Koniec świata prostych recept

Koniec świata prostych recept

W świecie cyfrowego kapitalizmu i zaawansowanej globalizacji decyzje polityków i rządów narodowych znaczą coraz mniej


Światem sterują dziś już nie tylko politycy i rządy, ale także ukryte i nieprzejrzyste mechanizmy globalnej gospodarki. Od cen surowców i kursów kryptowalut, przez algorytmy wielkich platform cyfrowych, aż po raje podatkowe i instytucje finansowe pomagające ukrywać wielkie majątki przed sankcjami i kontrolą prawa. Dziś na to, co dzieje się w Polsce, wpływa też sytuacja w najodleglejszych zakątkach globu. I odwrotnie, nawet z pozoru nieistotne decyzje biurokratów w Warszawie czy Brukseli również są częścią globalnej gry. Właśnie o nich – ukrytych mechanizmach rządzących światem i globalną gospodarką – będziemy pisać w nowym cyklu „Globalnie” na łamach PRZEGLĄDU. Do lektury zaprasza Jakub Dymek.


Dziesięć lat temu mogło się wydawać, że cały świat się buntuje. Że ludzie od Hongkongu po Chorzów i od Rejkiawiku po Rio de Janeiro chcą od swoich systemów i reprezentantów politycznych czegoś więcej. W USA z przeciwnych kierunków na elity polityczne napierały dwa różne populizmy, lewicowy spod znaku Occupy Wall Street i prawicowy spod znaku Tea Party. Jedni i drudzy domagali się systemu sprawiedliwszego dla zwykłego człowieka oraz podzielenia się bogactwem przez chciwe banki i służące im biurokratyczne elity. Arabska wiosna zdążyła się przerodzić w serię regionalnych konfliktów, ale nie brakowało ludzi wierzących w jej demokratyczne obietnice. Dyktatury jednak czasem upadały. W tym samym okresie w Polsce powstały prawicowe media tożsamościowe i kult smoleński, a opozycyjne PiS przekształcało się już w partię buntu, obiecywało wymianę elit i kontrrewolucję wobec dorobku całej III RP. Nie brakowało kolejnych chętnych do upokorzenia i obalenia dawnych braminów: „liberalnych” czy „konserwatywnych”, „postkomunistycznych” albo z Wall Street, wszystkich aparatczyków, ekspertów i przemądrzalców dawnego porządku.

Z perspektywy dekady tamte czasy – które Slavoj Žižek nazwał rokiem niebezpiecznych marzeń – uderzają ambicją czy rozmachem roszczeń. Dziś też nie brakuje buntów i niezadowolonych. Ale ich ambicje wydają się często bardzo zachowawcze. Zbuntowani – zarówno ci naprawdę oburzeni, jak i ci zbuntowanych udający – mają dość ograniczone żądania. Żeby rząd przestał zakładać im na twarz maseczki, żeby z przestrzeni publicznej zniknęły obraźliwe słowa i poglądy, żeby ten lub inny polityk pożegnał się ze stanowiskiem. Aspiracje wielu partii i ruchów społecznych w świecie Zachodu nakierowane są często na przeszłość, a nie przyszłość. Świadomie lub nie liberałowie i lewica, czyli teoretycznie bardziej postępowa część społeczeństwa, fantazjują o różnych powrotach. Marzą, by rynek pracy i system podatkowy wyglądały jak w Europie i USA lat 70., by wróciła globalizacja jak z lat 90. (gdy Rosja była słaba i pogrążona w chaosie, a USA i liberalny kapitalizm triumfowały), by przywrócić praworządność i konstytucyjne normy sprzed triumfów populistów.

Jak to wyjaśnić? Jedna z hipotez mówi, że dziś rzeczywistość jest tak skomplikowana i płynna, że mało kto potrafi wyobrazić sobie scenariusze przyszłości. Dlatego tak często sięgamy w przeszłość, do tego, co znane i zrozumiałe. Rzeczywistość przynosi zaś tyle nagłych zmian – od wyboru celebryty z reality show na prezydenta USA po wojnę w Europie – że mało kto ma odwagę formułować postulaty jeszcze gwałtowniejszej zmiany. Żyjemy w czasach nie „niebezpiecznych marzeń”, lecz niebezpiecznych zdarzeń: pandemii, wojen, gospodarczych i klimatycznych kataklizmów. To, co się dzieje, jest wystarczająco trudne do pojęcia i przerażające. Ludzie chcą tylko, żeby nie było gorzej. I nie można im się dziwić.

Cyfrowa piramida

Jest połowa maja 2022 r. Kurs kryptowaluty Terra, kolejnego modnego elektronicznego pieniądza, gwałtownie spada. Wartość jednej „monety” Terra w przeliczeniu na złotówki należy już podawać w… dziesiątych i setnych częściach grosza. A jeszcze tydzień wcześniej było to ponad 350 zł! Wykres kursu wygląda jak pionowa ściana klifu. Źródła różnią się co do tego, ile wart był rynek tej konkretnej waluty – jedni mówią o 60 mld dol., drudzy o 40 mld lub jedynie 19 mld. Tak czy owak, w ciągu kilku godzin rozpłynęło się w powietrzu przynajmniej kilkanaście miliardów dolarów, kwota porównywalna z rocznymi kosztami programu 500+ albo polskimi wydatkami na armię.

Jak na ironię produkt znany pod nazwą Luna/Terra miał być pierwszym tak udanym i szeroko rozpowszechnionym stablecoinem – wirtualną walutą, którą będzie można po stałym kursie wymienić na dolary albo inne globalne waluty. To, jak naprawdę funkcjonował mechanizm „emisji” kryptowaluty, jest ciekawe, choć drugorzędne. Ważne, że gdyby wystarczająco dużo osób uwierzyło w jej wartość i wystarczająco długo w nią inwestowało, Luna/Terra działałaby już siłą rozpędu. Bo na czym innym jak nie na wierze w jego wartość podzielaną przez wystarczająco dużą liczbę ludzi opiera się każdy pieniądz? W tym przypadku się nie udało. Przyszedł krach na rynku kryptowalut, a fascynacja i wręcz kult, jakim do niedawna darzono nowe wirtualne lokaty kapitału, chwilowo ustąpiły miejsca przerażeniu.

Jak jednak wytłumaczyć, dlaczego ktoś może dosłownie z powietrza wytworzyć cyfrowy produkt, który błyskawicznie uzyskuje wartość (lub może raczej „wartość”) porównywalną z budżetem małego państwa, a potem jeszcze szybciej tę wartość traci? W dodatku nie generując żadnej widocznej wartości w postaci inwestycji, tworzenia miejsc pracy czy płacenia podatków? Odpowiedź brzmi: nie da się. To znaczy, nie da się już za pomocą języka państw narodowych, banków centralnych i decyzji polityków wyjaśnić kolejnych zjawisk ze świata technologii, finansów, cyfrowej gospodarki, rynków surowców, a także prowadzonych za pomocą nowych narzędzi wojen, konfliktów i sporów dyplomatycznych.

Terra jest tylko przykładem, ale dość znaczącym. Cała warta miliardy walutowa bańka – a zdaniem niektórych wprost piramida finansowa – urosła i pękła, zanim politycy i organy nadzoru finansowego zdążyli się w tym zorientować. Nie wspominając już o zareagowaniu. Media starają się dziś przejrzyście wytłumaczyć, o co chodziło, ale są o całe tygodnie spóźnione – bo rzeczywistość nie ogląda się na cykl wydawniczy tygodników i żmudny proces weryfikowania informacji. Jeszcze bardziej pogubieni są ci komentatorzy i gadające głowy, którzy żyją w spolaryzowanym świecie politycznych plemion i rozumieją wyłącznie te wydarzenia, za które da się obciążyć winą przeciwników politycznych. Gdy okazuje się, że jakieś zjawisko ma więcej niż jedną przyczynę, a jego dynamiki nie da się przedstawić liczącym 160 znaków wpisem, aparat poznawczy nastrojony tylko do potrzeb partyjnych i plemiennych wojen wysiada.

Globalne rachunki

Stwierdzenie, że żyjemy w świecie zglobalizowanym, to oczywiście banał. Ale dotychczas globalizację rozumieliśmy przede wszystkim jako proces ujednolicania świata i upraszczania rządzących nim reguł: biznesowych, prawnych, dyplomatycznych i kulturowych. Wydawać się mogło, że gdy cała planeta będzie mówić jednym i tym samym językiem – dolarów – a liberalne instytucje Zachodu będą wyznaczać standardy reszcie globu, świat stanie się bardziej jednowymiarowy i zrozumiały. Dziś bardziej może niż kiedykolwiek wcześniej widać, że była to mrzonka. Świat jest, owszem, zglobalizowany i połączony, ale widzimy już, jak nieprzejrzyste i zawiłe potrafią być to więzy.

Nie trzeba zagłębiać się w rynek cyfrowych walut albo skomplikowanych instrumentów finansowych, żeby to zobaczyć. Widać to przecież choćby na arenie tradycyjnej geopolityki. Stany Zjednoczone zbroją Ukrainę w wojnie przeciwko Rosji także po to, żeby wysłać Chinom sygnał o gotowości do obrony Tajwanu, czyli TSMC, największego na świecie producenta półprzewodników, bez których niemożliwa jest produkcja elektroniki obecnej we wszystkim, od smartfonów po maszyny rolnicze i czołgi. A to i tak stosunkowo zrozumiała zależność.

W debacie publicznej głównego nurtu całe miesiące zajęło zauważenie konsekwencji wojny dla światowej produkcji żywności i tego, że oblężenie Chersonia czy Mariupola może skutkować katastrofą głodu w Afganistanie, Syrii czy Jemenie. To z kolei może się przełożyć na nową wielką migrację na północ, m.in. przez Turcję, która przeżywa swój własny kryzys – inflacyjny. Napędzany również wywołanymi wojną skokami cen energii i żywności. Pomóc mógłby Światowy Program Żywnościowy przy ONZ, gdyby nie to, że połowa zbóż, które wysyłał do państw Afryki Subsaharyjskiej i Bliskiego Wschodu, pochodziła z… Ukrainy i Rosji. Ceny energii dla świata mogłyby obniżyć Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie, tradycyjni sojusznicy USA, ale one dla odmiany aktualnie solidaryzują się z Rosją – swoim partnerem w grupie OPEC+ – i nie mają zamiaru zwiększać podaży surowca na światowych rynkach. Jeżeli zatem setki tysięcy lub miliony Afrykańczyków i Arabów ruszą do Europy, to z przyczyn wydarzeń w miejscach tak odległych jak Mińsk, Kijów i Warszawa. A może, jeśli Chiny jednak postanowią zaanektować Tajwan, zrobią to, gdy zdobędą dość metali ziem rzadkich z Afganistanu (z którego wycofali się Amerykanie), by wywołać pierwszą światową wojnę mikrochipów. Bo dlaczego nie?

Tak dziś wygląda świat. Inflację w Polsce, widoczną w sklepach w Kaliszu, Krakowie i Końskich – choć mało kto dopuszcza to do siebie – napędzają także decyzje w Rijadzie i Abu Zabi. Rolnicy z Podlasia szukać będą w tym roku pracowników z Uzbekistanu, Nepalu i Bangladeszu – bo z powodu wojny brakuje

rąk do pracy z dużo bliższych Ukrainy i Białorusi. Chcący kupić sobie nowy samochód mieszkaniec Szczecina będzie zaś miał z tym problem z powodu polityki „zero covid” w Szanghaju. Bo chociaż cały świat chce zapomnieć o pandemii, Komunistyczna Partia Chin i przewodniczący Xi Jinping chcą wirusa zwalczyć całkowicie, nawet za cenę przestojów w fabrykach. Ale mimo że nasza rzeczywistość jest globalna, debata publiczna i życie polityczne uparcie pozostają lokalne i toczą się tak, jak gdyby Polska była centrum świata.

Trójwymiarowa teraźniejszość

Wyjaśnienia i diagnozy czerpiące wyłącznie z regionalnego i lokalnego kontekstu po prostu przestają wystarczać. Zjawisk tak złożonych jak globalna inflacja, szok energetyczny czy zmiany klimatyczne nie da się wytłumaczyć złą wolą Kaczyńskiego albo Tuska – choć legiony komentatorów i dziennikarek żyją w tym przekonaniu i nie przeszkadza im to robić całkiem imponujących karier. Ale nawet najpotężniejsi ludzie świata – Biden, a przed nim Trump, Xi Jinping, Putin – nie mają już kontroli nad pandemią i mutacjami wirusa, wielkimi platformami cyfrowymi i gospodarką rządzoną przez algorytmy, kataklizmami naturalnymi ani szaleństwem rynków energii i surowców. Kapitalizm jest coraz mniej zrozumiały, a nowa zimna wojna będzie też najprawdopodobniej zjawiskiem bardziej skomplikowanym i wielopłaszczyznowym niż jej XX-wieczna odpowiedniczka.

Ludzie boją się myśleć o przyszłości, bo przerasta ich już sama teraźniejszość. Ale to, że świat jest bardziej zawiły, nie oznacza, że nie da się jego problemów wyjaśniać i próbować zrozumieć. Trzeba jednak porzucić przywiązanie do lokalności i prostych recept, do debaty publicznej i politycznego sporu, w którym wszystko ma proste przyczyny, a rzeczywistość maksymalnie dwa wymiary. Nasza debata publiczna i polityka nigdy nie będą w stanie wyartykułować wizji przyszłości, jeśli choćby nie spróbują ogarnąć teraźniejszości. A w świecie globalizacji trzeba myśleć o niej właśnie tak: globalnie.

Wydanie: 2022, 23/2022

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy