, opublikowane m.in. w “Rzeczpospolitej” w ramach tzw. Archiwum Susłowa, posłanie Breżniewa do mnie, zatwierdzone przez Biuro Polityczne KC KPZR 21 listopada 1981 r. Mam je właśnie pod ręką. Odpowiedni fragment cytuję: “Jak daleko można iść drogą porozumień bez groźby utraty kontroli nad sytuacją? Przecież przeciwnicy klasowi z pewnością spróbują nadać Frontowi Porozumienia Narodowego taką treść polityczną, która umacniałaby ich ideę, jako minimum podziału władzy pomiędzy PZPR, “Solidarnością” i Kościołem, z idącym w ślad za tym demontażem socjalizmu”. Dodam – pod pojęciem “Kościół” trzeba rozumieć środowiska, osoby świeckie upoważnione, delegowane przez władze Kościoła. I tu właśnie widziałem pole manewru. Oczywiście, nie tak, jak chciała “Solidarność”, co w istocie oznaczałoby, że 1/3 to “my”, a 2/3 – “oni”. Chodziło nam o jakąś elastyczną i realistyczną formułę. Po latach rodziła się ona w bólach, ale owocnie w Magdalence i przy Okrągłym Stole. Niestety, w listopadzie i grudniu 1981 r. nawet do wstępnych wspólnych dyskusji w tej sprawie nie doszło. Do tego wątku jeszcze wrócę. Teraz chcę zakończyć odpowiedź na pytanie dotyczące sojuszniczych reakcji. Wiadomo, iż do kompromisu, do porozumienia z “Solidarnością” odnosili się oni nieufnie, niechętnie. Z drugiej strony, obawiali się wybuchu, rozkładu socjalistycznego państwa. Ale faktycznie najbardziej emocjonalne stanowiska w sprawie polskiej należały do władz NRD i Czechosłowacji. Stamtąd szły, nieraz za pośrednictwem “starszego brata”, zarzuty, pretensje, ostrzeżenia. Obecnie nie trzeba wielkiej odwagi, aby wszystko, co złe przypisywać ówczesnym sojusznikom. Niektórzy politycy, publicyści chętnie przenoszą te oceny i nastroje na obecną Rosję. Jest to oczywista i szkodliwa głupota. Przecież to, co działo się w tamtych czasach, było funkcją podzielonej Europy i świata. Wystarczyło spojrzeć trzeźwo na mapę. Burzliwy rozwój sytuacji w Polsce groził naruszeniem, co prawda, chorej, ale wówczas jedynie realnej tzw. równowagi bezpieczeństwa stron. Godził też w sposób coraz bardziej odczuwalny w gospodarkę tych krajów. Sprzężenia były bowiem ścisłe, współzależność dostaw, wszystko na tzw. styk. W dodatku ich ponadplanowe dostawy, pomoc, w tym nawet bezzwrotne kredyty zderzały się z upowszechnianymi w Polsce poglądami, że “Ruscy” nas eksploatują, okradają. Trudno się dziwić, iż wywoływało to oburzenie. Nigdy nie zapomnę słów Breżniewa skierowanych do Stanisława Kani i do mnie w czasie wizyty na Krymie w sierpniu 1981 r. Jest im trudno. Z powodu suszy brakuje zboża – zmniejszają żołnierzom dzienną rację chleba o 100 gramów. O tyle mniej zboża będą importować, przeznaczając zaoszczędzone środki na pomoc dla nas. Czy było tak rzeczywiście, nie wiem. Faktem jednak jest, iż czynnik gospodarczy w naszych stosunkach wzajemnych stawał się również coraz bardziej nerwowy.

– A jak rzutowała problematyka gospodarcza na możliwość porozumienia, na kwestię powołania RPN?
– W sposób zasadniczy, wręcz przemożny. Przecież to był podstawowy warunek i szansa, aby osiągnąć przynajmniej minimum spokoju społecznego, zapewnić bezwstrząsowe funkcjonowanie gospodarki, uzyskać konsensus w sprawie jej reformowania. Gospodarka była płaszczyzną, na której na wszystkich szczeblach najwięcej było różnego rodzaju kontaktów, dyskusji, konfliktów, ale też cząstkowych uzgodnień. Podkreślam “cząstkowych” – bo pogarszający się nieubłaganie stan gospodarki świadczył, że całościowo niewiele udaje się uzgodnić, a zwłaszcza zahamować toczącej się lawiny. Opisanie przyczyn tego stanu rzeczy – jak sądzę – przekroczyłoby znacznie ramy tej rozmowy. Ograniczę się jedynie do wątku związanego z reformą gospodarczą. Na owe czasy było to zamierzenie nowatorskie, radykalne. Nieprzypadkowo Honecker w specjalnym liście nazwał ją kontrrewolucyjnym pomysłem. Było przykrym dla nas zaskoczeniem, iż “Solidarność” nie wydelegowała swych przedstawicieli do Komisji ds. Reformy. Jedynie obserwatorów. A więc zaznaczenie dystansu. Chociaż w skład tej Komisji wchodzili, znani z niezależności sądów, wybitni polscy ekonomiści. Komisja wykonała wielką pracę. Miarodajnie i interesująco przedstawił to prof. Władysław Baka w książce pt. “U źródeł wielkiej transformacji”. Do przeczytania bardzo zachęcam. Wspólnie z odnośnymi resortami przygotowano m.in. projekty dwóch ustaw o zasadniczym znaczeniu: “O przedsiębiorstwie” oraz “O samorządzie pracowniczym”. Udało się uzgodnić je z “Solidarnością”. Sejm ustawy te uchwalił. Ale był to tylko fragment procesu reformowania. Nad jego całym systemem, kompleksem pracowano intensywnie. Trwały trudne, ale w sumie rzeczowe negocjacje przedstawicieli rządu z przedstawicielami “Solidarności”.

– Na czym więc polegały zahamowania i trudności?
– Ograniczę się do końcowego stadium. Do rozmów, które odbyły się 27 listopada 1981 r. Grupom negocjacyjnym przewodniczyli ze strony władz profesorowie Władysław Baka oraz Zdzisław Sadowski. Ze strony “Solidarności” Jacek Merkel oraz Grzegorz Palka. Nie wchodzę w szczegóły. Znów odsyłam do wyżej wspomnianej książki. Krótko mówiąc, do uzgodnienia nie doszło. Główna rozbieżność to brak aprobaty “Solidarności” dla tzw. prowizorium systemowego reformy. Przy tym nie tyle dla jego treści, co z uwagi na argument, iż nie zostało ono dotychczas objęte konsultacją ogólnozwiązkową. Notabene propozycje tego prowizorium rząd przesłał do Gdańska jeszcze 16 października. Przedstawiciele rządu argumentowali, iż wkrótce rozpoczyna się nowy rok. To niezwykle ważne, aby w sytuacji, gdy gospodarka buksuje, pęka, uruchomić jak najwcześniej nowe mechanizmy. W toku ich realizacji można będzie dokonać autopoprawek, korekt, uznanych za słuszne i konieczne. Dodam, iż odnośne ustawy w pierwszym kwartale 1981 r. weszły w życie. Co charakterystyczne – ich treść nie odbiegała od projektów, które wcześniej wstępnie uzgodniono z “Solidarnością”.
n Wciąż niezbyt jasna jest istota różnic, sporu.
– I niejasna, i jasna. Niejasna, bo właśnie 27 listopada, na zakończenie rzeczowych, aczkolwiek w związku z rozbieżnym poglądem na sprawę prowizorium, jak gdyby zawieszonych rozmów, ustalono kolejny termin spotkania na godzinę 9.00 4 grudnia. I właśnie w tymże czasie nastąpił – powiedzmy krótko – Radom. Słynne obrady władz “Solidarności”. W komunikacie m.in. stwierdzono, iż wprowadzenie prowizorium systemowego na rok 1982 równa się przekreśleniu reformy. Wraz z nim mają być wprowadzone podwyżki cen. Przed skutkami takich podwyżek, zamykaniem fabryk, redukcjami i obniżkami płac “Solidarność” będzie bronić ludzi pracy przy użyciu wszystkich statutowych środków. Było to więc jasne jako odrzucenie ekonomicznych mechanizmów reformy. Powstaje pytanie: dlaczego? Czy tylko związkowa wrażliwość społeczna? Przecież treść ustaw była faktycznie uzgodniona. A może chodziło o coś innego. O zdominowanie racji ekonomicznych przez rachuby polityczne? O grę na czas? Nie wiem. Jedno jest niewątpliwe, był to jeden z głównych czynników i pretekstów blokujących powstanie Rady Porozumienia Narodowego.

Spotkanie trzech

– Jaka była rola Kościoła katolickiego, prymasa Glempa, Watykanu w procesie wyłaniania się idei “spotkania trzech” i działań po nim następujących?
– Wspomniałem już o doniosłej roli Kościoła w procesie poszukiwania kompromisu, pojednania. Takie przekonanie wyniosłem z długiej rozmowy, jaką w końcu marca 1981 roku odbyłem z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Taka troska towarzyszyła moim rozmowom z prymasem Józefem Glempem. Przypomnę też, iż Józef Czyrek – członek Biura Politycznego i minister spraw zagranicznych z upoważnienia kierownictwa państwa udał się do Włoch. 14 października w Castel Gandolfo przyjął go Jan Paweł II. Podkreślił, iż Kościół sprzyjać będzie wysiłkom służącym dialogowi i porozumieniu. Tę linię potwierdzały liczne spotkania i rozmowy, jakie również inni przedstawiciele władz prowadzili z przedstawicielami Kościoła. Ja za szczególnie ważne uznałem moje spotkanie z prymasem Józefem Glempem 21 października. Właśnie wtedy podzieliłem się z nim ideą utworzenia RPN. Została przyjęta z zadowoleniem. Nastąpiły dalsze kroki – moje oświadczenie, oferta zgłoszona oficjalnie z trybuny sejmowej.

– Wreszcie 4 listopada “spotkanie trzech”…
– To był wczesny wieczór. Willa rządowa na ulicy Parkowej. Prymas i przewodniczący “Solidarności” przybywają razem, w jednym samochodzie. To dobry znak. Jako inicjator i gospodarz spotkania przedstawiłem obszernie ocenę sytuacji. Była to gorzka ocena. Lech Wałęsa podzielił te niepokoje. Choć przyczyny, adresatów zagrożeń widział głównie w obszarze władzy. Prymas z właściwym sobie spokojem próbował równoważyć argumenty. Kluczowy temat – poszukiwanie, znalezienie płaszczyzny, na której można byłoby na zasadach autentycznego partnerstwa współdziałać, budować porozumienie w sprawach zasadniczych dla kraju. Jako organizacyjna formuła – RPN, a w przyszłości również Front Porozumienia. Prymas przyjął ten kierunek z pełną aprobatą. Nieprzypadkowo nazajutrz udał się do Rzymu, aby przedstawić wyniki papieżowi. Przewodniczący “Solidarności” z mniejszym zapałem, ale również wyraził zgodę. Został opublikowany komunikat oceniający spotkanie jako “pożyteczne, a jednocześnie przygotowawcze do dalszych konsultacji merytorycznych”. A więc droga otwarta. Zaproponowałem też pilne powołanie komisji, grupy inicjatywnej, która przedstawiłaby odpowiednie propozycje co do składu Rady oraz ewentualnych dalszych działań. Chodziło mi o to, aby “kuć żelazo póki gorące”. Wskazałem więc na Kazimierza Barcikowskiego jako upoważnionego do dalszych kontaktów. To była ówcześnie faktycznie druga osoba w kierownictwie partii. Człowiek koncyliacyjny, współprzewodniczący wraz z kardynałem Franciszkiem Macharskim Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Wreszcie sygnatariusz Porozumień Szczecińskich z sierpnia 1980 roku. Nawiasem mówiąc, podpisanych dzień wcześniej niż gdańskie, za co Barcikowski był krytykowany na Plenum KC. Wyznaczenie go do dalszych rozmów i uzgodnień to najlepszy dowód, jak poważnie traktowaliśmy sprawę. Prymas postąpił podobnie. Ze strony Kościoła wskazał na Sekretarza Episkopatu – biskupa Bronisława Dąbrowskiego. Lech Wałęsa, niestety, nie potrafił, czy nie mógł zaproponować przedstawiciela “Solidarności”.

Grupa inicjatywna

– Skąd ta rezerwa w zachowaniu Wałęsy?
– Starałem się go zrozumieć. Wałęsa jechał na to spotkanie przy faktycznie burzliwym akompaniamencie dezaprobaty ze strony wielu działaczy “Solidarności”. Najgłośniej protestowali Rulewski, Łużny, Rolicz. Miał więc poczucie ograniczonego zaufania. I w ogóle chyba czuł, że słabnie. Wbrew oczekiwaniom na Zjeździe “Solidarności” nie wygrał przewodnictwa Związku w sposób imponujący. Nurt radykalny przybierał na sile, ograniczał mu pole manewru, spychał z drogi cechującego go dotychczas umiaru. Wałęsa przyznał to zresztą w swej książce “Droga nadziei”, tłumacząc w ten sposób swe ostre, konfrontacyjne wypowiedzi w czasie radomskich obrad. Zresztą brakowało niewiele, ażeby sprawa porozumienia, idea powołania Rady od razu upadła. W czasie gdy Wałęsa przebywał na spotkaniu w Warszawie, Komisja Krajowa “Solidarności” podjęła uchwały stawiające pod znakiem zapytania sens dopiero co odbytej “rozmowy trzech”. Użyta została nawet groźba strajku generalnego. W rezultacie różnych interwencji i zabiegów Kościoła, rządu, Wałęsy udało się to “odkręcić”. Ale tylko połowicznie, w drodze złagodzonej formuły. Przyjętej zresztą już nie przez całą Komisję, a tylko przez jej Prezydium. Dalsze wydarzenia potwierdzały, iż “Solidarność” dystansuje się od idei, koncepcji Rady Porozumienia. Mimo naszych, w tym kierowanych publicznie, zachęt, wezwań, ponagleń nie został wskazany jej przedstawiciel do komisji inicjatywnej. Swojego reprezentanta – w osobie Andrzeja Micewskiego – wskazał prymas. Co więcej, nawet z pewnym wyprzedzeniem Kościół wytypował delegatów do przyszłej Rady: Stanisława Stommę, Jerzego Turowicza, Andrzeja Wielowieyskiego, Stefana Sawickiego, Michała Pietrzaka. Do komisji inicjatywnej ZSL delegował Bolesława Strużka, SD – Jana Fajęckiego, środowiska naukowei twórcze – prof. Aleksandra Gieysztora, PZPR – Kazimierza Barcikowskiego. “Solidarność” wciąż robiła uniki. Co więcej, odczuwaliśmy zaostrzenie kursu. Były też pokrętne tłumaczenia. Jedno – to że najpierw trzeba rozwiązać problemy, a dopiero później tworzyć Radę. Oczywisty nonsens. Właśnie dlatego, że nie udawało się trudnych czy spornych problemów rozwiązać, należało powołać ciało, płaszczyznę, na której można byłoby je przedyskutować i przełamać impas. Drugie to zwykły wykręt. Proponowaliśmy, ażeby komisję, grupę inicjatywną tworzyło siedem osób – po jednym przedstawicielu “Solidarności”, Kościoła, PZPR, ZSL, SD, związków branżowych oraz środowisk naukowych i twórczych. To, oczywiście, w niczym nie przesądzało proporcji, w jakich w przyszłej Radzie Porozumienia Narodowego reprezentowane byłyby poszczególne siły i ugrupowania. Bo to właśnie komisja inicjatywna miała przedyskutować i przedstawić odpowiednie propozycje. “Solidarność” stawiała problem, że powinny być brane pod uwagę jedynie trzy podmioty: “Solidarność”, Kościół, PZPR. Wałęsa nawet powiedział: “Mnie ZSL-e, PAX-y, branżowcy nie interesują”. W innym zaś miejscu pod tymże adresem coś o stowarzyszeniach “hodowców kanarków”. My uważaliśmy, iż nie można sojuszniczych partii zlekceważyć, zostawić na uboczu. Ich rola w tym czasie wyraźnie rosła. Roman Malinowski, Edward Kowalczyk, inni działacze domagali się pełnoprawnego udziału w przewidywanych rozmowach i ciałach. Znalazło to szczególnie dobitny wyraz 11 listopada na posiedzeniu międzypartyjnej Komisji Współdziałania. Co na to dzisiejsze PSL, w którym przecież pozostaje wielu członków byłego ZSL? Warto, aby pamiętali, kto wówczas nie zgodził się na ich spostponowanie.
Kropka nad “i” postawiona została 4 grudnia w Radomiu, w “Radoskórze”. Lech Wałęsa publicznie wówczas oświadczył: “Porozumienia nie będzie – bo nie ma się z kim porozumieć”. Później wypadki toczyły się coraz szybciej.

– Jak wytłumaczy pan fakt odrzucenia przez “Solidarność” propozycji powstania RPN?
– Niełatwo to zrozumieć. Przecież uczestnictwo w grupie inicjatywnej niczego nie przesądzało, niczym nie groziło. Gdyby “Solidarność” podjęła owe wstępne rozmowy, a praktyka dowiodłaby, iż propozycje władz są nie do przyjęcia – zawsze można było publicznie je zdezawuować i odrzucić. Niestety, nawet do tej fazy nie doszło. Wicepremier Mieczysław Rakowski w wywiadzie opublikowanym 1 grudnia 1981 r. w “Trybunie Ludu” powiedział, co o tym wszystkim sądzić i jak z tego można jeszcze wyjść. Niestety, bez skutku.
A dlaczego z kolei łatwo rozszyfrować ówczesne stanowisko “Solidarności”? Jej cele i zamiary miały daleki zasięg. Zmierzała do podważenia, a w ostatecznym rachunku do obalenia systemu. Kiedyś to potępiałem i zwalczałem. Dziś rozumiem jego historyczny sens i znaczenie. Rozumiem tym samym, dlaczego “Solidarność” nie chciała włączyć się w żadne mechanizmy wewnątrzustrojowe. Dlaczego unikała instytucjonalnych porozumień z władzą. Nawet przyjęcia – a to już dziwne – wielokrotnie wysuwanej przez nas propozycji, aby zasiąść przy wspólnym stole: związki zawodowe i rząd. Miała na sztandarach demokrację, ale oświadczała, iż ze związkami branżowymi rozmawiać nie będzie. A głównie chodziło chyba o wybór nośnej strategii. “Solidarność” wiedziała, że jej polityczno-psycholo-gicznym atutem jest dynamizm, impet, ofensywa. Wszelkie rokowania, pertraktacje z władzą rozmiękczają, stępiają ostrze roszczenia i żądania. Te zaś są paliwem do kolejnej ofensywy. Tu znów przypomnę o celu, który miał uświęcać środki.

Nowa ordynacja

– Czy można to zrozumieć, iż niejako rozgrzesza pan ówczesne postępowanie “Solidarności”?
– Tak nie można powiedzieć. Zwłaszcza jeśli spojrzeć na to pod kątem, czy mogło nie dojść do stanu wojennego. Tak. Była wielka szansa. Gdybyśmy siedli do wspólnego stołu, niezależnie nawet od wyniku obrad, powstałaby nowa sytuacja, zupełnie inna atmosfera. Zdjęte, a co najmniej osłabione napięcie wewnętrzne, ale również zewnętrzne. Polacy rozmawiają, poszukują realnych rozwiązań. To może i podejrzane, na bakier z doktryną, ale nie ekstremalne, nie burzycielskie. Dla “Solidarności” zaś byłoby to wsadzenie przysłowiowego buta w uchylone drzwi. W innej sytuacji historycznej, ale podobne znaczenie miał Okrągły Stół. Nikt nie przewidywał, że te “drzwi” tak szybko i szeroko zostaną otwarte. Tu przypomnę, że 9 grudnia 1981 r. “Trybuna Ludu” oficjalnie, jako organ PZPR, stwierdziła m.in., iż Sejm następnej kadencji mógłby zostać wybrany według uzgodnionej wewnątrz Rady Porozumienia Narodowego demokratycznej ordynacji. A więc gdyby…? Reasumując, można postawić “Solidarności” poważny zarzut – odrzucenie oferty w sprawie Rady Porozumienia Narodowego prowadziło, chcąc nie chcąc, do 13 grudnia.

– Czy za odrzucenie idei RPN odpowiada jedynie “Solidarność”? Nie da się przecież ukryć, że również wśród członków kierownictwa PZPR byli ludzie, którzy twardo stali na doktrynalnym gruncie, a “Solidarność” postrzegali jedynie jako kontrrewolucję.
– Mają panowie rację. Kierownictwo, tak zresztą jak cała partia, nie było monolitem. Były różne orientacje. Nazywane – reformatorska i zachowawcza, lub też liberalna i twardogłowa. Był i nurt centrowy. Wówczas m.in. mnie w nim lokowano. Różnie też rozkładały się akcenty w stosunku do “Solidarności”. Ostentacyjna pryncypialność, okopywanie się na konserwatywnych, dogmatycznych pozycjach nie sprzyjało porozumieniu. Paradoksalnie, ale tzw. prawdziwi komuniści oraz radykałowie “Solidarności” wzajemnie się żywili. Obiektywnie rzecz biorąc, wspólnie budowali mur nienawiści. Zresztą atmosfera, jak to już nazwałem – “bratobójczej wojny nerwów” była dość powszechna. Padały również z naszej strony ostre, niepotrzebne słowa. Toczyła się walka na różnych płaszczyznach. W tym pojedynek i na epitety, i na chwyty. Nieufność, podejrzliwość, zacietrzewienie. Chyba nikt – i z jednej, i z drugiej strony – oczywiście, w różnym natężeniu, nie był od tych uczuć wolny. Jedno wszakże jest niewątpliwe. W obszarze władzy, jej zwolenników istniało powszechne poczucie, iż porozumienie jest konieczne. Oczywiście, różne były tego motywacje i rachuby. Gdy dwóch mówi to samo – to nie zawsze znaczy to samo. Najważniejsze jednak, że takie było przekonanie i oczekiwanie naszej szeroko rozumianej bazy. Po ogłoszeniu propozycji powołania Rady Porozumienia Narodowego odzew był masowy, spontaniczny. Dlatego też mogę powiedzieć z czystym sercem: mamy różne grzechy. Ale nie należy do nich grzech bojkotu, niechęci, uchylania się w 1981 roku od rozmów, od porozumienia.

Wydanie: 2000, 45/2000

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy