Koniec Kościoła zblatowanego z władzą

Koniec Kościoła zblatowanego z władzą

Dzisiejszy kryzys Kościoła w Polsce jest dziełem tzw. pokolenia Jana Pawła II

Jarosław Kaczyński okazał się tchórzem. Sam nie ma odwagi stanąć twarzą w twarz z protestującymi kobietami i wspierającymi je mężczyznami, którzy wyszli na place i ulice swoich miast i miasteczek. Wpadł jednak na szatański pomysł, by przekierować złość ludzi na Kościół. A robi to pod płaszczykiem obrony świątyń przed kobietami, młodymi ludźmi i tymi wszystkimi, którzy w pseudoorzeczeniu tzw. Trybunału Konstytucyjnego dotyczącym zakazu aborcji zobaczyli zamach na prawa człowieka.

Biskupi nie są tu oczywiście bez winy. Zaraz po ogłoszeniu tego orzeczenia abp Marek Jędraszewski, metropolita krakowski, nieformalny kapelan PiS, śpieszył z zapewnieniem: „Wyrażamy wielkie uznanie dla odwagi i rzetelności sędziów Trybunału oraz ogromną wdzięczność dla inicjatorów i uczestników wielkiego ruchu społecznego, który stanął w obronie świętości każdego ludzkiego życia od momentu jego poczęcia do chwili naturalnej śmierci. Bóg Wam zapłać. Bóg zapłać wszystkim za te szlachetne działania”.

Kaczyński w swoim orędziu nie mówił zatem po próżnicy. Przekonywał, że poza Kościołem jest nihilizm i relatywizm, a kościołów należy bronić przed hordą ludzi pozbawionych wartości. Wzywał zarazem aktyw partyjny do organizacji bojówek: „Musimy bronić polskich kościołów, musimy ich bronić za każdą cenę. Wzywam wszystkich członków PiS i wszystkich, którzy nas wspierają, do tego, by wzięli udział w obronie Kościoła, w obronie tego, co dziś jest atakowane i jest atakowane nieprzypadkowo”. I zobaczyliśmy na ulicach, jak kibole szarpią i biją młode kobiety.

Prezes oczywiście nie powiedział niczego nowego. Powtórzył śpiewkę, którą dobrze znamy. To samo mówił już w roku 2015, zwracając się do o. Tadeusza Rydzyka: „Fundamentem polskości jest Kościół i jego nauka, nie może być Polski bez Kościoła. Wiedząc, że nie ma Polski bez Kościoła, (…) każdy, choćby nie miał łaski wiary, musi to przyjąć (…). Każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę”.

Czy Kaczyński swoim apologetyczno-agresywnym tonem uwiedzie biskupów? Czy hierarchowie, widząc, jak ich wierni protestują przeciw de facto całkowitemu zakazowi aborcji wprowadzonemu tylnymi drzwiami przez tzw. Trybunał Konstytucyjny, wezmą słowa Kaczyńskiego za dobrą monetę? Czy też odwołają się do starej i mądrej formuły: chroń nas Panie Boże przed fałszywymi przyjaciółmi, bo z wrogami sobie poradzimy?

Biskupi nie czują ulicy

Biskupi odpowiedzieli tak, jak umieli. Bez empatii. Bez stanowczego odcięcia się od polityki, którą proponuje im Kaczyński. W oświadczeniu Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski czytamy o „bólu”, jaki towarzyszy hierarchom, gdy obserwują „eskalację napięcia społecznego i agresję”. I dalej: „Niepokojem napawają również wulgarny język, którym posługuje się część protestujących, niszczenie mienia społecznego, przypadki dewastacji kościołów, profanacji miejsc świętych czy uniemożliwianie sprawowania w nich liturgii”. Ten krótki komunikat kończy się wezwaniem „wszystkich do podjęcia rzeczowego dialogu społecznego, do wyrażania poglądów bez użycia przemocy i do poszanowania godności każdego człowieka”. Biskupi dramatyczną sytuację, za którą przecież także są odpowiedzialni, opisują tak, jak rozmawia się o meczu piłki nożnej przy herbacie.

Mam wielu przyjaciół, którzy są księżmi. W ostatnich dniach często z nimi rozmawiałem. Nie kryją oburzenia. Ale nie jest to oburzenie na protestujących. Słyszę w ich głosie, często podniesionym, wkurzenie na biskupów. „Kaczyński chce bronić Kościoła? – pyta jeden z moich rozmówców. – To ja mu jednak dziękuję. Jak można nie widzieć, że PiS i Kaczyński zasłaniają się Kościołem jak tarczą? Jak można nie dostrzegać, że Kaczyński przekształca nasze świątynie w pole bitwy? Trzeba być kompletnie ślepym”.

Inny ksiądz, duszpasterz młodych, dodaje: „To nie biskupi stają oko w oko z tymi młodymi ludźmi, którzy dziś są na ulicach i krzyczą, że nie chcą z nami gadać. Ale biskupi swoją krótkowzrocznością sprawiają, że nasza praca duszpasterska idzie na marne. Czasami ręce opadają. A przecież wystarczy mówić to, czego nauczał Jezus, a ławy kościelne znów się zapełnią”.

Nie są to głosy odosobnione. To myśli tych księży, którzy rozumieją, że nie ma powrotu do modelu Kościoła forsowanego nadal przez hierarchów – Kościoła zblatowanego z władzą. Kościoła, który głoszenie Ewangelii zastępuje tzw. polityką dobrej zmiany, a skuteczne duszpasterstwo i osobiste świadectwo kapłana zamienia na wyrok tzw. Trybunału Konstytucyjnego, którym z politycznego nadania zawiaduje obecnie kucharka Kaczyńskiego.

Ci księża znajdują się na pierwszej linii frontu. To oni dziś będą musieli rozmawiać z młodymi ludźmi, którzy nie tylko zwracają Kościołowi bilet, ale w ogóle reagują wściekłością na widok księdza. To oni, zwykli księża, będą musieli rozmawiać z kobietami, które wciąż jeszcze stanowią większość wiernych w świątyniach, ale przez działania episkopatu i PiS są z tego Kościoła skutecznie przeganiane.

Biskupi nie czują ulicy, bo siedzą pozamykani w swoich pałacach. Żaden nie musiał się konfrontować z ludźmi, którzy mówią w twarz: „Ksiądz opowiada głupoty”. Dziś jednak, widząc choćby swoich wiernych pod drzwiami katedr, hierarchowie powinni sobie postawić następujące pytania: Co zrobiliśmy źle, że ci młodzi nie chcą z nami już nawet rozmawiać? Dlaczego głosząc ponoć Ewangelię miłości, wywołujemy tylko gniew?

Cyniczna polityka wiernych synów Kościoła

Gdyby ktoś mi powiedział kilka lat temu, że w Polsce, „katolickim kraju”, kraju św. Jana Pawła II, kordon policji będzie bronił wejścia do kościoła, uznałbym go za szaleńca. Cóż więc takiego się stało, że czar i autorytet papieża Wojtyły przestał Kościołowi pomagać?

Paradoks polega na tym, że dzisiejszy kryzys Kościoła w Polsce jest dziełem tzw. pokolenia Jana Pawła II. Jeśli nawet to pokolenie było w dużym stopniu efektem medialnym, to ludzie, którzy rządzą Polską, poczynając od prezydenta, poprzez premiera, a na ministrach kończąc, nie otwierają ust bez powoływania się na nauczanie Jana Pawła II. Sęk w tym, że mówią jedno, a robią drugie. Andrzej Duda mówi o tym, że jest obrońcą tradycji chrześcijańskiej, a z drugiej strony twierdzi, co jest daniem w twarz chrześcijańskiemu przesłaniu, że „LGBT to nie ludzie”. Jeśli spojrzymy na obecną politykę, przeżartą cynizmem, korupcją, nepotyzmem, to zobaczymy, że jest ona dziełem ludzi, którzy zapewniają, że są wiernymi synami Kościoła. Nie dziwi, że pobożny człowiek z takim Kościołem nie chce mieć nic wspólnego.

Dzisiejszy episkopat to w większości osoby wychowane, ukształtowane i nominowane przez papieża Wojtyłę. Oczywiście nie można obciążać Jana Pawła II winą za wszystkie decyzje poszczególnych biskupów, ale nasi hierarchowie wciąż mówią: jesteśmy spadkobiercami dziedzictwa Karola Wojtyły.

Cieniem na działalności biskupów kładzie się przede wszystkim styl i niechęć do rozliczenia się z nadużyciami seksualnymi w naszym Kościele. Biskupi, i nie mam tu na myśli tak skompromitowanych postaci jak zdymisjonowany ordynariusz diecezji kaliskiej Edward Janiak czy odchodzący w niesławie na emeryturę abp Sławoj Leszek Głódź, nie chcą powiedzieć prawdy o skali nadużyć w Kościele. Nie chcą uderzyć się w piersi. A symbolem tego kluczenia i odrzucania odpowiedzialności za zaniechania jest postać kard. Stanisława Dziwisza.

Ten depozytariusz dziedzictwa Jana Pawła II skompromitował się w oczach opinii publicznej, gdy w wywiadzie mówił, że nie słyszał o pedofilii w Kościele, choć pracował w Watykanie. Że nie docierały do niego żadne wiadomości, a przecież ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski pokazuje, że pisał do kard. Dziwisza listy, informując go o nadużyciach seksualnych wobec Janusza Szymika, ofiary swojego proboszcza. Ten jednak zaprzecza, kluczy, zasłania się niewiedzą i niepamięcią.

Kościół: „polityczna ladacznica”

Gdyby żył Jan Paweł II, rodzimi biskupi i księża zapewne nie mogliby sobie pozwolić na tak ostentacyjne tolerowanie rasizmu, ksenofobii i nacjonalizmu. Trzeba powiedzieć wprost: rodzimi biskupi i księża przyłożyli rękę do oswojenia w Polsce rasizmu, ksenofobii i nacjonalizmu. To bojówki narodowców, jako niemal wzór dobrego katolika, bronią dziś świątyń przed kobietami, choć nikt za bardzo świątyń nie atakuje.

Tyle że nacjonalizm kusi Kościół. Przede wszystkim dużo obiecując: obronę katolicyzmu, szacunek dla tradycji, miłość do ojczyzny. Na tej nucie gra właśnie Jarosław Kaczyński, zapewniając, że dopóki on rządzi, Kościołowi włos z głowy nie spadnie. To musi się podobać biskupom.

Obietnica to jedno. Drugie to pytanie, kto ową obietnicę składa. Kto obiecuje, że będzie bronił Kościoła, mówi, że użyje państwowych instytucji, by wrogów narodowego wzmożenia przegonić z przestrzeni publicznej.

Ale i tu biskupi nie widzą problemu. Napawa ich dumą, gdy widzą młodych mężczyzn, zasilających szeregi Młodzieży Wszechpolskiej, krzyczących: „Tylko Bóg!”. Cieszą się, gdy politycy prawicy zapewniają, że Kościół z narodem, a naród z Kościołem jedno tworzą. Napełnia ich nadzieja, kiedy przyglądają się mężczyznom z różańcem na zaciśniętej pięści, zapewniającym, że będą bronić rodzimego katolicyzmu i rodziny przed zalewem zachodniego relatywizmu i rozpusty. Dlatego każdy wybryk narodowców, każdy atak na cudzoziemców, każda mowa nienawistna i poniżająca kwitowane są następującym zdaniem: „W Polsce, tym bardziej w Kościele, nacjonalizm i rasizm to problem marginalny”. Czy rzeczywiście jest to tylko margines, czy już pewien stały element przeżywania wiary w Kościele nad Wisłą?

To nie przypadek, że po dojściu do władzy prawicy w 2015 r. idee nacjonalistyczne przeżywają w Kościele renesans. I coraz częściej księża się do nich przyznają. Głośno i stanowczo, by przywołać tu ks. Jacka Międlara, który ostatecznie nawet zrzucił sutannę, bo wolał ziać nienawiścią do obcych czy głosić otwarcie antysemityzm, niż pozostać wierny nauczaniu Jezusa z Nazaretu i Kościołowi. Albo kapłana starszego pokolenia, ks. Romana Kneblewskiego z Bydgoszczy, który nie tylko odprawiał mszę dla narodowców, ale wprost mówi, że nacjonalizm jest cool. Biskupi nabierają się bowiem na to, że każdy ksiądz, każdy nacjonalista, który krzyczy: „Bóg, Honor, Ojczyzna!”, jest jednocześnie dobrym i pobożnym katolikiem. Nic bardziej mylnego.

Ale co najsmutniejsze, w Polsce, jeśli trzymać się zapewnień biskupów, że Kościół jest nauczycielem moralności, nie tylko nie zrodziło się pokolenie Jana Pawła II, ale przeciwnie – w siłę rośnie pokolenie antywojtyłowe. A udział w tym procesie ma, niestety, także większość biskupów, bo widząc zło rasizmu, zachowuje „godne milczenie”.

Ewangelizacja z karabinem przy skroni

Dlatego coraz częściej zadajemy sobie pytanie, czy polski Kościół stać jeszcze na to, by głosić czyste przesłanie Ewangelii – przesłanie o Bogu miłosiernym, troskliwym i czułym. Bogu zawsze będącym po stronie tych, którym w jego imię odbiera się wolność, zmusza w jego imię do heroizmu, choć samemu nie chce się nadstawić drugiego policzka.

Pisałem na wstępie, że znam księży, którzy potrafią nadal mówić takim głosem. Jeden z nich to o. Marcin Mogielski, dominikanin z Wrocławia, który stwierdził: „Patrząc na Kościół katolicki w Polsce: budynki niczego sobie, dachy mamy wyremontowane, Fundusz Kościelny cały czas działa, więc dużego ZUS nie płacimy. Majątek: czemu nie, każda parafia dostała hektary. Przywileje, mnóstwo tych przywilejów. Ostatnio członek episkopatu podpisał umowę z panem Kurskim co do udziału Kościoła w telewizji i programów katolickich: koronka, msza święta, audycje”. I teraz konkluzja: „Wszystko pięknie, fajnie. Ale pytanie jest o miłość… Czy człowiek, każdy, bez wyjątku, w polskim Kościele czuje się przez Kościół kochany? Przez hierarchię i przez każdego z nas? Czy może czuje się prześladowany, obarczany, obciążany”. Zakonnik na koniec kazania przytacza usłyszane ostatnio dojmujące słowa, że „nie da się prowadzić ewangelizacji przy pomocy policji, więziennictwa i prokuratorów. Chrystus tak nie działa”. Ano właśnie, polscy biskupi wciąż sądzą, że najlepiej głoszą naukę Chrystusa, kiedy Dobrą Nowinę zastępują „dobrą zmianą”. Na chwilę może to dawać poczucie zwycięstwa. W dłuższej perspektywie prowadzi do klęski.

Drugi głos również został sformułowany przez dominikanina – znanego kaznodzieję z YouTube’a, o. Adama Szustaka. Uchwycił on to, czego nie zobaczyli i nie potrafili powiedzieć biskupi w swoim oświadczeniu: „Kiedy widzę te wszystkie opinie, że dewastuje się miejsca święte, że trzeba stanąć w ich obronie, że to są wrogowie Kościoła i poganie, nie! Ci ludzie mają dość Kościoła, który przestał być ewangeliczny. Nie twierdzę, że robią to w dobry sposób, że środki, którymi się posługują, są właściwe. Nie twierdzę nawet, że mają same dobre intencje. Ale ci ludzie nienawidzą Kościoła. Ja też nienawidzę TEGO Kościoła. Tego, który stał się absolutnie »ladacznicą polityczną«. Który tak się wmieszał w politykę, że swoje umocowanie, przyszłość, władzę, pragnienie, żeby ludzi nawracać, ufundował w wartościach tego świata. Tak, to musi runąć”.

Tak, ten Kościół, sprowadzony do dobrze zarządzanej organizacji religijnej, musi runąć. Ale zostaje wiara. Dlatego uważam, że katolicyzm jest zbyt cenny, by pozostawić go w ręku polityków religijnej prawicy i biskupów, którzy naszej wiary, ludzi pobożnych, chcą używać do gry o władzę, wpływy i pieniądze. Mamy strajk kobiet, może czas na strajk katolików.

Fot. Anatol Chomicz/Forum

Wydanie: 2020, 45/2020

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Rolek
    Rolek 6 listopada, 2020, 19:42

    Aby zachować swoją wiarę w Boga – tego wszechwiedzącego, niepojętego, ponadczasowego i dobrego musiałem odejść od Kościoła a właściwie od tzw. „polskiego kościoła”, który – jako instytucja – z Bogiem nie ma już nic wspólnego. „bóg” polskiego kośioła jest drwiną z Boga.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy