Koniec świata w popkulturze

Koniec świata w popkulturze

My, interpretatorzy, wydobywamy z filmu dodatkowe sensy, ale ludzie idą do kina, żeby zobaczyć, jak zombie jedzą mózgi


Dr hab. Lech M. Nijakowski – socjolog i filozof, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Jako naukowiec, publicysta i działacz lewicowy zajmuje się m.in. mniejszościami narodowymi, mową nienawiści, filozofią wojny i ludobójstwem. Autor książki „Świat po apokalipsie”.


Motyw „końca świata, jaki znamy” nie przestaje fascynować twórców seriali, gier komputerowych, powieści oraz innych dzieł kultury masowej.
– Postapokalipsa jest rzeczywiście popularnym gatunkiem. W jego ramach przeważnie przedstawia się wielkie wydarzenie – uderzenie meteorytu, wojnę atomową czy pandemię – które silnie doświadcza ludzkość, ale nie kończy jej historii. Chociaż wiele osób ginie, ktoś przeżywa, a losy tych ocaleńców są zawiązaniem akcji i fundamentem całej fabuły.

Czy trudne doświadczenia ostatnich lat w zauważalny sposób wpłynęły na treść fantazji na temat upadku cywilizacji?
– Związki między kulturą popularną a rzeczywistością polityczną, społeczną czy gospodarczą oczywiście istnieją, ale nie są proste. Nie jest tak, że jeśli czegoś nie ma za oknem, to nie będzie tego w kulturze popularnej, albo że wszystkie opowieści o końcu świata stanowią wariacje na temat zagrożeń, o których w danym momencie możemy przeczytać na pierwszych stronach gazet. Jednocześnie na pewno można powiedzieć, że w ostatnich latach rośnie liczba filmów i innych tekstów kultury, w których pojawia się globalna katastrofa klimatyczna. Co więcej, renesans popularności fabuł poświęconych żywym trupom niektórzy wiążą z kryzysem migracyjnym – zombie ma być uniwersalną figurą Obcego, a hordy nieumarłych metaforą masowego napływu uchodźców. Często jednak nawiązania do rzeczywistych problemów są powierzchowne i służą jedynie sprzedaniu serialu czy gry komputerowej, głównemu przecież celowi twórców. Wyraźnie widać, że kryzys klimatyczny jest coraz lepszym towarem, skoro traktuje o nim coraz więcej dzieł. Z komercyjnego charakteru kultury popularnej wynika zresztą jej konserwatyzm. Jeśli upada cywilizacja, przeżywają nie wielkomiejscy, zblazowani lewacy, ale „zwykli ludzie”, np. dobrzy farmerzy wyznający tradycyjne wartości, i to oni będą zabijali zombie. Nieśmiertelnym motywem jest także samotny mężczyzna, który na ruinach świata broni życia swojego i ukochanej.

Co mnie zaskakuje, pewne wątki są w postapo nieobecne lub bardzo rzadkie. W wielu filmach nie ma ani słowa na temat ogromnych fal uchodźców, nieodłącznie towarzyszących m.in. załamaniu klimatu. To pokazuje, jaka logika rządzi tego typu opowieścią: to nie jest traktat filozoficzny czy polityczny. W tym sensie nie traktujmy kultury popularnej zbyt poważnie. Nawet jeśli mówi o sprawach dotyczących całej cywilizacji, często nie stawia pytań, które intelektualista czy polityk musi zadać.

Czytelnicy i widzowie nie oczekują np. głosu w dyskusji, jak zapobiec katastrofie?
– W ogóle nie interesują ich rozważania na temat ludzkości, chodzi im tylko o dobrą zabawę. My, interpretatorzy, wydobywamy z filmu dodatkowe sensy, ale ludzie idą do kina, żeby zobaczyć, jak zombie jedzą mózgi.

Czasami zastanawiam się, czy my jeszcze interpretujemy dzieła kultury popularnej, czy już nadinterpretujemy, np. dlatego, że przeczytaliśmy tak słabo znane w Polsce dzieło jak Nowy Testament i widzimy jakieś paralele.

Oglądanie zagłady trzech czwartych naszego gatunku wydaje się dość specyficzną rozrywką.
– Przede wszystkim mówimy o rozrywce w czasie wolnym. To nowoczesna kategoria, różniąca się np. od zabawy w kulturze oralnej. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z wielkim przemysłem, który chce naszych pieniędzy. Konsument ma więc się zabawić i nie narażamy go na trud myślenia. Dlatego cały czas obecny jest nurt krytyczny wobec masowej rozrywki, który wypływa jeszcze z „Dialektyki oświecenia” Maksa Horkheimera i Theodora W. Adorna (książkę polecam). Kultura popularna, zabawiając konsumenta, odciąga go od poważnych zadań, których mógłby się podjąć w innych warunkach.

Od jakich zadań?
– Choć może to brzmieć strasznie, nie chodzi o wielkie zadania, ale o zostawienie pieniędzy przez czytelnika lub widza. Temu służą określone fabuły, których szuka człowiek. Jeśli coś okazuje się dochodowe, po co to zmieniać? Oglądanie zagłady ludzkości się sprzedaje, więc pokazujmy ją nadal. Co ciekawe, wszystkie te praktyki podlegają pewnym ograniczeniom. Na przykład śmierć można pokazywać jedynie w określony sposób. Estetyka dominuje nad prawdą, chroni odbiorcę kultury masowej.

Pisze pan, że w nurcie postapo brakuje nie tylko krytyki społecznej, ale także pomysłów na urządzenie świata na nowo.
– Przeanalizowałem bardzo dużo takich dzieł, zwłaszcza na potrzeby książki „Świat po apokalipsie”, i zaskoczyło mnie, że z popkultury zupełnie wyparowało myślenie utopijne. Nawet jeżeli na początku mamy coś, co wygląda jak utopia, to bardzo szybko okazuje się ona dystopią, i to w różnych wymiarach.

Ciekawa jest też nikła obecność chrześcijańskich wyobrażeń apokalipsy. Pamiętajmy, że wizja św. Jana była głęboko optymistyczna – po katastrofach miało nastąpić powtórne przyjście Chrystusa. Teraz nikt o tym nie myśli.

Nie tyka się jeszcze jednej, fundamentalnej sprawy. Tego, w jakiej mierze w wielu regionach świata ludzie już żyją w realiach postapokaliptycznych.

Wiemy już, czego w tych opowieściach nie ma. A jakie są ich cechy wspólne?
– Po pierwsze, łączy je to, że w pełni koncentrują się na człowieku. Proszę sobie wyobrazić film, w którym po stopklatce z naszego życia akcja przenosi się na inną planetę, a głównym tematem jest krążenie ciał niebieskich. Albo oburzający serial o tym, że na Ziemię przylatuje Obcy i w ogóle się nami nie interesuje. Lub historię o tym, jak po zniknięciu cywilizacji rozkwitnie przyroda. Nikt nie byłby w stanie tego obejrzeć. Jesteśmy przywiązani do myśli o naszej wyjątkowości, bo wielu okrutnych ludzi, np. Kopernik, pozbawiło nas poczucia, że wszystko kręci się wokół nas.

Po drugie, w niewielu fabułach o końcu świata dochodzi do całkowitego wyginięcia ludzkości. W gruncie rzeczy są one pocieszające – nawet jeśli w naszą planetę uderzy meteoryt, część z nas przeżyje.

Dominującą tendencją wydaje się również przywiązanie do konserwatywnego modelu rodziny.
– Obejrzałem dużo filmów (czasami to nie było nic przyjemnego), przeczytałem wiele powieści i tylko pojedyncze dzieła nie pasują do tego scenariusza. Po apokalipsie niektórzy mogą zacząć jeść psy, koty albo innych ludzi, ale rodzice nadal będą bronić swoich dzieci i chcieć mieć kolejne. Zresztą praktyki kulinarne są bardzo ciekawym przypadkiem. Coś, co jest normalne w biednych rejonach świata, czyli jedzenie „robaków”, o których wiemy, że są genialnym źródłem białka, ludzie Zachodu uważają za symbol upadku cywilizacji. Zdarzają się dzieła nieortodoksyjne czy wręcz bardzo niepoprawne (w jednej z powieści przedstawiono wspólnotę sklonowanych braci i sióstr, którzy utrzymują ze sobą kontakty seksualne), jednak większość twórców zdaje się mówić: przetrwa to, co jest dzisiaj uznawane za normalne. To dowód na konserwatyzm tych tekstów, bo przecież dobrze wiemy, że wielu krytyków, filozofów czy socjologów zupełnie inaczej definiuje normalność.

Postapokaliptyczne seriale i książki wyłącznie umacniają status quo czy mogą także zachęcać do jego kwestionowania? Kobiety protestujące po wyroku Trybunału Konstytucyjnego często odwoływały się do popularnej „Opowieści podręcznej”.
– Sądzę, że aktywizm raczej wykorzystuje kulturę popularną, niż się nią inspiruje. Analizowałem transparenty przeciwniczek ustawy antyaborcyjnej i wiele z nich miało charakter intertekstualny. Było widać, że osoby, które je tworzyły, mają ugruntowane poglądy. Nie jest tak, że przeczytały powieść Atwood czy obejrzały jej ekranizację i nagle odkryły, że żyją w świecie męskiej dominacji. Te osoby wiedzą, że patriarchat jest zły, a konkretne dzieła służą im jedynie do wyrażania sprzeciwu i mobilizowania innych do działania. W określonym kontekście dla danej grupy nawet dzieła bardzo konserwatywne mogą się stać wywrotowe i zaczną być przywoływane jako głosy protestu.

Jak „Władca pierścieni”, który pod koniec lat 60. rozpalał wyobraźnię buntujących się amerykańskich studentów.
– To pokazuje, że kulturę popularną można wykorzystać do wszystkiego, w tym zarówno do legitymizowania istniejącego porządku, jak i do krytykowania go. Jestem jednak bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o jej wywrotowy potencjał. Zdarzają się bowiem teksty bardzo krytyczne, ale zdecydowanej większości twórców łatwiej sobie wyobrazić koniec świata niż np. koniec kapitalizmu. Nie ma co liczyć na to, że popularne fabuły same z siebie zmienią sposób myślenia odbiorców. Przeciwnie, one raczej konserwują schematy myślowe, które już są w głowach.

Jak wspomniałem, we współczesnej kulturze popularnej widać, że wyparowały utopie i inne projekty sanacji świata. Dzieło stopniowo odkrywa swój dystopijny potencjał. To przekłada się też na krytykę społeczną, którą coraz trudniej podeprzeć dziełami popularnymi. Popkultura wychowuje potulnego konsumenta, który nie będzie się buntował. Jest ona częścią określonego świata i wspiera jego podstawy.

Skoro twórczość adresowana do masowego widza odzwierciedla dominujące przekonania i stosunki społeczne, chętnie się dowiem, czy uchwycił pan jakieś różnice między postapo z różnych krajów i kręgów kulturowych.
– Badałem także teksty z przeszłości, z czasów, gdy można było mówić o bloku wschodnim i zachodnim. Wtedy różnice były wyraźne. Teraz nie ma sensu do tego wracać, pewne państwa zresztą nie istnieją. Dziś widać zaskakującą jednorodność. Nawet kraje, które mają swoją tradycję apokaliptyczną (np. Indie), poddają się dyktatowi Zachodu. Widać pewną specyfikę, np. kina azjatyckiego. Związana jest ona jednak z odrębnością konwencji artystycznej, a nie z innym spojrzeniem na problem. Gdy pominiemy różnice powierzchniowe, związane np. z estetyką świata przedstawionego, różne kultury i kraje wypadają zaskakująco podobnie. Świat stał się nużąco jednorodny pod tym względem. Dominuje popchrześcijaństwo, kojarzone poprzez kilka toposów z Apokalipsy, przedstawianych w sposób bardzo odległy od oryginału.

Na koniec mam prośbę o podpowiedź, co z bogatego kanonu dzieł postapokaliptycznych warto czytać i oglądać, jeśli szuka się czegoś więcej niż rozrywki. U których autorów znajdziemy pogłębione scenariusze możliwych losów ludzkości albo praktyczne porady, jak przetrwać w czasach ostatecznych?
– Są dzieła z tego nurtu, które nie tylko pozwalają dobrze spędzić czas, ale również mogą być pożywką dla przemyśleń. Bez wątpienia należy znać powieści Margaret Atwood i Paola Bacigalupiego. Bardzo rozczarowało mnie natomiast to, co o apokalipsie i jej następstwach pisał Stanisław Lem, choć „Solaris” jest dziełem genialnym.

Generalnie jednak kultura popularna nie jest dobrym źródłem wiedzy o świecie i przyszłości, tak jak nie ma większego znaczenia dla kształtowania lepszego świata. Jeśli ktoś chce się przygotować na najgorsze – albo przygotować na katastrofę swoje dzieci lub wnuki – to rekomenduję czytanie raportów różnych instytucji międzynarodowych, traktujących o zmianach klimatu czy spodziewanych ruchach migracyjnych. Natomiast kluczowa dla uniknięcia negatywnych scenariuszy jest zmiana modelu gospodarczego, co z kolei wymaga m.in. nieustającego wywierania presji na polityków. Mamy zatem poważne rzeczy do zrobienia, nie tylko we własnych domach, a po spełnieniu obowiązków związanych z przeciwdziałaniem katastrofie klimatycznej możemy sobie wieczorem dla rozrywki poczytać powieści o upadku ludzkości. I do tego zachęcam.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 16/2023, 2023

Kategorie: Kultura, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy