W kosmosie wszyscy jesteśmy ludźmi

W kosmosie wszyscy jesteśmy ludźmi

Tam człowiek uświadamia sobie, jaką głupotą są podziały ze względu na kolor skóry czy płeć, bo definiujemy siebie przez planetę, z której pochodzimy

Mae Jemison – amerykańska astronautka, inżynierka i lekarka

Co od razu przychodzi do głowy, gdy wspomina pani swój lot w kosmos?
– Nadmiar bodźców niemożliwych do opanowania, ogromne podniecenie, wielki strach i kompletne zagubienie. Nie potrafię tego porównać do niczego. W relacjach wielu astronautów, którzy znaleźli się w kosmosie przede mną, słyszałam, że lot to przeżycie mistyczne. Patrzyłam na nich pobłażliwie, bo wydawało mi się, że próbują mitologizować swoje doświadczenie. Okazało się, że nie przesadzali ani trochę. Czułam, jakbym wstępowała w inny wymiar.

Kiedy wyruszała pani w pierwszą podróż, kosmos był już poznany – mieliśmy wiele zdjęć, a nawet materiały wideo z przestrzeni międzygwiezdnej.
– To, co oglądamy w dokumentacji kosmosu, jest zupełnie nieporównywalne z tym, co zastajemy na górze. Nawet dziś nie da się odtworzyć tego, co astronauta widzi w kosmosie. Zachodzą tam takie procesy, których nie można zarejestrować, choćby dlatego, że czarne dziury pochłaniają światło, więc ono nie odbija się, przez co nawet najbardziej zaawansowany technologicznie aparat nie jest w stanie zrobić zdjęcia oddającego stan faktyczny. Najzabawniejsze jest to, że choć ludzkie oko działa na tej samej zasadzie co aparat, widzi coś zupełnie innego.

Co jeszcze panią zaskoczyło?
– Przejście przez zorzę polarną. Prawdopodobnie robiłam to już wcześniej, ale o tym nie wiedziałam, bo miałam włączone światełka na kombinezonie. Po raz pierwszy mogłam zobaczyć, jak ona wygląda, gdy jest całkowicie ciemno. Kiedy robi się zdjęcie zorzy, aparat wychwytuje jedynie kolor zielony i trochę czerwonego. Ale oko dostrzega wszystkie inne. Zorza to bardzo skomplikowany proces naukowy, w którym wiatr słoneczny dociera do ziemskiego pola magnetycznego, tworząc fantazyjne barwy. Ale piękno tego zjawiska jest nie do opisania i nie do zarejestrowania. Był to prawdopodobnie najwspanialszy moment mojego życia. Bardzo dużo mi uświadomił.

Co na przykład?
– Zrozumiałam, że człowiek jest częścią czegoś większego niż tylko nasza planeta. Kiedy patrzyłam na tak doskonały estetycznie twór jak zorza, który w całości powstał naturalnie, bez naszego udziału, odkryłam, że wszelka sztuka, jaką uprawiamy na Ziemi, jest dążeniem do tej kosmicznej doskonałości. To dążenie odbywa się intuicyjnie właściwie od zarania, bo przecież wcześniej nie mieliśmy pojęcia, co jest za chmurami. Artyści intuicyjnie czuli, że w kosmosie drzemie coś doskonałego, ale dopiero nauka pozwoliła człowiekowi tego doświadczyć. My, astronauci, jesteśmy takimi naukowymi emisariuszami, badającymi najpiękniejszą formę sztuki i próbującymi ją opisać. Dla mnie sztuka i nauka to jest to samo.

Kosmos w sztuce zwykle jest opisywany jednak negatywnie, częściej artystów przeraża, niż zachwyca. Wystarczy wspomnieć „Moon” Duncana Jonesa czy „Grawitację” Alfonsa Cuaróna, gdzie wszechświat jawi się jako samotnia człowieka.
– David Bowie, ojciec Duncana Jonesa, napisał pod koniec lat 60. piosenkę zatytułowaną „Space Oddity”, a potem „Like a Rocket Man”. Opisał w nich samotność, melancholię i smutek, których doświadcza się w kosmosie, choć pierwsza z tych piosenek powstała, zanim jeszcze człowiek stanął na Księżycu. W rzeczywistości jest dokładnie na odwrót! Kosmos jest niewyobrażalnie piękny i bogaty. Widzi się cały świat i to otwiera oczy i umysł, pozwala wiele zrozumieć. Najlepsze jest zawsze ostatnie 10 minut obecności tam, bo jeszcze mocniej jest się w stanie docenić to, co się widzi, i zachwycać się tym. Przebywanie w kosmosie to sama radość. Nie ma to nic wspólnego z piosenkami Bowiego.

Bowie tak naprawdę nie śpiewał o kosmosie.
– Oczywiście, że nie, to była metafora. Bowie sięgał po opowieści z kosmosu, bo kochał fantastyczne komiksy pokazujące historię jego podboju. Jest on jednym z ukochanych artystów astronautów. Kiedy jeszcze pracowałam w NASA, często słuchaliśmy jego utworów. BBC użyła „Space Oddity” jako ścieżki dźwiękowej w czasie transmisji na żywo z pierwszego lądowania Apollo 11 na Księżycu w lipcu 1969 r. Astronauta Chris Hadfield dał Davidowi Bowiemu wspaniały prezent tuż przed śmiercią. Zabrał w przestrzeń kosmiczną gitarę, na której w stanie nieważkości zagrał ten kawałek. To był niezwykły widok: Chris unosił się w powietrzu, uderzał w struny gitary, a dookoła latały przedmioty z jego kabiny. Można było pomyśleć, że to efekty specjalne. Bowie był wzruszony tym wykonaniem. Mnie samej poleciała łezka, gdy na nie patrzyłam.

Mówi pani, że przebywanie w kosmosie to sama radość. Brzmi cokolwiek uzależniająco.
– Kosmos bardzo silnie uzależnia. Nie znam astronauty, który nie chciałby tam wrócić. Każdy, kto choć raz wzbił się ponad atmosferę i zobaczył, co się kryje nad nami, marzy o powtórce. Ostatnio przeczytałam, że rosyjska kosmonautka Walentyna Tierieszkowa zapowiedziała, że jest gotowa wyruszyć na samobójczą misję na Marsa. Część ludzi, którzy usłyszeli te słowa, pomyślała pewnie, że Tierieszkowa tęskni za rozgłosem, jaki zdobyła lata temu jako pierwsza kobieta w kosmosie. Ja natomiast jestem przekonana, że chodzi o tęsknotę za tym niezwykłym światem, do którego ona zyskała dostęp.

Pani jednak po powrocie na Ziemię zdecydowała się nie na kolejny lot, ale na odejście z NASA. Dlaczego?
– Wiedziałam, że każdy kolejny lot będzie jeszcze bardziej na mnie wpływał. Chciałam zachować to doświadczenie i dzielić się nim z ludźmi. Wiedziałam, jak to jest być tam, dlatego teraz inaczej mogłam podchodzić do swoich badań.

Tierieszkowa jest jednym z symboli zimnej wojny, której ważnym aspektem był podbój kosmosu. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki ścigały się o to, kto zajdzie dalej. Czy również dziś ekspansja ma wymiar polityczny?
– Nie, Amerykanie i Rosjanie współpracują ze sobą tak samo jak inne narody. Z programami kosmicznymi świetnie radzą sobie zwłaszcza Japończycy. Ale pieniądze są mniejsze niż w czasie zimnej wojny, kiedy po obu stronach żelaznej kurtyny pompowano ogromne fundusze w badania nad kosmosem. Kiedy żelazna kurtyna opadła, kosmonautyka znalazła się w kryzysie. Paradoksalnie to wyścig mocarstw przyczynił się do jej rozkwitu. Dzisiaj mamy ogromne możliwości badawcze, ale brakuje pieniędzy na ich realizację. Kosmos nie jest już tak atrakcyjny jak kiedyś, gdy także w nim przebiegał front. Pewne gesty polityczne wpływały nawet na kształt i strukturę zespołów badawczych.

W jaki sposób?
– W ZSRR symbolami podboju kosmosu stali się Walentyna Tierieszkowa i Jurij Gagarin, którzy wywodzili się z ludu i nosili rosyjskie imiona, dlatego w kosmos wysłano jako pierwszego Gagarina, a nie lepiej przygotowanego Hermana Titowa, bo jego imię nie pasowało. W USA symbolami stawali się mężczyźni, którzy mieli pięć fakultetów i byli ukazywani jako współcześni Kolumbowie, którzy w nowy wymiar wszechświata wchodzili nie jako odkrywcy, ale konkwistadorzy. Bo co się nasuwa na myśl, gdy mówimy o lądowaniu człowieka na Księżycu? Oczywiście flaga amerykańska. To niezwykle symboliczne.

Jak traktowaliście w USA rosyjskich kosmonautów?
– Z podziwem i szacunkiem, ale poczucie rywalizacji między nami było. Ale na pewno nie czuliśmy, że jesteśmy na wojnie. Choć byli ludzie, którzy próbowali właśnie takie poczucie w nas wzbudzić. Opowiadano mi, że gdy Gagarin zginął w manewrach, krążyły informacje, że na wchodzie Europy mówiło się, że stoją za tym amerykańscy szpiedzy, choć nikt nie powiedział tego głośno.

Pani jako kobieta miała pod górkę?
– Myślę, że w mniejszym stopniu niż kobiety w innych zawodach. Astronautyka to zmaskulinizowany zawód, ale lot w kosmos kompletnie zmienia perspektywę w patrzeniu na drugiego człowieka. Uczy egalitarności.

W jaki sposób?
– Kiedy statek kosmiczny jest jeszcze na Ziemi, definiujemy się poprzez swój region. Gdy się od niej odrywa, patrzymy na siebie jako na część kraju. Jeszcze wyżej zostaje nam rozpatrywanie się poprzez kontynent. Potem jest już tylko planeta. Kiedy szybuje się na górze, człowiek uświadamia sobie, jaką głupotą są podziały ze względu na miejsce pochodzenia, kolor skóry czy płeć. W kosmosie wszyscy jesteśmy ludźmi. Powtarzam to tak często, jak to możliwe.

Często ma pani możliwość zabrania głosu publicznie?
– Tak, bo dzisiaj pracuję dla National Geographic, gdzie jestem konsultantką do spraw produkcji dokumentalnych, których tematem jest kosmos. Ostatnio pracowałam z Darrenem Aronofskym przy jego serialu „Przedziwna planeta Ziemia”, a także przy programach: „Kosmos”, „Poza kosmosem” i „Rok w kosmosie” (wszystkie emitowane są w polskim National Geographic – przyp. red.). Tak naprawdę my, astronauci, jesteśmy ostatnimi osobami, które zaspokajają ludzką ciekawość na jakiś temat. Wszystko inne można zobaczyć, najodleglejsze zakątki globu są do zdobycia, jedynie kosmos jest miejscem, którego doświadcza się w sposób zapośredniczony właśnie przez nas. Jesteśmy łącznikami, a ludzie wciąż chcą nas słuchać.

Co przeciętny człowiek wie o kosmosie?
– Powszechne wyobrażenie wiąże się z lotem na Księżyc albo ze zdobyciem Marsa, a nie o to chodzi. Ludziom wydaje się, że kosmos jest miejscem, które oddala nas od Ziemi, tymczasem on nas do niej jeszcze bardziej przybliża.

Będąc w kosmosie, można zobaczyć historię cywilizacji na Ziemi. Kiedy oddalamy się od naszej planety na tyle, że mamy możliwość łatwego porównywania poszczególnych miejsc, uświadamiamy sobie, co z nią wyczyniamy. Z góry widać, że Los Angeles i Pekin są kłębami smogu, Amazonia jest bajecznie zielona, subsaharyjska część Afryki emanuje naturalnym pięknem, a rzeki w Azji Południowej wyglądają tak, jakby dostarczały śmieci do przetworzenia. Trzeba się wzbić wysoko, żeby dostrzec, jak wielkie są różnice w używaniu Ziemi. Można być zaciekłym antyekologiem, choć nie wiem, czy to możliwe wśród kosmonautów, ale na górze od razu włącza się troska o naszą planetę.

Dlaczego? Przecież w kółko odkrywamy nowe planety. W ostatnich 20 latach pojawiło się ich zatrzęsienie.
– Mamy narzędzia, które umożliwiają nam sprawniejsze odkrywanie przestrzeni międzygwiezdnej. Ale przez to jeszcze brutalniej uświadamiamy sobie, że kolonizacja innej planety nie jest planem B dla ludzkości. Nie ma takiej możliwości, że zniszczymy Ziemię, a potem przeniesiemy się gdzie indziej. Kiedy odeszłam z NASA, od razu zaangażowałam się w program edukacyjny dla nastolatków w wieku 12-16 lat. Spotykałam się z nimi i opowiadałam o kosmosie, dając im jasno do zrozumienia, że filmy SF ani gry komputerowe, które tak lubią, nie pokazują im realnej wizji przyszłości. Przekaz był jasny: „Jeśli chcesz kiedykolwiek lecieć w kosmos, zacznij natychmiast troszczyć się o Ziemię”.

Sądziłem, że użyje pani argumentu, że nie jest możliwe życie na innej planecie.
– W ostatnich latach dokonaliśmy rozwoju w badaniach nad kształtem Układu Słonecznego. Okazało się, że jego forma i poszczególne procesy, które w nim zachodzą, nie są wyjątkiem, ale regułą – inne układy planetarne działają podobnie, jeśli nie tak samo. Rozumiejąc, jak to wszystko działa i jak to wygląda, trudno nie wierzyć w to, że jest życie na innej planecie. Ale nauka opiera się na dowodzie, a takiego dowodu nie mamy, dlatego na razie wykluczamy tę ewentualność i skupiamy się na dopełnianiu map kosmosu, które znacznie różnią się od map Ziemi.

Skąd się biorą różnice?
– Mapy papierowe i cyfrowe, które kosmonauci mają na pokładzie, są jak negatyw. Na normalnej mapie na górze jest północ, ale kiedy jesteś w kosmosie, północ wcale nie jest na górze. Dochodzi do kompletnego zaburzenia perspektywy. Często kiedy astronauta wrzuca zdjęcia do sieci, pojawiają się komentarze, że są do góry nogami. Otóż nie, bo w przypadku kuli nie ma góry i dołu. W kosmosie rewiduje się swoje spojrzenie także na to, jak wiele rzeczy tu, na Ziemi, jest umownych. To trochę jak uczenie się na nowo budowy globu.

Czy Ziemia jest najpiękniejszą planetą?
– Marsjanie chyba by się nie zgodzili. Piękno jest w oku patrzącego. Na Ziemi istnieją niezwykle brzydkie miejsca. Kiedy po raz pierwszy patrzy się na Ziemię z kosmosu, widzi się dokładnie to, czego się oczekuje, bo inaczej nie sposób ogarnąć jej ogromu. Widzimy tyle, ile pozwala zaabsorbować umysł. Ale za każdym kolejnym razem dostrzega się coraz więcej. Mimo to astronauci ciągle robią zdjęcia, bo nie są w stanie ogarnąć wszystkiego. Dopiero gdy patrzymy na fotografie, możemy stwierdzić, co widzieliśmy.

Wspomniała pani o brzydkich miejscach.
– Najgorzej wyglądają te, gdzie widać efekty erupcji. Jałowe tereny wokół Sahary też nie należą do ładnych. Półwysep Kamczatka miejscami jest mało atrakcyjny. Ale czasem natura potrafi z tej brzydoty uczynić sztukę, np. na terenach na północ od Libii. Tak jak wspomniałam, Los Angeles jest bardzo brzydkie, bo widzimy tylko smog, podobnie jest w przypadku Pekinu czy Meksyku, gdzie widać tylko szarą chmurę. Większość Chin jest spowita smogiem, co wygląda tak, jakby ktoś wyrzucił śmieci na coś pięknego.

Po takim widoku chyba trudno myśleć optymistycznie o przyszłości Ziemi?
– Jestem realistką, to jedyna właściwa odpowiedź. Oczywiście jest mi smutno, kiedy widzę, jak traktujemy planetę, a szczególnie, gdy słucham prominentnych polityków, którzy powinni stać na straży jej dziedzictwa, a zamiast tego podpisują kolejne ustawy umożliwiające jej zajeżdżanie. Staram się jednak dostrzegać pozytywy. Dzisiaj wiemy, z czym i o co walczymy. Mamy też coraz lepsze narzędzia, żeby przetrwać. Wierzę, że pomoże nam w tym rewolucja biopaliw. Zwłaszcza że ona już się dokonuje w niektórych miejscach, gdzie czysta energia jest tańsza niż paliwa kopalne.

Czyli Ziemię jeszcze da się uratować?
– W zeszłym stuleciu na ospę zmarło 300 mln ludzi. To więcej, niż zabrały obie wojny światowe, a mimo to wyeliminowaliśmy tę chorobę. Udało nam się znaleźć sposób, by nie umierały miliony z nas. Pozbyliśmy się polio w niemal wszystkich regionach świata. Rośnie liczba ludzi potrafiących czytać i pisać. Dzieje się dużo dobrych rzeczy. Ze statku kosmicznego wysiada się optymistą, bo wielokrotne latanie wokół Ziemi daje nieskończoną dawkę radości. To w kosmosie uświadomiłam sobie wiek naszej planety i jej trwałość. Widziałam zimę i lato na Ziemi – to tak jakby widzieć, jak ona łapie oddech. Tak, wiem, że robimy spory bałagan, ale świat przetrwał bardzo wiele tragedii w przeszłości i wykaraskał się z nich. Życie jest silne i niezłomne, jest tu nieprzerwanie od 4 mld lat. Każde pokolenie boryka się z trudnościami. Generacja moich rodziców i dziadków musiała się mierzyć z dużą śmiertelnością dzieci. Nam się wydaje, że nasze problemy są największe, bo ich doświadczamy, a przecież wcale nie są.

Ale dziś mamy większe możliwości niszczenia.
– Plemionom żyjącym setki lat temu też pewnie się wydawało, że wszystko w każdym momencie może pójść z dymem. Dla nomadów żyjących na Saharze ten wycinek globu wydaje się całym światem. To się nie zmieniło. Powiększamy nasze problemy tylko dlatego, że są nasze. Ziemia jeszcze sobie radzi z regulowaniem procesów, które na niej zachodzą. Z kosmosu zobaczyłam różnorodność geologii i życia: wulkan, który dymi, afrykańskie jezioro, które co jakiś czas uwalnia trujące gazy i zabija życie dookoła, najdziwniejsze formy życia w oceanie – to wszystko widać również w serialu Darrena Aronofskiego. Warto się z nim zapoznać także dlatego, by zdać sobie sprawę z tego, co ja pojęłam na górze: ile form życia i zjawisk jest niezbędnych do cyklu Ziemi. Ze statku kosmicznego ma się inną perspektywę na to wszystko. Dopiero tam uświadamiamy sobie, jak dziwny jest wszechświat.

Co było najdziwniejszą rzeczą, jaką pani zobaczyła?
– Zjawisko, które się tworzy, kiedy światło słoneczne tuż przed wschodem pada na drobinki lodu. Powstaje wówczas coś, co przypomina rozświetlone chmury. Można je zauważyć bardzo rzadko. Choć to możliwe, jeszcze rzadziej widujemy je z Ziemi. Ale dopiero znalezienie się w środku nich to magia, na naszych oczach mieszają się kolory purpurowy i niebieski. Niezapomniany widok i największa dla mnie niespodzianka.

Czego nauczyły panią loty w komos?
– Żeby martwić się tylko tym, co naprawdę może mnie zabić. Istnieje większe prawdopodobieństwo, że zginę w taksówce, podczas jazdy na lotnisko, niż w samolocie, dlatego teraz, kiedy wsiadam na pokład, martwię się jedynie tym, czy w ofercie przewoźnika będę miała coś ciekawego do oglądania.


Mae Jemison – ur. w 1956 r. Od stycznia 1983 do lipca 1985 r. jako oficer służby medycznej uczestniczyła w misji Korpusu Pokoju w Sierra Leone i Liberii w Afryce Zachodniej. W październiku 1986 r. zgłosiła się do NASA jako kandydatka na astronautkę, została zaakceptowana 5 czerwca 1987 r. Od 12 do 20 września 1992 r. brała udział w misji STS-47. 7 dni, 22 godziny, 30 minut i 23 sekundy – tyle czasu spędziła w kosmosie jako pierwsza w historii czarna kobieta. Ma dwa doktoraty honoris causa. Jest ekspertką National Geographic.


Fot. materiały National Geographic

Wydanie: 2018, 31/2018

Kategorie: Nauka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy