Konwoje pod obstrzałem

Konwoje pod obstrzałem

Korespondencja z Iraku

Do zamachów na jadących z pomocą żołnierzy koalicji Irakijczycy wykorzystują nawet kilkuletnie dzieci

– Bierzcie batoniki, ile wlezie – mówi st. chor. Jarosław Janik do grupy mężczyzn wychodzących ze stołówki w bazie wojskowej Tallil, nieopodal irackiej Nasirii. – Przydadzą się, zobaczycie – dodaje na widok zdziwionych min dziennikarzy i świeżo przybyłych kontraktowych pracowników wojska. Sam wybiera z koszyków całe garście energetyzujących bloków, wypełniając nimi kieszenie munduru. – Z Tallilu do Diwanii konwój trochę będzie jechał… – wyjaśnia, a wszyscy odbierają jego zachowanie jako sugestię, by nabrać zapasów na długą podróż.

Maluchy

Nic bardziej błędnego. Droga do bazy Echo w „Dywanowie” – jak nazywają miasto polscy żołnierze – krótka nie jest. Zajmuje bite trzy godziny, spędzone w potwornym słońcu i kurzu. Lecz mimo zmęczenia nikomu do głowy nie przychodzi jeść batoniki – słodycze przydają się dla dzieci, które nie odpuszczają żadnej wojskowej kolumnie.
Iraccy malcy wyrastają jak grzyby po deszczu, zwłaszcza gdy samochody jadą przez miasto. Przerywają zabawę, wybiegają z domów, a na pustyni potrafią biec kilkaset metrów od beduińskich namiotów czy pasterskich chatek, do skraju drogi. Drą się przy tym wniebogłosy, a gdy już dotrą do jezdni, nieartykułowane dźwięki zastępują łamaną angielszczyzną.
– Daj mi wody, proszę pana! Daj mi coli, daj batona! – wyciągają ręce.
– Jest z nimi problem! – wyjaśnia Janik, przekrzykując warczący silnik ciężarowego stara. – Bo jak odmówić dzieciakowi batona czy butelki wody? Z drugiej strony te maluchy lecą jak szalone, jakby na oślep, za tym, co im rzuciłeś! Trzeba więc uważać, by nie wpadły pod samochód. I rzucać maksymalnie daleko – mówi, biorąc solidny zamach ręką, w której trzyma miodowe słodycze. Chwilę później batonik ląduje na poboczu.
Ale dzieci stwarzają zagrożenie nie tylko dla siebie. Terroryści nie mają skrupułów – do zamachów na żołnierzy koalicji (oraz irackich policjantów i wojskowych) wykorzystują nawet kilkuletnich malców. Zdarzały się przypadki dzieci wrzucających granaty do stojących samochodów; kilkanaście dni temu niespełna dziesięcioletni chłopiec wysadził się wraz z policyjnym samochodem w Kirkuku.
Do takich sytuacji dochodzi najczęściej podczas postojów. I dlatego, choć jest to okrutna scena, w Iraku trzeba się przyzwyczaić do widoku uzbrojonego po zęby żołnierza, który ruchem dłoni i karabinu zatrzymuje pędzące do samochodów, roześmiane maluchy. Nie każde – przede wszystkim te nieco starsze, grubiej ubrane, z torbami czy plecakami…

Machina

Małym Irakijczykom nie brakuje okazji do kontaktów z żołnierzami koalicji, przejeżdżającymi w swoich pojazdach. Pomijając patrole, konwoje to codzienność stacjonujących tam kontyngentów. W tej chwili w Iraku przebywa niemal 200 tys. żołnierzy sił międzynarodowych, mających do dyspozycji blisko 50 tys. różnych pojazdów mechanicznych. Wszelkiej maści wehikułom – a także niezliczonym generatorom, na których opiera się cała wojskowa infrastruktura – trzeba zapewnić tysiące ton ropy na dobę. Ludziom – trzy posiłki dziennie i od trzech do pięciu litrów napojów chłodzących, czyli kilkaset ton produktów żywnościowych oraz kilkaset tysięcy puszek napojów i butelek wody mineralnej. No i amunicję, liczoną pewnie w setkach ton – tym więcej, im bliżej Bagdadu, Faludży i amerykańskich stref odpowiedzialności…
Amunicja, co oczywiste, trafia do Iraku przede wszystkim ze Stanów Zjednoczonych i Izraela. Ropa, co zrozumiałe – z irackiego południa, gdzie znajduje się najwięcej szybów naftowych i rafinerii. Napoje i woda – z pobliskiego Kuwejtu, w Iraku bowiem brakuje rozlewni z prawdziwego zdarzenia. Lecz również jedzenie, praktycznie w całości, przylatuje zza oceanu. To efekt nie tyle amerykańskich nawyków żywieniowych, ile strachu przed masowymi zatruciami.
– Wojsko bez obawy mogłoby się żywić miejscowymi produktami – komentuje płk Robert Salamon, szef służby medycznej polskiego kontyngentu. – Obróbka cieplna i sterylne warunki przygotowywania posiłków wyeliminowałyby wszelkie zagrożenia bakteryjne. Ale widać Amerykanie wolą dmuchać na zimne…
I dmuchają. Część rzeczy trafia do kilkudziesięciu rozrzuconych po kraju obozów drogą lotniczą – czy to bezpośrednio z USA (lub innych krajów tranzytowych, gdzie stacjonują amerykańskie wojska), czy też samolotami startującymi już z irackich lotnisk, położonych przy bazach przeładunkowych. Reszta – po rozładunku na lotniskach przerzutowych – dociera na miejsce samochodowymi konwojami. Wystarczy krótki lot śmigłowcem, by przekonać się, jak ogromna jest skala zabiegów logistycznych. Jak okiem sięgnąć, na głównych drogach widać niekończące się sznury cystern i potężnych ciężarówek, przy których, jak pasterskie psy, uwijają się samochody ochrony.

Tampa

„Drogowe szaleństwo” – jak z ironicznym dystansem określają swoją pracę kierowcy ciężarówek – odbywa się także w strefie odpowiedzialności wielonarodowej dywizji, dowodzonej przez Polaków. Najbliższe głównej polskiej bazie w Diwanii lotnisko przerzutowe znajduje się właśnie w Tallilu. I to stamtąd sprowadzane jest zaopatrzenie, kierowane również dalej, do znajdującego się bardziej na północ obozu w Al-Hilli. Konwoje kursują także z Tallilu do Al-Kut oraz między Al-Hillą, Diwaniją a Al-Kut – w ostatniej z tych miejscowości stacjonuje bowiem kontyngent ukraiński.
– Przez teren, za który odpowiadamy, przebiega kilkudziesięciokilometrowy odcinek Tampy, autostrady łączącej Basrę z Bagdadem – mówi kmdr ppor. Bartosz Zajda, oficer prasowy wielonarodowej dywizji.
Jadące z Tallilu do Diwanii czy Al-Hilli konwoje poruszają się właśnie Tampą. To informacja o tyle istotna, że Tampa jest swoistą arterią życia, przez którą przewala się gros koalicyjnych konwojów. I zarazem jednym z ulubionych szlaków terrorystów, organizujących na autostradzie zamachy.
– Przed przejazdem każdego konwoju droga jest sprawdzana przez patrol saperski – zapewnia gen. dyw. Mirosław Rozmus, dowódca 1. Brygadowej Grupy Bojowej, którego żołnierze m.in. zabezpieczają konwoje. – A i chłopcy z ochrony, w razie konieczności, wiedzą, jak poradzić sobie z ewentualnym napastnikiem. Ale do końca ryzyka wyeliminować się nie da…

***

– Tu nie ma żartów – mówił tuż przed wyjazdem z Tallilu chor. Janik. – Wyjeżdżamy za bramę, zakładamy hełmy i kamizelki. I nie ma co narzekać, że trafiła nam się paka na starze – pocieszał świeżo przybyłych, którym przyszło jechać w konwoju na naczepie ciężarówki. Wiedział, co mówi – burty naczepy wzmocniono wąskimi skrzynkami z drewna, wypełnionymi workami z piaskiem. Takiej przeszkody pocisk z AK-47 łatwo nie pokona.
Gdy konwój już ruszył, żegnały go ręce z kciukami wzniesionymi do góry. I życzenia dla podróżnych, które tu, w Iraku, nabierają wyjątkowego znaczenia: szczęśliwej drogi…

 

Wydanie: 2005, 46/2005

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy