LIBERUM VETO
Należę do niewielu osób, które 23 sierpnia poszły, aby we własnym, prywatnym imieniu wpisać się do Księgi Kondolencyjnej, wyłożonej w Ambasadzie Rosyjskiej w Warszawie.
Prawdę mówiąc, ta inicjatywa wywołała niemal popłoch w gmachu opuszczonym przez Boga i ludzi. Ale tym bardziej sądzę, że należało tam pójść i chciałabym wyjaśnić – dlaczego. Wyjaśnić także samej sobie, bo często działam na zasadzie odruchu, dopiero ex post zastanawiając się nad motywami swego zachowania.
Najogólniej mówiąc – żal mi Rosjan. Oczywiście, przede wszystkim głęboko współczuję rodzino, zwłaszcza Matkom, których Synowie spoczęli w trumnie, jaką okazał się “Kursk”.
Ale w moim stosunku do narodu rosyjskiego współczucie, a także szacunek dominują nad urazami, które podzielam z ogromną większością Polaków.
Nasze uczucia i postawy z reguły są wypadkową doświadczeń osobistych oraz zbiorowych, właściwych wspólnocie, do której należymy.
Tak się składa, że w latach dzieciństwa i wczesnej młodości zetknęłam się z dwoma skrajnie różnymi tradycjami, jeśli chodzi o stosunek do Rosjan.
Ulubiona piosenka mojego Dziadka “po kądzieli”, powstańca z 1863 r., głosiła:
Kto powiedział, że Moskale
są to bracia nas, Lechitów,
temu pierwszy w łeb wypalę
pod kościołem Karmelitów…
Ale mój Ojciec jako żołnierz ck armii austriackiej dostał się do niewoli rosyjskiej i bardzo ją sobie chwalił, bo Rosjanie jeńców-Słowian traktowali ze względami należnymi pobratymcom. W rezultacie “Wołga, Wołga, mat’ rodnaja…” należała do pieśni mego dzieciństwa, oczywiście, obok repertuaru patriotycznego z “Za Niemen het precz…” na czele. W dodatku z literaturą francuską zetknęłam się poprzez… rosyjskie tłumaczenie “Trzech muszkieterów”. Nie miałam pojęcia o “bukwach”, ale książka była obficie ilustrowana, a Ojciec tłumaczył mi podpisy.
Potem, gdy tylko, zdałam maturę, wybuchła wojna i doszło do kolejnego rozbioru Polski, nazwanego przez Mołotowa (Skriabina) “wersalskim bękartem”…
Pod kolejną rosyjską okupacją (bo tak to w zasadzie odbierali “zabużańscy” Polacy) zetknęłam się z dwoma aspektami relacji polsko-rosyjskich.
Z jednej strony, były to masowe wywózki, aresztowania, tragedia katyńska, co do której nigdy nie miałam złudzeń, bo przecież wiedzieliśmy, że listy od “jeńców” zagarniętych w wojnie, której nie wypowiedziano – przestały przychodzić znacznie wcześniej niż na miejsce zbrodni dotarli Niemcy.
Równocześnie jednak Polacy, acz traktowani jako obywatele trzeciej kategorii (po Ukraińcach i Żydach) – mogli studiować na wyższych uczelniach, a nawet otrzymywać stypendia (w ZSRR właśnie zrezygnowano w tej mierze z zasady “klasowej”, preferując po prostu wyróżniających się studentów).
A hitlerowcy, gdy tylko przyszli – zamordowali grono lwowskich profesorów, uniwersytet zamknęli na głucho, zaczęli jawnie pastwić się nad Żydami, a nas, Polaków, traktować jako potencjalnych parobków w służbie “Herrenvolku”.
Inaczej mówiąc, Rosjanie potrafili nas nienawidzić i krzywdzić, ale Niemcy, przynajmniej ci w nazistowskim wydaniu – nami GARDZILI.
A tego nie toleruje żaden człowiek mający jakie takie poczucie godności.
Potem wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Zresztą szeregowi Rosjanie od początku mówili, że prędzej czy później pójdą “na Giermańca”. Czy były to pozostałości propagandy sprzed układu Ribbentrop-Mołotow, czy zakodowana pamięć o pierwszej światowej – nie wiem. Ale słyszałam to na własne uszy.
I na własne oczy widziałam heroizm walczących Rosjan, siermiężnych i – bywało – gwałcących kobiety (nawiasem mówiąc, naszym żołnierzom też się to zdarzało, naprawdę) – ale w ostatecznym rozrachunku – zwycięskich.
W rezultacie tego zwycięstwa utraciliśmy nasze kresy wschodnie (a ja – kraj lat dziecinnych, nie mówiąc już o majątku), ale na przekór “Drang nach Osten” przesunęliśmy się na zachód i uzyskaliśmy sensowne granice, które – jak stwierdził to sam Czesław Miłosz – zawdzięczaliśmy Stalinowi, zresztą Gruzinowi, o czym nasi zażarci rusofobi często zapominają. Zwłaszcza gdy za młodu uprawiali kult jednostki… Ja jej nie uprawiałam i nie płakałam po śmierci Stalina, w ogóle niełatwo mi o łzy, ale niedawno ze ściśniętym gardłem oglądałam we francuskiej telewizji dokumentalny film o drugiej światowej z obszerną sekwencją, poświęconą obronie Leningradu (już nie i jeszcze nie – Sankt Petersburga…).
Dlatego z zażenowaniem odbierałam – podszyte skrywaną “Schadenfreude” – enuncjacje niektórych naszych dziennikarzy, na szczęście – nie polityków!, że ”»Kursk«, chluba rosyjskiej floty, legł na dnie”…
Nie kopie się rannego lwa, czy niedźwiedzia. To jest niegodne najlepszych polskich i w ogóle ludzkich tradycji. I to była jedna z istotnych przyczyn, dla których poszłam wpisać się do Kondolencyjnej Księgi w gmachu przy Belwederskiej.
23 sierpnia 2000 r.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy