Korea – wojna za progiem?

Korea – wojna za progiem?

Atak na wyspę Yeonpyeong ma ułatwić synowi Drogiego Przywódcy sukcesję w Pjongjangu

W Korei zagrzmiały działa. Artyleria Północy przez godzinę bombardowała należącą do Południa wysepkę Yeonpyeong na Morzu Żółtym. Armia Seulu odpowiedziała ogniem. Był to najpoważniejszy incydent od końca wojny w 1953 r. Popłoch ogarnął światowe giełdy. Amerykanie wysłali na odsiecz Korei Południowej atomowy lotniskowiec „George Washington” z silną grupą okrętów wojennych. Komentatorzy uspokajają, że do eskalacji konfliktu nie dojdzie, ponieważ nikt do niego nie dąży. Sytuacja może jednak wymknąć się spod kontroli. Reżim w Pjongjangu (dawniej Phenianie) dzięki broni nuklearnej, a także biologicznej i chemicznej, czuje się pewnie. W blogosferze krążą informacje i przepowiednie o III wojnie światowej, która wybuchnie już wkrótce. Korea Południowa jest przecież sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. USA mają na półwyspie 40 tys. żołnierzy i w sytuacji ostatecznej mogą liczyć na wsparcie Japonii. Aliantem stalinowsko-surrealistycznej Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej są Chiny.
Trzyletnia wojna na Półwyspie Koreańskim na początku lat 50. była przerażającą jatką, w której zginęły 3 mln cywilów oraz prawie milion żołnierzy koreańskich, amerykańskich i chińskich. Stalin, który umiejętnie podsycał ten konflikt, stwierdził cynicznie, że Koreańczycy mogą wojować bez końca, nie tracą bowiem niczego prócz ludzi. Tytanicznych zmagań nie zakończył pokój, lecz tylko rozejm, toteż państwa koreańskie technicznie pozostają w stanie wojny. Granica między Północą a Południem to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc świata. Granicę morską, tzw. Northern Limit Line, wytyczyła zdominowana przez Amerykanów komisja ONZ.
Linię tę uznaje Seul, ale nie Pjongjang. Wysepka Yeonpyeong znajduje się zaledwie 3 km od morskiej granicy. Na tym zamieszkanym przez 1,7 tys. cywilów lądzie znajduje się także baza armii południowokoreańskiej. W pobliżu dochodziło do incydentów zbrojnych w 1999 i 2002 r.
Marynarka wojenna Seulu urządziła niedaleko Yeonpyeong manewry. Okręty strzelały ostrą amunicją, aczkolwiek nie w kierunku granicy. Pjongjang kilkakrotnie i bezskutecznie domagał się w pisemnych notach przerwania tych ćwiczeń. 23 listopada o godz. 14.34 czasu miejscowego artyleria Północy otworzyła ogień. Na wyspę spadło ok. 100 granatów i rakiet. Domy

stanęły w płomieniach.

Nad Yeonpyeong uniosły się chmury dymu. Przerażeni mieszkańcy szukali schronienia w bunkrach. „Usłyszałam odgłosy salw artyleryjskich i poczułam, że coś przelatuje nad głową. Wtedy góra stanęła w płomieniach”, opowiadała gospodyni domowa Lim Jung-eun, matka trojga dzieci. W odpowiedzi armia Południa zbombardowała baterie nadbrzeżne Północy. Nad wyspą zaczęły krążyć myśliwce Seulu. W wyniku ostrzału zginęło dwóch żołnierzy piechoty morskiej Południa, a 15 zostało rannych. Obrażenia odniosły także trzy osoby cywilne. 24 listopada z ruin domu wydobyto jeszcze zwęglone zwłoki dwóch mężczyzn, zapewne robotników budowlanych. Według oficjalnego komunikatu Seulu, w wyniku ataku zostało zniszczonych lub poważnie uszkodzonych 12 obiektów wojskowych oraz 18 domów. Straty Północy nie są znane.
Seul postawił armię w stan najwyższej gotowości. Mieszkańców wyspy ewakuowano; ludzie zapewniają, że nigdy już tam nie powrócą. Korea Południowa wzmocni obecność wojskową na pięciu pogranicznych wysepkach. Rozmieszczone na nich zostaną dodatkowe nowoczesne baterie artyleryjskie, systemy kierowania ogniem oraz czołgi. Prezydent Korei Południowej Lee Myung-bak zwołał nadzwyczajne posiedzenie rządu.
Konserwatywny polityk Lee Myung-bak zakończył w 2008 r. „słoneczną politykę” Seulu wobec Pjongjangu i wstrzymał bezwarunkowe dostawy żywności dla północnego sąsiada, co doprowadziło komunistycznych aparatczyków do białej gorączki.
Po ostrzale wyspy rzecznik prezydenta oświadczył, że kraj zwiększy wydatki na obronę, natomiast armia Południa zrezygnuje z „raczej biernego zachowania”. Odtąd siły zbrojne w zależności od sytuacji mają przeprowadzać określone rodzaje kontrataków. Media w Seulu wezwały do odwetu, a demonstranci palili flagi sąsiada z Północy i domagali się zemsty. 25 listopada ostro krytykowany za zbyt niemrawą odpowiedź sił zbrojnych minister obrony Korei Południowej Kim Tae-young podał się do dymisji. Podobno oddziały Południa odpowiedziały ogniem na ostrzał dopiero po 13 minutach. Minister tłumaczył, że nakazał oddziałom umiarkowaną reakcję, aby nie rozpętać wojny totalnej. Szefowie dyplomacji USA, Korei Południowej i Japonii spotkają się w grudniu na kryzysowej naradzie w Waszyngtonie. Seul wstrzymał wszelką pomoc humanitarną dla północnego sąsiada. Wcześniej Korea Południowa zamierzała przysłać spustoszonej przez powodzie KRLD 5 tys. ton ryżu i 250 tys. worków cementu.
Pjongjang nadal

demonstruje wojowniczą postawę.

Wydany 25 listopada komunikat sił zbrojnych Drogiego Przywódcy Kim Dzong Ila stwierdza: „Korea Północna bez wahania przeprowadzi drugi, a nawet trzeci atak, jeśli podżegacze wojenni z Południa nadal będą bezpardonowo prowokować”. Pjongjang obciąża odpowiedzialnością za kryzys także Stany Zjednoczone, ponieważ niesprawiedliwie wytyczyły morską granicę. Na Północy nie zaobserwowano przygotowań do wielkiej wojny. Niemniej jednak sytuacja jest krytyczna. 26 listopada w pobliżu wyspy Yeonpyeong słyszano huk dział dochodzący z KRLD. Na szczęście żadne pociski nie uderzyły w terytorium Korei Południowej.
Prezydent USA Barack Obama zadeklarował pełną solidarność z południowokoreańskim sojusznikiem. Z japońskiego portu Yokosuka wyszedł amerykański lotniskowiec „George Washington”, potężny okręt o napędzie atomowym, mający na pokładzie 75 samolotów i 6 tys. marynarzy. Wraz z licznymi jednostkami eskorty weźmie udział we wspólnych manewrach z flotą i lotnictwem Korei Południowej na Morzu Żółtym, w dniach 28 listopada-1 grudnia. Manewry były zaplanowane już wcześniej, ale, jak powiedział Obama, w obecnej sytuacji świadczą, że Stany Zjednoczone stoją ramię w ramię ze swym sprzymierzeńcem. Jedynym państwem, z którym Korea Północna się liczy, są Chiny. Pekin zaopatruje wiecznie głodny reżim KRLD w paliwo, żywność i sprzęt wojskowy. Waszyngton naciska na Chiny, aby obarczyły odpowiedzialnością za ostatnie spięcie Północ i powstrzymały Pjongjang od dalszych agresywnych kroków. Szef rządu chińskiego Wen Jiabao oświadczył jednak tylko, że jego kraj chce pokoju i stabilizacji na Półwyspie Koreańskim i opowiada się przeciwko wszelkim „prowokacyjnym działaniom militarnym”, co równie dobrze może odnosić się do amerykańskich manewrów morskich, które tradycyjnie wywołują niechęć chińskich dygnitarzy. Premier z Pekinu wezwał też do wznowienia rozmów tzw. Grupy Sześciu (obie Koree, USA, Chiny, Rosja, Japonia), dotyczących ograniczenia programu nuklearnego Pjongjangu. Negocjacje te zostały zerwane w kwietniu 2009 r. Przywódcy KRLD wolą negocjować bezpośrednio ze Stanami Zjednoczonymi, chcą uzyskać od Waszyngtonu traktat pokojowy oraz uznanie statusu Północy jako państwa atomowego.
26 listopada chińska agencja Sinhua poinformowała o groźnym komunikacie mediów Korei Płn., które stwierdziły, że „morskie i lotnicze manewry amerykańskich imperialistów oraz ich podżegających do konfliktu południowokoreańskich marionetek doprowadzą Półwysep Koreański na skraj wojny”.
Komentatorzy zastanawiają się, co sprawiło, że Pjongjang zdecydował się na tak bezprecedensowy atak. Korea Północna często wywołuje spięcia, aby szantażować społeczność międzynarodową, wymusić różne ustępstwa przy stole rokowań, dostawy żywności i paliw. Tym razem jednak intensywny ostrzał raczej wyklucza taką interpretację. Czerwoni bonzowie w Pjongjangu dobrze wiedzą, że nawet uważany nie tylko na Dalekim Wschodzie za mięczaka Obama nie będzie negocjował pod groźbą dział. Zdaniem niektórych politologów, w Korei Północnej toczy się walka między umiarkowanymi, jak na tamtejsze warunki, reformatorami, pragnącymi uzyskać międzynarodową pomoc na ratowanie gospodarki, a kompleksem wojskowo-przemysłowym, który nadal zamierza prowadzić politykę konfrontacji. Były zastępca sekretarza stanu USA Christopher Hill, który uczestniczył w pertraktacjach Grupy Sześciu, uważa, że atak na wyspę przeprowadzili samodzielnie wojskowi Północy bez upoważnienia ze strony kierownictwa politycznego. Mark Fitzpatrick z Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych jest innego zdania. Twierdzi, że generałowie Pjongjangu nie działają samodzielnie, lecz kluczowe znaczenie ma sprawa sukcesji.
Opinię tę podziela wielu znawców sceny politycznej Dalekiego Wschodu.
Chorowity

Drogi Przywódca

Korei Północnej, 67-letni Kim Dzong Il, zamierza uczynić swym następcą syna, Kim Dzong Una. We wrześniu odbył się rzadko w KRLD zwoływany zjazd partii, który powierzył Kim Dzong Unowi wysokie stanowiska we władzach partyjnych i Centralnej Komisji Wojskowej. Ale sukcesor nie ma jeszcze 30 lat ani doświadczenia politycznego, nie cieszy się poważaniem wśród generałów. Gdyby jednak osiągnął jakiś sukces militarny, okazał się twardym liderem, mógłby zyskać uznanie sił zbrojnych. Po ostrzale wyspy na Dalekim Wschodzie rozeszły się nawet pogłoski, że Kim Dzong Il jest umierający, a Kim Dzong Un poprzez akt agresji chce utorować sobie drogę do władzy. W każdym razie atak na Yeonpyeong z pewnością ma związek z walką o schedę po Drogim Przywódcy.
25 listopada południowokoreański dziennik „Joongang”, powołujący się na źródła rządowe, poinformował, że rozkaz zbombardowania wyspy wydał osobiście Kim Dzong Il. Kilka godzin przed incydentem odwiedził podobno z synem bazę wojskową, z której później artyleria otworzyła ogień.
Wiele wskazuje na to, że lider KRLD gotowy jest na ryzyko międzynarodowego konfliktu, aby tylko zapewnić synowi sukcesję.
26 marca na Morzu Żółtym zatonęła południowokoreańska korweta „Cheonan”, prawdopodobnie storpedowana przez okręt podwodny Pjongjangu. W odpowiedzi Seul zawiesił transakcje handlowe z Północą i wznowił propagandowe audycje, nadawane przez umieszczone na granicy głośniki.
Reżim demonstruje siłę. Dwa dni przed zbombardowaniem Yeonpyeong dziennik „New York Times” opublikował relację amerykańskiego specjalisty od energetyki atomowej, Siegfrieda Heckera, któremu północnokoreańscy funkcjonariusze pokazali swój nowy ośrodek wzbogacania uranu, a w nim co najmniej tysiąc wirówek. Politycy w USA byli zaskoczeni rozmiarami obiektu, wyposażonego w nowoczesną aparaturę i centrum kontroli. Dygnitarze w Pjongjangu chełpią się, że nowy obiekt ma aż 2 tys. wirówek.
Zdaniem zachodnich ekspertów, reżim zgromadził materiał pozwalający na wyprodukowanie od dwóch do dziewięciu bomb nuklearnych o mocy ładunku, który spopielił Hiroszimę.

Pierwszy test atomowy

KRLD w październiku 2006 r. zapewne był nieudany. Drugi, z 25 maja 2009 r., zakończył się jednak powodzeniem. Zdetonowano wtedy ładunek o mocy od 10 do 20 kiloton. Zdaniem politologa z Heidelbergu, Sebastiana Harnischa, ten wybuch doprowadził do radykalizacji polityki Północy. „Od czasu atomowego testu Pjongjang jest pewien, że nie stanie się obiektem ataku. Nie jest istotne, czy ma broń atomową gotową do użycia. Ważne, że sąsiednie państwa wolą tego nie sprawdzać. Efekt odstraszania działa”.
Większość ekspertów uspokaja, że do eskalacji konfliktu nie dojdzie, wszyscy bowiem boją się wojny. Według opublikowanej w 2007 r. analizy Instytutu Studiów Strategicznych armii USA, Waszyngton i Seul mogą usunąć reżim w Pjongjangu tylko za cenę ogromnych strat i dotkliwych zniszczeń. Przypomnieć wypada, że stolica Południa, kwitnąca gospodarcza metropolia, znajduje się w odległości zaledwie 40 km od granicy, w zasięgu artylerii Północy. Komuniści w Pjongjangu zdają sobie sprawę, że wojna w ostatecznym rachunku przyniesie im zagładę. Jeśli użyją broni masowego rażenia, Stany Zjednoczone urządzą Północy atomowe piekło, nawet ryzykując wojnę z Chinami. Ale racjonalne kalkulacje nie zawsze się sprawdzają. Kolejny incydent zbrojny na granicy może w obecnej napiętej sytuacji wprawić w ruch lawinę śmierci, której nikt nie zdoła zatrzymać. Zdyscyplinowani, otumanieni rządową propagandą żołnierze KRLD wykonają każdy rozkaz. Na szczęście tak czarny scenariusz jest mało prawdopodobny. Pozostaje nadzieja, że Chiny i Rosja będą skutecznie powstrzymywać Pjongjang, Stany Zjednoczone zaś wpłyną moderująco na Seul i sytuacja na półwyspie wróci do względnego spokoju. Być może gdy Kim Dzong Il umocni pozycję syna w armii i w partii, zaprzestanie niebezpiecznej gry. Jeśli do tego nie dojdzie, przywódcy Korei Południowej i Japonii dojdą do wniosku, że tylko zdobycie broni atomowej zapewni bezpieczeństwo ich krajom.

Uzbrojeni po zęby

24-milionowa Korea Północna ma pod bronią 1,2 mln żołnierzy, jest czwartą armią świata pod względem liczebności. W ubiegłym roku reżim podwoił liczbę wojsk specjalnych do 180 tys. To najliczniejsze oddziały specjalne na świecie. Pjongjang ma 5 tys. czołgów i kilka tysięcy pojazdów pływających oraz potężną artylerię, w tym 1,8 tys. pocisków rakietowych różnego zasięgu. Wojenny sprzęt KRLD przeważnie jest przestarzały i wyprodukowany został w radzieckich fabrykach. Niektóre z 1,6 tys. samolotów bojowych pochodzą jeszcze z lat 60. i 70. XX w. To archaiczne maszyny MiG-19 i MiG- 21. 30 najnowszych samolotów typu MIG-29 wyprodukowano mniej więcej w 1980 r. KRLD nie może uzupełnić arsenału z powodu braku funduszy, a także nałożonego na nią międzynarodowego embarga na dostawy sprzętu wojennego. Pjongjang dysponuje jednak znacznymi zasobami broni biologicznej, chemicznej oraz prawdopodobnie kilkoma ładunkami atomowymi. Marynarka wojenna KRLD ma ponad 600 okrętów, przeważnie małych patrolowców, ale zapewne także 70 okrętów podwodnych, w większości o niewielkim tonażu. Zatopienie korwety „Cheonan” świadczy, że broń podwodna reżimu jest sprawna, admirałowie Południa uważają ją za bardzo poważne zagrożenie.
Armia Korei Południowej liczy 675 tys. żołnierzy i ma sprzęt znacznie nowocześniejszy, w tym 2750 czołgów i 2800 pojazdów pancernych, ok. 160 okrętów, w tym kilkanaście podwodnych, oraz 700 samolotów produkcji amerykańskiej, w tym 173 wielozadaniowe myśliwce F-16 i 40 myśliwców bombardujących F-15K Slam Eagle. Armia Południa od niedawna dysponuje rakietami o zasięgu 1500 km, które mogą razić cele na całym terytorium KRLD.
W przypadku wojny Południowi Koreańczycy i Amerykanie z łatwością zdobędą panowanie w powietrzu, natomiast artyleria Północy obróci w perzynę Seul.

Wydanie: 2010, 48/2010

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. Piotr Raczyński
    Piotr Raczyński 7 listopada, 2015, 19:42

    W temacie polityki zagranicznej i kwestii Korei Północnej i innych tak zwanych państw zbójeckich nazwanych tak przez oś Anglo-Amerykańską i ich sojuszników.
    Warto zapoznać czytelników Przeglądu z publikacją pod tytułem Atomowy Kim.
    Atomowy Kim
    Izrael Szamir

    Pomyślna próba bomby atomowej w Północnej Korei wywołała na całym świecie wielką falę obłudy i dwulicowości. Stany Zjednoczone, kraj posiadający największy na świecie arsenał atomowy, jedyne mocarstwo, które użyło broni atomowej przeciwko ludności cywilnej przeciwnika, wyraziło oburzenie – z jakiej racji ci Koreańczycy ośmielili się zawładnąć bronią panów. Pani ambasador USA w ONZ, Susan Rice, oświadczyła, że próba atomowa Korei, to „ciężkie naruszenie prawa międzynarodowego i zagrożenie pokoju na całym świecie i w rejonie”. Ameryka zażądała rezolucji i sankcji, a prezydent Obama wezwał, by cały świat zjednoczył się przeciwko Korei.

    Według Amerykanów, to nie interwencja, nie agresja, nie okupacja, lecz obrona przed możliwością interwencji, agresji i okupacji narusza prawo międzynarodowe. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było smutne.

    W ciągu wielu lat właśnie Północna Korea wzywała do przekształcenia swojego rejonu w strefę bezatomową, a Stany Zjednoczone wymachiwały jej przed nosem jądrową maczugą. Na terytorium okupowanej przez Amerykanów Południowej Korei i Okinawy umieszczono pół miliona amerykańskich żołnierzy i setki bomb atomowych. Prezydent Bush-junior nazwał Koreę, wraz z Irakiem i Iranem, „Osią zła”, czyli wydał na ten daleki górzysty kraj wyrok grożąc jej interwencją i napaścią. Po interwencji USA w Iraku, co było ordynarną agresją, kierownictwo Korei zmuszone zostało do poważnego traktowania obrony kraju, ponieważ Korea była następna w kolejce.

    Odpowiedzią Ameryki była histeria, chociaż nie było do tego żadnych powodów. Koreańskie rakiety Taepodong-1, których tak się boi Ameryka, są znacznie słabsze od japońskich H-2A, nie mówiąc już o izraelskiej Jerycho-3, lecz starty rakiet japońskich i izraelskich nikogo nie niepokoją. Korea w ogóle nie naruszyła prawa międzynarodowego – ona tylko wypowiedziała Traktat o Nierozpowszechnianiu Broni Jądrowej, czyli jej status jest teraz taki sam, jak Izraela – który Traktatu nie podpisał.

    Lecz z Koreańczykami tak łatwo się nie uda. Koreańczycy są twardzi. Ich uścisk dłoni ma siłę żelaznych obcęgów, wzrok jak u rozsierdzonego rysia, imiona mają krótkie, kapusta kimchi pali jak ogień, a narodową dumą mogliby obdzielić kilka innych narodów. To nie przypadek, że poradzili sobie z amerykańską agresją w latach pięćdziesiątych, gdy USA było u szczytu potęgi, i miało ogromne zapasy niewykorzystanej broni z czasów Drugiej Wojny Światowej. Nikt nigdy nie ucierpiał tak jak Koreańczycy – USA i ich wasale zrzucili na Koreę więcej bomb, niż na faszystowskie Niemcy. Generał MacArthur chciał rozpocząć bombardowanie atomowe, lecz prezydent Truman powstrzymał go – w Korei nie ocalało żadne miasto ani żaden obiekt, na który warto byłoby zrzucić bombę atomową.

    Koreańczycy przeżyli i odbudowali swój kraj. Lecz naloty dywanowe są w stanie wpłynąć na psychikę narodu i nigdy już nie będzie on taki sam po masowych bombardowaniach, podobnie jak kobieta zgwałcona przez bandę gwałcicieli. Czasami taki naród załamuje się – tak było po amerykańskich nalotach z Niemcami, Japończykami i Serbami. Inne narody – Koreańczyków, Wietnamczyków – bombardowania tylko zahartowały, lecz i tak pozostawiły ślady. W Koreańczykach pozostał stały, nie do pokonania, strach przed nową napaścią. Odwrócili się od świata zewnętrznego, zdając się tylko na siebie. I rzeczywiście, amerykańska agresja ekonomiczna nie pozwoliła długo na siebie czekać.

    USA dążyło do likwidacji ostatnich enklaw socjalizmu na Ziemi za pomocą nowoczesnej broni ekonomicznej w postaci blokady i sankcji. W ten sposób dusili Irak i Kubę, tak samo młodszy brat Ameryki, Izrael, dusi Gazę. Północna Korea była gotowa zrezygnować ze swojej atomowej tarczy – pod warunkiem, że USA zaprzestanie agresji. Nawet Traktat podpisali, lecz Amerykanie plunęli na Traktat, i przystąpili do konfiskaty koreańskich kont i własności. Jednocześnie rozpoczęli kampanię oszczerstw i nienawiści do socjalistycznej Korei.

    Koreańczycy zakasali rękawy i znowu uruchomili zakłady atomowe. Pomagają bronią oblężonym Palestyńczykom, Iranowi i Syrii – czyli tym, którzy są na amerykańskiej i izraelskiej muszce. Izrael nazywa to naruszeniem prawa międzynarodowego – i swojego świętego prawa do głodzenia Palestyńczyków, bombardowania Libanu i latania nad Damaszkiem. Nastąpiła teraz era straszenia. Powinniśmy bać się koreańskiej lub irańskiej bomby atomowej. Natomiast ogromna ilość bomb amerykańskich lub izraelskich nie powinna nas niepokoić.

    Korea i Iran nie tylko są połączone „Osią zła” prezydenta Busha. Koreańska polityka atomowa jest bardzo ważna dla projektu irańskiego. Chociaż Iran nie dąży do stworzenia broni jądrowej, a wystarczy mu jedynie atom pokojowy, Izrael i Ameryka postanowili nie pozwolić mu nawet na to. A ponieważ atak na Iran może doprowadzić do niemożliwych do przewidzenia konsekwencji, judeoamerykańskie interesy wymagają, aby Korei dać nauczkę, na zasadzie „kota biją – dla synowej nauczka”.

    Obama mógłby bardzo łatwo dogadać się z Koreą – trzeba byłoby tylko zawrzeć traktat pokojowy i znieść sankcje, dając temu krajowi żyć tak, jak chcą jego mieszkańcy. Lecz tym sposobem nie nastraszy się Iranu. Dlatego nie jest wykluczony nacisk siłowy – blokada morska, zatrzymywanie statków, prowokacje i bombardowania. Szkoda, bo Korea zasługuje na pokój i spokój pod swoim niezawodnym parasolem atomowym. Także Bliski Wschód potrzebuje powstrzymującego wpływu mocarstwa atomowego – Iranu.

    Prasa izraelska opublikowała wynik badania opinii publicznej, według którego „23% Izraelczyków zamierza opuścić kraj, jeśli Iran będzie miał broń atomową”. Jest to straszna syjonistyczna broń psychologiczna: jeśli nacisnąć na Izrael, to Żydzi uciekną, a takiej ilości żydowskich uciekinierów nikt nie chce. Jednak nie należy się bać, na odwrót – atomowy Iran może doprowadzić jeśli nie do pokoju, to do uspokojenia. Żaden poważny ekspert izraelski, nawet największy prawicowiec, nie uważa, że Iran może realnie zagrażać Izraelowi lub, że wykorzysta broń atomową. Izrael jest zbyt silny i zdolny do zadania drugiego, decydującego ciosu.

    Głównym niebezpieczeństwem dla Izraela nie jest Iran, lecz awanturnictwo naszych generałów. Są oni tak pewni swojej bezkarności, że wciągnęli kraj w szereg niepotrzebnych konfliktów – w Libanie, w Gazie, a w kolejce jest Syria. Atomowy Iran mógłby powstrzymać ich zapał. Równowaga strachu – jest jedynym sposobem na powstrzymanie zagrożenia izraelskiego i amerykańskiego. Rozumieli to Juliusz i i Ethel Rosenbergowie, wspaniała para amerykańskich żydowskich komunistów, którzy pomogli Związkowi Radzieckiemu zawładnąć bronią atomową i uratowali miliony ludzi od strasznej śmierci za cenę swojego życia – wykonano na nich karę śmierci.

    Dla osiągnięcia tej równowagi należy bronić Północnej Korei. Niech także Koreańczycy mają swoje bomby atomowe – tak będzie bezpieczniej.

    Bóg mi świadkiem, że jestem zwolennikiem pokoju, lecz nie jestem pacyfistą. Broń jądrowa jest potrzebna narodom, aby bronić się przed izraelsko-amerykańskim terroryzmem. I nie należy chować głowy w piasek – bez bomb atomowych Związek Radziecki zginąłby dawno. Amerykanie przygotowali w swoim czasie plan, aby za jednym zamachem zniszczyć siedemdziesiąt radzieckich miast. Niech pacyfiści walczą o rozbrojenie Ameryki i Izraela, o zdemontowanie izraelskich reaktorów w Dimona, a kiedy zdołają to osiągnąć – niech zażądają rozbrojenia Chin i Rosji, Iranu i Korei.

    Głos Sarumana

    Stanowisko USA i Izraela jest zrozumiałe – te dwa kraje uważają, że tylko one mają święte prawo do wszystkiego, łącznie z bronią jądrową. Według nich, pozostałe kraje powinny zostać ujarzmione, pozostawiając bomby atomowe prawdziwym gospodarzom planety. To, że żądają one rozbrojenia Północnej Korei – jest całkowicie zrozumiałe. Gorzej, że Chiny i Rosja, przyjaciele i sojusznicy Korei, tym razem zdają się poddawać namowom swego strategicznego przeciwnika.

    Na razie nie zgadzają się na sankcje, lecz i potępienie w Radzie Bezpieczeństwa może doprowadzić do amerykańskiej interwencji w pobliżu Władywostoku i Wschodnich Chin. Nie o to walczyli radzieccy lotnicy w niebie Korei, i chińska piechota na jej ziemi.

    Idea świata wielobiegunowego, tak zwana „doktryna Miedwiediewa”, odrzuca amerykański i europejski dyktat i uznaje suwerenność wszystkich państw. Suwerenność oznacza także prawo na broń odstraszającą. W przeciwnym wypadku świat będzie dwupiętrowy, w którym jedne kraje będą miały takie prawo, a inne powinny cierpieć i czekać na inwazję.

    W roku 1964, gdy Chiny wypróbowały swoją pierwszą bombę atomową, rząd chiński opublikował następujące oświadczenie, które pasuje także do obecnej sytuacji z Koreą.

    „Udana próba bomby atomowej – jest znaczącym osiągnięciem narodu chińskiego w jego walce o wzmocnienie obronności kraju i przeciwko amerykańskiej polityce szantażu atomowego i gróźb jądrowych. Prawo do samoobrony jest niezbywalnym prawem wszystkich państw suwerennych. Chiny nie mogą siedzieć bezczynnie w obliczu narastającej groźby atomowej ze strony USA. Chiny zostały zmuszone do wypróbowania i stworzenia broni jądrowej. Chiny stale proponowały całkowicie zabronić i zniszczyć wszystkie zapasy broni jądrowej na świecie. Gdyby ta propozycja została przyjęta, Chiny nie musiałyby budować bomby atomowej. Lecz nasza propozycja była z uporem odrzucana przez Stany Zjednoczone. Traktat o częściowym zakazie prób jądrowych z roku 1963, zwarty przez USA, Anglię i ZSRR miał na celu pozostawienie monopolu atomowego w rękach tych trzech państw. On zwiększał, a nie zmniejszał zagrożenie dla narodu Chin i całego świata ze strony amerykańskiego imperializmu. Tworząc broń jądrową, Chiny dążą do przełamania monopolu jądrowego i do zlikwidowania broni atomowej”.

    Każde słowo tej znakomitej deklaracji jest prawdziwe teraz, tak samo jak wtedy. Spróbujmy zastąpić słowem „Korea” lub „Iran” słowo „Chiny” – i okaże się, jak mało zmieniło się od roku 1964. Amerykańskie zagrożenie wojskowe i atomowe jedynie zwiększyło się, i kraje napiętnowane przez Amerykę jako „oś zła”, Korea i Iran – zmuszone są do tracenia swoich zasobów na stworzenie broni jądrowej. Jeśli prezydent Obama zniszczy amerykański i izraelski arsenał jądrowy, także Korea i Iran się rozbroją.

    Można się spierać, czy warto było Związkowi Radzieckiemu, u szczytu jego potęgi w roku 1963, podpisywać Traktat o Nierozpowszechnianiu Broni Jądrowej, i czy warto było zgadzać się na Jałtę i Poczdam. Być może, nie było warto – przeciwnik strategiczny nie dotrzymywał umów. Pod jałtańskim parasolem Anglicy stłumili Grecję, a Amerykanie zagarnęli Włochy, posyłając jednocześnie broń banderowcom. Lecz wtedy wydawało się, że nie należy rozhuśtywać łódki, wszystko i tak idzie do zwycięstwa ZSRR i komunizmu. Lecz dzisiaj, gdy Rosja z wojskowego punktu widzenia znajduje się w bardzo ciężkim położeniu, system bezpieczeństwa międzynarodowego zdezaktualizował się. Teraz Rosja może rozhuśtywać łódkę. Niech wszyscy mają broń atomową – utrudni to położenie strategicznego przeciwnika Rosji. Niech płyną dolary, niech bankrutują amerykańskie banki – to jest korzystne dla Rosji i innych wolnych państw.

    Alternatywą jest poddanie się Ameryce i pozwolenie na okradzenie siebie. Idea solidarnej (wspólnej) odpowiedzialności prowadzi do tego samego, lecz w ramach tej idei Rosja zmuszona jest pomagać Ameryce, być jej alibi, zapewnić jednomyślność.

    Miedwiediew i Putin nie powinni dać się złapać na przynętę „solidarnej odpowiedzialności”, na którą nie raz łapali się rosyjscy liderzy. Nie, nie może być żadnej „solidarnej odpowiedzialności” między Ameryką z jej pretensjami na światowe panowanie i Rosją, która broni własnej suwerenności.

    Gorbaczow był wielkim zwolennikiem „solidarnej odpowiedzialności”, w jej imieniu wycofał wojska z Niemiec i poparł pierwszą amerykańską interwencję w Iraku. Bardzo się zdziwił, gdy w roku 1991 ZSRR nie dostał kredytów, a wojska NATO podeszły do granic Rosji! Naomi Klein, w swojej doskonale udokumentowanej „Doktrynie szoku”, dokładnie opisuje ten moment, gdy Gorbaczow zrozumiał, że nie ma żadnej „solidarności”, jest – hegemonia.

    Putin zrobił ten sam błąd w początkach swojej władzy w roku 2001, gdy poparł „wojnę z terrorem” George’a Busha II, pozwolił mu na zajęcie Afganistanu, udostępnił bazy w Azji Środkowej i wycofał się z bazy Cam Ranh w Wietnamie i Lourdes na Kubie. Dopiero po kilku latach zrozumiał, że Ameryka wykorzystała jego naiwność, aby okrążyć Rosję pierścieniem baz i zasiać wrogość w byłych republikach radzieckich. Przemówienie w Monachium było kamieniem milowym procesu trzeźwienia Putina.

    Rosja prowadzi z Ameryką grę z zerową sumą ogólną – wygrana jednej strony jest przegraną drugiej. Amerykańscy liderzy doskonale to rozumieją, popierają oni antyrosyjskich władców Ukrainy i Gruzji i starają się wykołować Rosję w grze rurociągami. A przywódcy rosyjscy nie umieją zrezygnować ze zrozumiałej dla prostych ludzi chęci przyjaźnienia się z liderami Zachodu. Chce się im zasiadać za stołem grupy G8, lub w Radzie Bezpieczeństwa posiedzieć obok wielkich tego świata – nawet jeśli za taką gościnność trzeba płacić.

    Jest to powszechnie znany problem wybrańców ludu. Tak samo działacze związkowi nagle uzmysłowiają sobie, że przyjemniej im jadać w wykwintnych restauracjach z kierownictwem przedsiębiorstw, niż rozprawiać z robotnikami na fabrycznym podwórku. Powstaje u nich dysonans poznawczy – jak gdyby zapominają, że bossowie jedzą z nimi obiad dlatego, że wybrali ich robotnicy, a robotnicy wybrali ich po to, aby bronili robotniczych interesów. Zamiast tego, przechodzą na stronę właścicieli, z którymi dzielą ważną część swego życia. W ten sam sposób liderzy komunistów i socjalistów ulegają przywódcom burżuazyjnym i zdradzają swoich wyborców.

    Gorbaczow poddał Związek Radziecki za wątpliwą przyjemność zrobienia sobie zdjęcia w objęciach Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Egipski prezydent Anwar as-Sadat zdradził interesy narodów arabskich za wywiad z Barbarą Walters w czasie największej oglądalności. Brakuje tylko, aby Miedwiediew za wieczory w wesołym towarzystwie grupy G8, za dobrą opinię w „New York Times”, za popularność na Zachodzie zdradził Koreę i Iran, dwóch niezawodnych sąsiadów. A przecież dostawy SS-300, systemu obrony antyrakietowej, które zostały uzgodnione przez Moskwę i Teheran, nie są realizowane! A w stosunku do Korei rosyjski lider odezwał się w taki sposób, że na Zachodzie zaczynają wierzyć, że Rosja poprze sankcje.

    Jasnym jest, że sąsiadów i sojuszników nie można zdradzać nawet wtedy, gdy ma to przynieść dużą korzyść. Meng Tsy mówił: jeśli władca będzie troszczył się o korzyści tylko swego kraju, jego książęta będą troszczyli się o korzyści swoich księstw, a prości ludzie – o swoje korzyści, i wtedy państwo zginie. Ale to przecież nie jest żadna korzyść. W roku 1985 można było spotkać radzieckich przedstawicieli handlowych, rezygnujących z wielomilionowych korzyści dla mocarstwa za długopis lub aparat fotograficzny. Zdrada Iranu i Korei jest podobna do takiej transakcji, lecz jest jeszcze głupsza – zamiast długopisu, rządzącemu zostanie jedynie zdjęcie z Obamą.

    Och, to już nieaktualne! Właśnie teraz Rosja powróciła na pozycje, które wydawało się na zawsze utraciła przy Gorbaczowie i Jelcynie. Posiada obecnie wielki autorytet i jest lubiana – od Angoli do Brazylii, od Wietnamu do Norwegii, dlatego, że uważana jest za lidera wolnego świata. Świata, wolnego od amerykańskiej okupacji, wolnego od konsumpcjonizmu, wolnego od dyktatury złotego cielca. Ze wszystkich krajów, gdzie nie ma wojskowych baz amerykańskich, gdzie nie cała prasa jest własnością bogatych żydowskich biznesmenów – Rosja jest najważniejsza. Jest naturalnym liderem. Nowej zdrady nikt jej nie wybaczy.

    Ameryka pokonuje obecnie ostry zakręt dziejowy, a co ją czeka po wykonaniu manewru – za wcześnie mówić. Mogą ją rozerwać wewnętrzne sprzeczności, może rozpaść się z powodu nadmiernych napięć, a może także poradzić sobie z trudnościami i wtedy obrabuje Rosję i cały świat, do ostatniego centa. W takim czasie jedynie głupiec może odczuwać „solidarną odpowiedzialność” z Ameryką. Nikt nie jest wspólnie z Ameryką odpowiedzialny ani za zielony dolar, ani za ognisty atom, ani za wolny handel, ani za stanowisko Korei i Iranu. Lecz amerykańscy liderzy starają się wmówić koncepcję solidarnej odpowiedzialności przywódcom Chin i Rosji – aby ci wbrew własnym interesom opłacili szalone wielobilionowe długi Ameryki w zamian za puste słowa, a przy tym, aby zdradzili swoich sąsiadów i sojuszników.

    W książce „Władca pierścieni” Tolkiena zły czarownik Saruman stara się zwyciężyć w sytuacji przegranej. Proponuje aby Gandalf, dobry czarodziej i lider wolnego świata, przyłączył się do niego i by nie zważał na prostych towarzyszy, którzy nie umieją czarować ani nie doceniają francuskiej kuchni. Proponuje Gandalfowi sojusz elit przeciwko czerni, lub, jeśli wolicie, „solidarną odpowiedzialność”:
    – Obaj z tobą należymy do starożytnego Zakonu, najwyższego na tym świecie. Nasza przyjaźń będzie dla nas korzystna. Postaramy się zrozumieć nawzajem i na jakiś czas zapomnimy o pozostałych, nisko urodzonych. Niech czekają na nasze decyzje. Pomyślmy razem o rzeczach ważnych dla wszystkich, w tym i dla nich. Wejdź do mnie, wspólnie wszystko przemyślimy i na pewno znajdziemy rozsądne rozwiązanie.
    Na podobieństwo naiwnych dzieci lub nierozgarniętych sług, towarzysze Gandalfa przysłuchiwali się tym niezrozumiałym słowom starszych i nie wiedzieli, jak słowa te wpłyną na ich własne losy. Tych dwóch było z całkiem innej rasy – wyższej i mądrzejszej. Na pewno zawrą ze sobą sojusz. Teraz Gandalf wejdzie na wieżę, aby tam rozważyć wszystkie sprawy, których oni zrozumieć nie są w stanie. Drzwi zamkną się, a oni pozostaną za progiem, oczekując na decyzje wielkich. Nawet Teodenowi przemknęła myśl: „Oni nas zdradzą, on tam wejdzie, i wtedy zginiemy!”
    Lecz Gandalf roześmiał się, i wątpliwości zniknęły bez śladu.

    Tak samo Miedwiediew powinien odpowiedzieć na amerykańską gadaninę o „solidarnej odpowiedzialności” – lekkim uśmieszkiem. „Solidarna odpowiedzialność” nie przeszkadza Amerykanom w instalowaniu ich systemów rakietowych w Polsce i podpuszczaniu głupiego Juszczenki aby zajął Sewastopol, tak samo jak nie przeszkodziła w pogwałceniu umów i wprowadzeniu wojsk NATO do krajów bałtyckich. Nie jest w interesach Rosji i Chin popieranie amerykańsko-izraelskiego monopolu na broń atomową. Korea Północna jest dobrym i niezawodnym sąsiadem, który nigdy nie wpuści Amerykanów lub Japończyków na swoją ziemię. Z tej strony Władywostokowi nic nie grozi. Niech ich atomowy parasol obroni ich kraj przed nową interwencją, a ich przykład pokaże, że Rosja szczerze wierzy w suwerenność wszystkich niepodległych państw.

    Jeśli prezydent Obama przejrzy na oczy i doprowadzi do powrotu do domu, do Ameryki, swoich żołnierzy wraz z ich uzbrojeniem z Iraku i Afganistanu, z Włoch i Niemiec, z Japonii i Korei Południowej, jeśli USA zrezygnują z pretensji na panowanie nad całym światem, wtedy nastąpi czas na szukanie „solidarnej odpowiedzialności”. Lecz ani minutę wcześniej.

    Tłumaczył: Roman Łukasiak
    źródło:www.israelshamir.net/

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy