Kraj topielców

Kraj topielców

Brakuje ratowników wodnych, a Polacy toną na potęgę. Tylko w ostatnich tygodniach w wodzie zginęło ponad 100 osób

Łukasza zaskoczyła cisza. Dziś wie, że tak zachowują się tonący – nie są w stanie wydać dźwięku, a co dopiero zawołać o pomoc. Ale tego dnia siedział spokojnie na wieży i myślał, że to tylko film. Nawet kiedy dwóch mężczyzn przybiegło z krzykiem, wydawało mu się, że to zabawa, który z chłopaków dłużej wytrzyma pod wodą. Albo próba nastraszenia młodszego rodzeństwa. W ostateczności głupi numer wykręcany rodzicom, którzy stali na brzegu. Do głowy mu nie przyszło, że ktoś potrzebuje pomocy.

Inni ratownicy wodni na początku pracy też nie zawsze mają 100-procentową pewność. W branży mówi się nawet: najgorsze w utonięciach jest to, że wszystko dzieje się bardzo szybko; wystarczy 30 sekund. I bez ostrzeżenia – nie sposób niczego przewidzieć. Jakby to była dziecięca wyliczanka: raz, dwa, trzy, toniesz ty. A że statystyki są nieubłagane – tylko w 2018 r. było prawie 550 utonięć – mobilizują się wszyscy. Ci, którzy dopiero zaczynają służbę w ratownictwie wodnym, i ci, którzy zjedli na niej zęby. Wertują dostępne w sieci raporty, wymieniają się informacjami: ile było tragedii, jakie były ich okoliczności, ale też jakie mają problemy.

Jeden scenariusz

Utonięcia zdarzają się niemal codziennie. Tylko w pierwszych dniach lipca śmierć w wodzie poniosły 23 osoby, w czerwcu aż 113. Warszawa – 31-latek chłodzi się w Wiśle tuż przy budowie mostu południowej obwodnicy. Nurkuje, ale już nie wypływa.

Kraków – 14-letni Szymon, bramkarz Garbarni, skacze z kolegami do wody z 10-metrowej skarpy, choć kąpiel na terenie dawnych kamieniołomów jest zakazana. Głębokość wody w niektórych miejscach dochodzi do kilkudziesięciu metrów. Mimo dwugodzinnej reanimacji nie udaje się go uratować.

Tomaszów Mazowiecki – 39-latek zostaje wyciągnięty obok tabliczki „Zakaz kąpieli”. Tuż przed utonięciem razem z dwoma kolegami pił alkohol.

Pierwsze dwa tygodnie wakacji to 60 utonięć. Najgorzej było 30 czerwca – tego dnia woda zabrała aż 10 osób. Nie lepiej 11 i 22 czerwca, kiedy utonęło po 9 osób.

Wszystkie zdarzenia mają podobny scenariusz. Dochodzi do nich na niestrzeżonych kąpieliskach lub w miejscach zabronionych (ok. 90%). Jak wynika z danych Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, z reguły w województwie, w którym mieszka tonący – przodują tu mazowieckie (17%), pomorskie (12%) i warmińsko-mazurskie (8%). Najczęściej w jeziorach (25%), rzekach (20%) i stawach (18%). Rzadziej w Bałtyku (jedynie 4%). Przede wszystkim wtedy, kiedy temperatura osiąga rekordowe wartości – im więcej stopni, tym więcej ofiar.

Rzadziej dzieje się tak, że osoba, która nie umie pływać, stopniowo wchodzi do wody, po czym trafia na gwałtowny spadek dna, wciąga ją wir lub trafia na silny prąd wsteczny, który uniemożliwia wydostanie się na powierzchnię. Kogoś łapie silny skurcz czy ma atak serca.

Ja nie dam rady popłynąć?

– Największy problem polega jednak na tym, że – jak pokazują statystyczne karty zgonów – w naszym regionie Europy są to głównie „wpadnięcia do wody o charakterze nieintencjonalnym”. Inaczej kąpiel niezamierzona – zauważa Rafał Halik, pracownik Zakładu-Centrum Monitorowania i Analiz Stanu Zdrowia Ludności Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny. – To do 35% wszystkich utonięć.

– Efekt sięgania po alkohol? – dopytuję.

– Na podstawie kart zgonu nie sposób tego stwierdzić. Co innego wyniki sekcji zwłok, ale takich danych nie gromadzi się rutynowo. Można się jednak domyślać, że to już nie tylko alkohol, ale też inne substancje psychoaktywne, w tym narkotyki i dopalacze.

– Jaka jest typowa sytuacja?

– Wędkarz, który wypija piwo, jedno, drugie, po czym wpada twarzą do wody i się nią zachłystuje. Ale szczegółowych statystyk nie ma.

– A jeśli nie wędkarz, to kto jeszcze ginie w polskich wodach?

– Osoby o słabej kondycji, które wchodzą do akwenów, by się schłodzić, po czym tracą koordynację ruchową.

Bo Polakom wydaje się, że potrafią świetnie pływać, choć sprawność fizyczna z roku na rok spada, na co zwraca uwagę Grzegorz Mieleszko, instruktor ratownictwa wodnego.

Łukasz, teraz po dwóch latach pracy jako ratownik wodny, dodaje: – Bo kto jak nie oni?! Ja nie dam rady popłynąć w siną dal? Ja? A potem okazuje się, że nie mają siły wrócić. Do tego jeszcze się wygłupiają, popisują i traktują nas jak opiekunki do dzieci.

Przykłady wskazują sami internauci. „Na basenie ratownik wyciągał z wody 8-letniego chłopaka. Jego ciotka na zwróconą uwagę, że powinna lepiej pilnować dziecka, stwierdziła, że ratownik jest od ratowania, po czym jak gdyby nigdy nic wróciła do basenu”. „Nie każdy rodzic potrafi zrozumieć, że ratownik to nie niańka. Rodzice dzieci są tak bezczelni, że potrafią powiedzieć do ratowników: »A od czego wy tu jesteście?«”, piszą.

Statystyki WHO pokazują, że w Polsce ryzyko utonięcia jest prawie dwukrotnie wyższe niż przeciętnie w UE. O ile rocznie w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców śmierć w wodzie ponoszą u nas dwie osoby, o tyle w całej Unii Europejskiej jest to nieco mniej niż jedna osoba. Tak jak np. w Niemczech. Gorzej jest w Rosji, gdzie współczynnik ten wynosi 4,96, na Łotwie – 5, Litwie – 6 i Białorusi – 6,2.

– To paradoks, bo w państwach, które mają wiele akwenów, np. Szwecji, Wielkiej Brytanii czy Holandii, topi się stosunkowo mniej ludzi. Współczynnik ma tam wartości 0,5-0,8, a nawet 0,4 – mówi Rafał Halik. – Nic dziwnego, że kiedy cztery lata temu w Holandii była fala utonięć, większość ofiar stanowiły osoby z Europy Środkowo-Wschodniej.

Tłumaczyć to można przede wszystkim umiejętnością pływania i znajomością zasad zachowania się nad wodą. W bogatszych i bardziej rozwiniętych krajach wszystkie małe dzieci uczą się pływać. W Holandii już od czwartego roku życia. I to w ubraniu i butach – w zależności od poziomu: w koszulce, krótkich spodenkach i butach; w ubraniu z długim rękawem, spodniach i butach albo nawet w kurtce. Uczy się też respektu przed wodą. Wyjaśnia, jakie niesie ona zagrożenia, uczy oceny ryzyka i jego unikania. Pokazuje, jak rozpoznawać akweny (dno, głębokość, ale i np. jakość wody). Ale też wbija do głowy, by w stanie wskazującym nie przebywać koło zbiorników wodnych. A w Polsce?

Był ratownik, nie ma ratownika

Gdańsk – dwóch nastolatków znika pod wodą w pobliżu mola w Brzeźnie. Jeden umiera po przewiezieniu do szpitala, niedługo potem służby znajdują w wodzie ciało drugiego. Utopili się 50-100 m od brzegu. Okolice Lidzbarka Warmińskiego – nieprzytomnego mężczyznę nurkowie wyławiają w odległości 20 m od lądu. Brześć Kujawski – na jeziorze Cmentowo mężczyzna tonie zaledwie 6 m od brzegu.

„Uczymy w szkołach pierwszej pomocy, ale już nie zachowań nad wodą”, kwituje Przemysław Młynarczyk pod wpisami w sieci o ratownikach wodnych. Moi rozmówcy wskazują skutki wprowadzonych w Polsce przepisów wynikających z konieczności dostosowania prawa wodnego do dyrektyw unijnych. Obok kąpieliska pojawiło się w nich miejsce okazjonalnie wykorzystywane do kąpieli. To pierwsze musi być strzeżone przez dwóch ratowników na każde 100 m linii brzegowej (w kąpieliskach nadmorskich trzyosobowe zespoły ratowników na każde 100 m linii brzegowej), to drugie – ma dwóch ratowników na cały akwen. Co ważne – miejsce okazjonalnie wykorzystywane do kąpieli może być otwarte tylko przez 30 dni, choć sezon w Polsce trwa trzy miesiące.

– Wiele samorządów próbuje teraz unikać otwierania kąpielisk, bo wymaga to badań próbek czy np. profilu wody, a poza tym przeznaczenia pieniędzy na wypłaty dla ratowników – opowiada dr Dariusz Skalski, ekspert bezpieczeństwa wodnego i pracownik naukowy w Zakładzie Sportów Wodnych AWFiS w Gdańsku. – Wybierają to drugie rozwiązanie, miejsce okazjonalnie wykorzystywane do kąpieli, i w ten sposób odpowiedzialność za bezpieczeństwo osób przebywających nad wodą się rozmywa. Bo choć w myśl ustawy o samorządzie terytorialnym to lokalne władze mają o nie zadbać, ratowników wodnych nawet na popularnych akwenach już nie ma i nie będzie. Po 30 dniach nie może ich tam być, bo przecież według prawa formalnie nie ma obiektu! W ten sposób akweny stają się dzikimi kąpieliskami. Bez żadnej ochrony.

Innymi słowy, akweny, które wcześniej były strzeżone, po 30 dniach stają się nieczynne, a mieszkańcy i turyści i tak z nich korzystają.

10,80 zł za godzinę

Inna sprawa, że w Polsce w ogóle brakuje poprawnie przygotowanych ratowników wodnych. Winne temu są przepisy wprowadzone przez ministra spraw wewnętrznych w 2012 r., co podnoszą przedstawiciele branży.

Szkolenia na ratownika wodnego mogą teraz prowadzić nie tylko jednostki WOPR, ale także podmioty prywatne z odpowiednią licencją – jest ich 115. Jednocześnie zniesione zostały stopnie ratownika WOPR – wprowadzono tylko jeden (ratownik WOPR). Ujednolicono też egzamin, do którego może przystąpić jedynie osoba pełnoletnia.

– Nowe przepisy dużo namieszały, to równanie w dół – utyskuje Damian Jerszyński z Zakładu Pływania i Ratownictwa Wodnego AWF Poznań, prezes wielkopolskiego WOPR. – Wcześniej, gdy jeszcze obowiązywały stopnie, ratownikiem mógł być nawet 12-latek. Oczywiście kąpielisko zabezpieczał pod opieką dorosłego. Ale przez te lata nabierał doświadczenia. Z roku na rok był coraz lepszy. Bo kondycyjnie od początku to byli świetni ludzie, głównie pływacy ze szkół sportowych.

– Wymóg, by zatrudniać tylko dorosłych, sprawił, że teraz jest mniej czasu na ukształtowanie takiego ratownika i nauczenie go sztuki ratowniczej – potwierdza dr Dariusz Skalski. Bywa więc, że na kąpieliska trafiają niedoświadczeni debiutanci, którzy w sytuacjach kryzysowych wpadają w panikę i nie udzielają pomocy tak, jak byli tego uczeni. – Sam poziom kursów także bywa różny, podobnie jest ze sprawnością młodych ludzi. I w ten sposób wykruszają się kolejni chętni – dodaje.

Zdaniem dr. Skalskiego malejąca liczba ratowników wodnych to również efekt kalkulacji: co mi się bardziej opłaca – pracować jako ratownik wodny czy np. kasjer w markecie, gdzie pieniądze są większe, a odpowiedzialność mniejsza. – Poza tym oni bardziej już myślą o stałej pracy. Bo co mi to da, że zrobię kurs? Najwyżej dorobię sobie w wakacje. To już lepiej otworzyć siłownię czy klub fitness.

Samo szkolenie i egzaminy nie są tanie. Kurs na ratownika wodnego kosztuje 1-2 tys. zł i trwa minimum 63 godziny. Do tego obowiązkowy kurs kwalifikowanej pomocy medycznej – dodatkowo ok. 800 zł (trzeba go recertyfikować co trzy lata). Przydatne mogą też się okazać patenty, np. uprawnienia motorowodne, żeglarskie, nurkowania swobodnego, trenera lub instruktora pływania, przewodnika turystyki kajakowej. To kolejne 400-700 zł. – Kto tyle zapłaci, żeby pracować przez miesiąc albo dwa? – pyta retorycznie Łukasz.

Z raportu płacowego firmy Sedlak & Sedlak wynika, że mediana zarobków ratowników to 2,6 tys. zł brutto miesięcznie. Przy czym co druga osoba dostaje od 2,3 do 2,9 tys. zł, a co czwarta nie przekracza nawet progu 2,3 tys. zł. „W Polsce to praca dla desperatów. Kontakt z polskimi plażowiczami to wstrząsające przeżycie, nawet za 10 tys. miesięcznie bym tego nie wziął”, można przeczytać pod ostatnimi ogłoszeniami o pracę.

„Poszukuję chętnych (ostatnie dwa miejsca) nad morzem w zespole ratowników – HEL. Warunki płacowe 2,7 tys. netto (na rękę), obiad, spanie (domek holenderski). Praca na dwa miesiące lipiec i sierpień, godziny 9-17, możliwość dodatkowego zarobku”. Albo: „Ratownik wodny w strefie SPA w jednym z hoteli w Międzyzdrojach. Stawka: 16 zł netto. Wymagania: oprócz obowiązkowych kursu ratownika, aktualnego KPP i patentu (sternik motorowodny, płetwonurek) także komunikatywna znajomość języka niemieckiego”.

„2700 za 248 godzin pracy w miesiącu to wychodzi 10,80 na godzinę”, wyliczają na spokojnie jedni, a drudzy oceniają szybko: „To nawet już zabawne nie jest. Wrzucajcie poważne oferty”. „Za tyle to ja bym mógł co najwyżej pójść się poopalać”. „Barman za barem dostaje więcej + tipy i 0 odpowiedzialności”. „Za takie pieniądze z komunikatywnym niemieckim? Lepiej przejechać granicę i zarobić w euro”.

Sprawdzam – stawka ratownika wodnego w Niemczech to 10 euro za godzinę, w USA za cały miesiąc można dostać 3-3,5 tys. dol. Nie ma co się dziwić, że uciekają za granicę.

„Młodzi, co skończyli kurs za 2000 zł i 900 zł KPP (kwalifikowana pierwsza pomoc – przyp. red.), pójdą, żeby dorobić – tak fenomen ten opisuje Maciej Korzeniowski. – Ja, jako instruktor pływania i kierownik plaż, wiele przeszedłem w tym zawodzie i to, co się wyprawia w ratownictwie (…), to jest kpina. A przecież to nie jest tylko wyrywanie laseczek i picie whisky po pracy, nie! 11 godzin roboty w upale, użeranie się z pijakami, a jak coś się stanie, to prokuratura. I to za 15 zł? A do tego pamiętajcie o wymogach na plażach miejskich, ile mają metrów, że powinno stać dwóch ratowników. Pełne wyposażenie, łódka, butla z tlenem, są upały 35+, więc zgrzewka wody. Pamiętajcie o przepisach chroniących was, a nie tylko o forsie. Ale wtedy pole manewru się zawęża, wiele razy słyszałem: »A nieee, skoro pan taki jest skrupulatny, to my znajdziemy jakiegoś młodego, co za te pieniądze i w takich warunkach będzie pracował«. I przychodzi taki 18-latek, bo przecież: »Nic się nie stanie«”.

Dobić młodego

Jednej recepty na spadek liczby utonięć nie ma. Podniesienie pensji ratownikom – to raz; dwa – dotkliwe kary dla kąpiących się, szczególnie w wypadku brawury i nieprzestrzegania regulaminów, także wtedy, kiedy w morzu pojawiają się sinice. „Czerwona flaga, zakaz wchodzenia do wody. A dorośli, dzieci, wszyscy w wodzie. Jeden staruszek płynął twardo wzdłuż wybrzeża, nie reagując na nic, mimo usilnych próśb ratownika nie wyszedł z wody. Popłynął dalej”, opisuje jedną z sytuacji Natalia Stachurska. Wiadomo, że prośby i napominania ratowników na niewiele się zdają. Polacy się wyłączają – albo wzruszą ramionami, albo zwyzywają od najgorszych („Są bardziej chamscy niż inne narody, a i chętnie się awanturują”). Nie mają ochoty słuchać, bo przecież wiedzą lepiej („Większość nie wie, co to odpowiedzialność, dopóki nie wydarzy się tragedia”).

Inne pomysły? Dofinansowanie szkoleń dla miejscowych, w tym strażaków („Dodatkowa oszczędność, bo odpada potrzeba płacenia za zakwaterowanie i wyżywienie”), albo zmiana norm stawianych kandydatom. Dr Dariusz Skalski: – Na egzaminie końcowym trzeba m.in. przepłynąć 400 m w czasie krótszym niż 8 minut, ale po co to?! Przecież jak ratownik dopłynie do miejsca zdarzenia, i tak jest już zmęczony. A musi mieć jeszcze siły na opanowanie tonącego, doholowanie go do brzegu i podjęcie ewentualnych zabiegów resuscytacyjnych. Po co tak dobijać młodych?! Po co zniechęcać do zawodu?! Ratownik może chyba dopłynąć motorówką czy skuterem z platformą ratowniczą i w ten sposób szybciej udzielić pomocy.

Łukasz najbardziej chciałby zmiany warunków pracy, bo pracuje na umowę-zlecenie bez żadnej przerwy, i zwiększenia liczby ratowników („Jest minimalna, oczywiście przy maksymalnym obłożeniu ośrodka”). – Nawet jeśli teraz, po nagłośnieniu kolejnych przypadków utonięcia, liczba topielców na chwilę spadnie, nie wiadomo, czy znowu statystyki nie pójdą w górę – tłumaczy. A dopóki nadal są wysokie, nikt nie będzie się czuł nad wodą bezpiecznie. Nie wiadomo przecież, na kogo trafi następnym razem – raz, dwa, trzy, toniesz ty.

Fot. Piotr Kamionka/REPORTER

Wydanie: 2019, 30/2019

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Michal
    Michal 26 lipca, 2019, 19:08

    zabrakło przykładu pozytywnego – komentarza jakiegoś pozytywnie zakręconego na punkcie pływania ludka, który pływa (quasi-sportowo) po kilka km w tygodniu i żyje – przy takim straszeniu ludzi wodą „dla rzekomego bezpieczeństwa” wszędzie wstawia zakaz kąpieli.
    Ludzie tonąć będą dalej, władza zarobi na mandatach a najbardziej ucierpią pasjonaci, którzy, żeby wejść do wody będą musieli się ukrywać albo wyjechać… 🙁

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Krzysiek
    Krzysiek 27 lipca, 2019, 15:58

    Widocznie trzeba bardziej edukować i to nie tylko młodych…
    Chociaż część przypadków wymienionych w artykule to po prostu głupota – więc pytanie w jaki sposób z tym walczyć?

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy