Krawędź Internetu

Krawędź Internetu

Stanisław Lem ostrzega tych, których refleksja nie nadąża za postępem technologii i szaleństwem cywilizacji informatycznej

“Wszystko jest do wynalezienia – jedyne, czego nam brakuje, to lekarstwa na głupotę” – deklaruje Stanisław Lem w “Świecie na krawędzi” opublikowanym właśnie przez Wydawnictwo Literackie, wywiadzie-rzece prowadzonym przez Tomasza Fiałkowskiego. Lem od lat – niemal co roku ukazuje się kolejna książka diagnostyczna – z cierpliwością pozytywisty kataloguje ułomności i szaleństwa cywilizacji elektronicznej. I to w sytuacji, kiedy przeżywa ona na naszych oczach tryumfalny rozwój. A najważniejsze – nie daje się wtłoczyć w rolę byłego propagatora, a dziś boleśnie rozczarowanego recenzenta epoki informatycznej. Lem nie pisze pamfletów na Internet czy telewizję, Lem ustawia znaki ostrzegawcze dla tych użytkowników nośników informacji, których refleksja nie nadąża za postępem technologii. Czyli niemal dla wszystkich. Twierdzi zresztą bez ogródek: “Naczelne i zarazem proste moje hasło głosi: Ludzie na ogół są głupi”.
Lem ostrzega, że cywilizacja informacyjna wiedzie swych konsumentów nad niebezpieczne krawędzie. Najzręczniej czynią to media. “Przestałem już oglądać telewizję, także zachodnią – jest nie do oglądania, tak generalny i tak okrutny upadek ją dotknął”, w tej konkluzji Lem spotyka się z Ryszardem Kapuścińskim, który we współczesnym produkcie telewizyjnym czy prasowym widzi przede wszystkim spory katalog ułomności wynikających z zastosowania do dziennikarstwa reguł pracy przy taśmie. Lem podkreśla tymczasem, że globalne media wpędzają swych konsumentów w getto “najobrzydliwszych bredni”, generując w milionach odbiorców nieodparty

głód intelektualnej taniochy.

Tak urobiona publiczność domaga się, zwłaszcza od telewizji, kolejnych porcji odmóżdżającej papki, którą sobie dodatkowo rozgęszcza, przeskakując z kanału na kanał co kilka sekund. W pełnym respekcie dla takiej widowni osobistość formatu Stanisława Lema bywa zapraszana na antenę w celu wygłoszenia jednego zdania długiego lub dwu krótkich. Ewentualnie prelekcji o komputerach, która byłaby poszatkowana na kilkuminutowe sekwencje, przedzielane piosenką – byle tylko nie przekarmić oglądających. Skutek? Trwałe podminowanie hierarchii spraw publicznych, co w całym bezwstydzie wykazała afera Clinton-Lewinsky. “To jakaś zupełna wariacja – grzmi Lem – trochę tak, jak byśmy mieli z równą powagą omawiać, z jednej strony, liczbę pcheł na naszym psie, które mogą i nas ugryźć, a z drugiej – niebezpieczeństwo zagłady, jakie niesie całej planecie zbliżający się meteor”. Częściowe przynajmniej wytłumaczenie dla tego szaleństwa pisarz formułował już trzy lata temu w jednym z felietonów zbiorku “Dziury w całym”, gdzie tłumaczył się z trwania przed telewizorem podczas projekcji słynnego katastroficznego “Płonącego wieżowca”, mimo iż jego organizm

reagował odruchami wymiotnymi.

Cóż, krytyk “medialnej wioski” z przypadku zasiedział się przy tym, przy czym światowa widownia trwa po kilka godzin dziennie – “olbrzymia wielkość ludzkości, narodów i społeczeństw nic nie czyta, najwyżej ogląda telewizję i oczekuje wyłącznie tego, co Rzymianie nazywali “circenses””. A są to igrzyska równie monotonne jak krwawe, odwołujące do zepchniętych w podświadomość instynktów krwiożerczych. “Nie mogę uwierzyć – pisze Lem w roku 2000 – by masowy mord na wszystkich moich 22 kanałach, nieustannie obecny, nie wpływał kształtująco, czy raczej deformująco na umysły młodociane”. Zwłaszcza gdy podstawowym źródłem ich wiedzy o świecie staje się Internet, wiodący setki milionów swoich fanów nad kolejną krawędź – informacyjną. Jego wyznawcy

zachwyceni łatwością żeglugi

po zasobach spod każdej szerokości geograficznej zapominają zwykle, że przytłaczająca ilość adresów kryje tylko zwały informacyjnego śmiecia. Nic dziwnego – Internet to ostatecznie tylko sposób przemieszczania informacji, które jednak musi tam ktoś wcześniej wprowadzić. Tymczasem entuzjazm większości internautów przypomina radość posiadacza telefonu, który spodziewa się odnieść szczególną korzyść intelektualną, dzwoniąc pod numery wybrane na chybił trafił z książki telefonicznej. “Wszystko to się bardzo ładnie porozwijało, z jednym tylko zastrzeżeniem, że te wszystkie urządzenia nic nie rozumieją!” – przypomina pisarz. Przykładem są sieciowe zasoby literackie. Nikt, kto z płodów własnego pióra utrzymuje siebie i rodzinę, nie upublicznia własnej twórczości w sieci za darmo – także Stephen King, pionier w tej dziedzinie każe sobie płacić, a gdy

czytelnicy masowo go oszukują,

grozi, że kolejne dzieła naniesie wyłącznie na papier. Inaczej grafomani, którzy ze swą sztuką nie przebrnęliby przez przedpokój żadnej redakcji – ci udostępniają swe dzieła hurtem i bez skrępowania. Szansa wyłowienia w tych odmętach perły literackiej równa się trafieniu głównej wygranej w totolotku. Inna sprawa, że umysły, zwłaszcza młode i kształtowane na telewizji, świetnie się czują, buszując na tym wielkim placu budowy, pełnym rozgrzebanych prac, zaczętych i poniechanych pomysłów. Internet to przecież nie biblioteka, gdzie obowiązuje porządek i hierarchia, a rzeczy błahe bywają rotowane.
Wręcz przeciwnie – Internet nęka zmora nadmiaru. Lem szacuje, że poczta elektroniczna przeciętnego użytkownika bywa zamulana dwiema setkami niechcianych i najzupełniej zbędnych informacji, co z własnego doświadczenia zna każdy, kto szerzej upublicznił swój e-mailowy namiar. W dodatku część przesyłek zawiera wirusy zdolne po niebacznym ich otwarciu w parę sekund skasować zapisany na dysku efekt pracy kilku miesięcy. Stąd tylko krok do etycznego osądu działania sieci, który pisarz podejmował w ciągu ostatniej dekady regularnie, choć bez jednoznacznych potępień. Otóż Internet – a zgodzi się z Lemem każdy, kto choć raz wdał się w pogwarki na sieciowym “chatcie” – to rozpanoszone kłamstwo, mistyfikacja i udawanie kogoś, kim się nie jest – w poczuciu bezkarnej anonimowości. W “Bombie megabitowej”, wydanej w zeszłym roku, Lem przypomina, że uczestnicy zbiorowych internetowych gier, którzy obierają sobie role w ramach tandetnego zresztą scenariusza, przede wszystkim uciekają od własnej osoby, prezentując się współgraczom jako rycerze lub perskie księżniczki. Pół biedy, jeżeli taka przebieranka w sieci dotyczy wymiany wrażeń na tematy intymne; katastrofą nawet w skali dużego kraju kończą się natomiast udane mistyfikacje, przedsięwzięte na przykład w sferze bankowości. Internet ułatwia je w sposób nieprześcigniony, ale też pozostaje wobec nich dziecięco bezradny.
Biotechnologia to trzecia krawędź, nad którą przywodzi ludzkość kończące się stulecie. Co – nieuniknione. “Mówiłem od dawna – przypomina pisarz – że człowiek stanowi ostatni relikt całkowicie naturalny w coraz silniej stechnicyzowanym środowisku cywilizacyjnym i prędzej czy później – twierdziłem tak już w latach 60. – technologia dokona inwazji ciała ludzkiego”. Czemu nie zaradzą ani gospodarcze sankcje Stanów Zjednoczonych, ani głosy potępienia ze strony Watykanu. Oczywiście światowa nauka, finansowana przez konsorcja wyspecjalizowane w sprzedaży farmaceutyków, ma na sztandarach wypisane

hasła likwidacji chorób

i przedłużania życia ludzkiego, ale już praktyka klonowania pokazała inne, zatrważające oblicze inwazji nauki w proces przekazywania życia. Tyle że światowa prasa, także ta naukowa, ucieka od bezstronnych osądów posunięć naukowych i oddaje się często bezkrytycznemu reklamiarstwu nowinek. “Periodyki światowe pełne są teraz optymistycznych wmówień: pokonamy raka, pokonamy choroby dziedziczne, radykalnie obniżymy śmiertelność – pisze Lem – Ja się tymczasem zmieniam z futurologa w antyfuturologa i nakładam raczej szczęki hamulcowe na nieskończone brednie, które sypią się ze wszystkich stron”. Autor “Świata na krawędzi” z trwogą przypomina, że brytyjski urząd patentowy udzielił pierwszego patentu na metodę klonowania i wszystkie istoty, które powstaną w wyniku tego procesu. W rezultacie sklonowany człowiek może być, w przyszłości bliższej niż nam się to wydaje, “własnością intelektualną” naukowca odpowiedzialnego za jego powstanie. A to oznacza, dla przykładu, cofnięcie się przed rok 1865, kiedy to Stany Zjednoczone zlikwidowały niewolnictwo.
Książka Lema wyzbyta jest jednoznacznych konkluzji. Za to na prawach refrenu figurują w niej przestrogi jak ta: “Dzięki udzielonej nam przez ewolucję nadmiernej wolności poczynań jesteśmy zdolni do wszystkiego, co złe”.

 

Wydanie: 2000, 45/2000

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy