Kompromis z Kościołem?

Kompromis z Kościołem?

Poparcie Episkopatu dla zmian w konstytucji nie jest pierwszym dowodem na to, że w kwestii aborcji Kościół i katolicy nie czuli się zobowiązani żadnym kompromisem

14 marca Episkopat ogłosił, że należy zmienić konstytucję, i „jednogłośnie poparł” starania tych, którzy chcą umieścić w ustawie zasadniczej zapis gwarantujący ochronę życia „od poczęcia”. A jeszcze tak niedawno nasi lewicowi politycy dowodzili, że o ustawę antyaborcyjną nie będą walczyć, bo osiągnięto w tej sprawie kompromis, który zadowala wszystkich. W tym duchu wypowiadał się zarówno prezydent Kwaśniewski, jak i Leszek Miller. Prawica chwaliła ich polityczną odpowiedzialność i rozsądek.
Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. W styczniu 2004 r. Kwaśniewski – powołując się na kompromis z Kościołem – odmówił podpisania zliberalizowanej ustawy antyaborcyjnej. Po niespełna trzech latach katolicy z LPR wysunęli projekt zmian w konstytucji. Dzisiaj projekt ten popiera Episkopat, a poseł Wierzejski publicznie przyznaje, że za zmianami konstytucyjnymi pójdzie zaostrzenie obowiązującej ustawy w duchu nauki Kościoła.
Polityka ugody z Kościołem prowadzona po 1989 r. przez obóz „Solidarności”, a potem także przez postkomunistów była błędem. Porozumienie nie powściągnęło apetytów katolików, a ich żądania rosły i wciąż rosną w miarę nowych zdobyczy. Czas postawić pytanie, jak zachowuje się Kościół w negocjacjach dotyczących spraw społecznych, czy warto z nim negocjować i czy należy spodziewać się po nim dotrzymania zobowiązań.

Co to właściwie jest Kościół?

Ktoś, kto chce pertraktować z Kościołem, już na wstępie staje przed zasadniczą trudnością. Nie bardzo wiadomo, z kim właściwie ma rozmawiać: z biskupami, z katolickimi organizacjami społecznymi, z proboszczami i bywalcami niedzielnych mszy, może z politykami, którzy deklarują się jako katolicy?
Kościół jest tworem wielopostaciowym. To na dobrą sprawę wszyscy i nikt. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie to, że katolicy – właśnie jako „wszyscy i nikt” – domagają się dostosowania prawa państwowego do nakazów religijnych. Wysuwają żądania i mówią o kompromisie, ale kiedy przychodzi czas egzekwowania umów, strona nazywana Kościołem nagle rozpływa się w powietrzu. Biskupi twierdzą, że polityka to nie ich domena i nie mają wpływu na postępowanie zakonów i proboszczów, katolickie partie polityczne pozmieniały nazwy, a organizacje społeczne nie poczuwają się do odpowiedzialności. Tymczasem katolicy pełniący ważne społecznie funkcje robią swoje, a życie w Polsce klerykalizuje się na potęgę.
Przywykliśmy już do tego, że Kościół ma wiele twarzy. W polskim dyskursie publicznym przyjęło się co gorsza interpretować tę sytuację w sposób wygodny dla Kościoła. Kiedy Episkopat kilka dni temu poparł wprowadzenie zakazu aborcji do konstytucji, zaznaczając jednocześnie, że odcina się od toczących się wokół tego zapisu politycznych sporów, wszyscy wzięli to oświadczenie za dobrą monetę. Choć sprzeczność jest aż nadto widoczna – biskupi zajęli stanowisko w sporze politycznym po stronie skrajnej prawicy – media przytoczyły słowa Episkopatu bez najmniejszego komentarza.
Kościół najwyraźniej zajmuje w Polsce tak silną pozycję, że może jednocześnie uczestniczyć w polityce i stawiać się ponad polityką. Kiedy przyjdzie płacić rachunki za próbę zmiany konstytucji lub za dokonanie takiej zmiany, biskupi z całą pewnością zepchną odpowiedzialność na polityków i – tak jak to już wielokrotnie robili – stwierdzą, że partii politycznych żadną miarą nie można utożsamiać z Kościołem. Nie będzie dla nich żadnym problemem, że wcześniej publicznie instruowali te partie i że realizowały one ideologiczne cele Episkopatu.

Panu Bogu świeczkę…

Umowy z Kościołem tym trudniej egzekwować, że hierarchia z zasady formułuje swoje stanowisko dwuznacznie. To nie przypadek, że premier Giertych oskarżany o homofobiczne wyskoki na spotkaniu ministrów edukacji UE, powołał się na Jana Pawła II. Rzeczywiście w pismach Karola Wojtyły można znaleźć odpowiednie cytaty i bez przekłamań zastosować je na modłę Giertycha. Jednocześnie na papieża powołują się tzw. światli katolicy z „Tygodnikiem Powszechnym” na czele.
Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ dwuznaczność, posunięta wręcz do sprzeczności, jest zasadą polityki informacyjnej Kościoła. Wypowiedzi hierarchów są tak skonstruowane, żeby znaleźli w nich coś dla siebie zarówno umiarkowani liberałowie, jak i skrajni konserwatyści. I jedni, i drudzy interpretują dwuznaczności zgodnie z własnymi preferencjami, a biskupi zależnie od potrzeby i okoliczności mogą utożsamiać się to z jednymi, to z drugimi i korzystać z poparcia z różnych stron.
Dla przykładu Karol Wojtyła znany z ekumenicznego podejścia do Żydów wyniósł jednocześnie na ołtarze o. Kolbego, wydawcę jawnie antysemickiego „Małego Dziennika”, i rozpoczął proces beatyfikacyjny Piusa XII, który zapisał się w historii sympatią do faszystowskich reżimów i niejednokrotnie spotykał się z zarzutem antysemityzmu. Podobnie popularność wśród „otwartych katolików” nie przeszkadzała Wojtyle wstrzymać się od wszelkich działań w sprawie Radia Maryja albo popierać skrajnie konserwatywne Opus Dei. Właśnie Jan Paweł II wyniósł na ołtarze jej założyciela, Josemarię Escrivę de Balaguera.
Także opowiadając się za zmianami w konstytucji, Episkopat zadbał, żeby zabezpieczyć się przed krytyką. Niedawno w Radiu Zet abp Gocłowski stwierdził, że konstytucja wystarczająco chroni życie. Obok złych policjantów mamy więc i dobrego. Niezadowoleni z działań Episkopatu będą mogli powoływać się na Gocłowskiego i mówić, że Kościół nie jest jednolity i że należy popierać jego liberalne skrzydło. W razie potrzeby będzie można zmienić front i zamiast siłą zmuszać do posłuszeństwa, jak to jest w tej chwili, Kościół zażąda poszanowania jego praw w imię liberalizmu.
Wobec takiego postawienia sprawy nikomu rzecz jasna przez myśl nie przejdzie, że Kościoła można w ogóle nie popierać, tylko po prostu mu się przeciwstawić.

Kogo reprezentuje Kościół?

Kiedy przychodzi do sporów, Episkopat powołuje się na ponad 90% polskich katolików. Twierdzi, że ich reprezentuje. O reprezentacji we właściwym sensie nie może tu jednak być mowy. Biskupi rzeczywiście czują się „pasterzami” owych 90% społeczeństwa, ale hierarchia nigdy nie pytała i nie pyta swojej trzódki, czy chce być posłuszna, czy nie. Biskupi nie ustalają z nikim stanowiska Kościoła ani jego działań. Jeżeli Episkopat nie pyta nikogo o zdanie, nie może być niczyim reprezentantem. Reprezentant to ktoś, kto działa z mandatu tego, kogo reprezentuje. A to oznacza, że bez demokratycznych procedur, czyli ustalania wspólnego stanowiska, wyboru przedstawicieli i kontroli ich działań reprezentacja jest dziś nie do pomyślenia.
Biskupi rozumieją swój mandat na sposób feudalny, chcą być władzą z nadania Boga, a nie ludu, co w nowoczesnym społeczeństwie jest całkowitym anachronizmem. Czują się zwierzchnością katolików i uzurpują sobie prawo wypowiadania się za nich bez pytania ich o cokolwiek. Wchodzą tym samym w konflikt z zasadami demokracji. Twierdzą np., że w sprawach, które sami określają jako „dotyczące moralności”, demokratyczne podejmowanie decyzji co do prawa państwowego nie wchodzi w grę. Już kilka razy mogliśmy usłyszeć katolickich posłów mówiących o „przypadkowym społeczeństwie”, które nie może decydować w sprawach etyki. Sęk w tym, że kwestia aborcji pozostaje kwestią moralną właśnie dla katolików i nie ma powodu, żeby wszyscy obywatele musieli ją traktować na sposób katolicki.
Kościół nie tylko bezpodstawnie uzurpuje sobie prawo do reprezentowania swoich członków, ale działa wbrew demokratycznej zasadzie poszanowania wolności obywateli w sprawach światopoglądowych. Chce narzucić własny punkt widzenia nie tylko katolikom, lecz także całej reszcie. Demokracja to nie tylko rządy większości, ale przede wszystkim prawa mniejszości. Katolicy – jeśli chcą – mogą nie używać prezerwatyw i wystrzegać się aborcji. Demokracja polega na tym, żeby niekatolicy nie musieli stosować się do tych norm, jeśli nie podzielają katolickiego światopoglądu. Kościół jednak ma za nic wolność obywateli, a co za tym idzie, demokrację. Uważa przestrzeń publiczną za swoją własność i teren ekspansji, w związku z tym nie toleruje w niej nikogo, kto miałby inne zdanie.
Prowadzenie negocjacji z kimś, kto już na wstępie nie uznaje równości partnerów dialogu, musiało doprowadzić do tego, czego świadkami jesteśmy dzisiaj.

Czy można ufać Kościołowi?

Aleksander Kwaśniewski z Leszkiem Millerem nie chcieli liberalizować ustawy antyaborcyjnej ze względu na kompromis z Kościołem, a więc podjęte wobec Kościoła zobowiązanie. Jak widać, była to umowa jednostronna. Episkopat nie poczuwa się do żadnych zobowiązań.
Kościół już nieraz zapominał o składanych obietnicach. Jeszcze na przełomie lat 60. i 70., a więc w PRL, Tadeusz Mazowiecki, wtedy poseł katolickiego koła Znak, mówił, że Kościół współczesny domaga się jedynie wolności kultu w ramach laickiego państwa i dawno już przestał myśleć o takich praktykach jak nauczanie religii w publicznej szkole. Wypowiedź tę przytacza Adam Michnik w książce „Kościół, lewica, dialog” jako dowód na to, że katolicy stoją na gruncie demokratycznych zasad. Niestety, ten sam Tadeusz Mazowiecki jako premier nie pamiętał już o swoich wypowiedziach sprzed 20 lat. W 1990 r. jego rząd wprowadził religię do szkół. Mówiono wtedy, że będzie to przedmiot nadprogramowy i traktowany szczególnie, a stopień z religii nie pojawi się na świadectwie maturalnym. Wystarczyło, że Kościół w Polsce okrzepł nieco, żeby i o tym zobowiązaniu zapomniano. Dzisiaj uczniowie będą zdawać maturę z religii, a stopień z tego przedmiotu widnieje na świadectwach maturalnych.
Historia wprowadzenia religii do szkół jest symptomatyczna, podobnie jak rola, którą odegrał w niej Tadeusz Mazowiecki. Kościół lubi utożsamiać się z otwartymi katolikami, kiedy jest słaby. Kiedy ma władzę, robi swoje, a otwarci katolicy zachowują się jak Mazowiecki.
Poparcie Episkopatu dla zmian w konstytucji nie jest pierwszym dowodem na to, że w kwestii aborcji Kościół i katolicy nie czuli się zobowiązani żadnym kompromisem. Kiedy uchwalano restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, mówiono, że zakazowi aborcji towarzyszyć będzie rzetelna oświata seksualna, środek pozwalający rozwiązać problem przerywania ciąży niejako u źródła. W szkołach miał się pojawić przedmiot wychowanie seksualne z odpowiednim programem. Dziwnym trafem za rządów Hanny Suchockiej – jeszcze jedna otwarta katoliczka – przedmiot zmienił nazwę na „wychowanie do życia w rodzinie”, a ministerialna podstawa programowa wprowadziła do szkół katolicki punkt widzenia wraz ze sformułowaniami typu „życie jako fundamentalna wartość; szacunek dla ludzkiego życia od chwili poczęcia”. Dostępne na rynku podręczniki do wychowania do życia w rodzinie oprócz jednego (książka T. Garstki, M. Kostrzewskiego, J. Królikowskiego „Kim jestem? Wychowanie do życia w rodzinie. Podręcznik z ćwiczeniami dla gimnazjum”) mówią przeważnie o zaletach naturalnych metod planowania rodziny, przeciwstawiając je niebezpiecznym i niewskazanym środkom antykoncepcyjnym. Zdarzają się i takie książki, w których można przeczytać, że prezerwatywa nie chroni przed AIDS.
O kompromisie wokół ustawy antyaborcyjnej zapomnieli nie tylko katolicy z MEN. Ustawa dopuszcza, jak wiadomo, aborcję w wypadku gwałtu i zagrożenia życia matki. Tu jednak czujność wykazali katoliccy lekarze, którzy powołując się na klauzulę sumienia, odmawiają wykonywania dopuszczalnych przez prawo zabiegów. Hierarchia poparła tę inicjatywę, zastrzegając, że nie zgadza się na przeprowadzanie aborcji we wszystkich szpitalach, którym nadano imię Jana Pawła II. W rezultacie trudno dziś liczyć na legalną aborcję nawet wtedy, kiedy dopuszcza ją prawo.
Praktyki Kościoła nie zmieniły się. Wygląda na to, że dziś – tak jak dawniej – Kościół zamierza wygrać tyle, ile się da, nie zważając na wcześniejsze zobowiązania i stosując wszelkie dostępne środki. Warto zapamiętać to sobie na przyszłość. W razie gdyby proponowano nam następny kompromis.

Autorzy są redaktorami kwartalnika „Bez dogmatu”

 

Wydanie: 13/2007, 2007

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy