Krnąbrne jelitko

Krnąbrne jelitko

Jedni mówili, że strasznie się będę ślinić, drudzy, że mi wywróci wnętrzności. Ktoś szepnął, że będę potwornie bekać i żebym się nie wstydziła, bo to normalne. Ubrałam się więc w najgorszą ścierkę, skoro i tak trzeba będzie ją spalić. Całą noc nie spałam, wyobrażając sobie węże, szlauchy, rury i krany, obijające się o ścianki mojego żołądka. Rano dotknęłam magicznej kropki na ścianie i zamówiłam taksówkę. Gość w taksie podzielił się nielichym wspomnieniem: „Pani! Najstraszniejsze na świecie! Wnętrzności mi wykręciło!”. Kiedy dojechałam na miejsce, byłam już tak spocona, że nijak nie dałoby się spalić tej ścierki.

Położyli mnie boczkiem i wyjęli tę rurkę: grubą na palec, zakończoną śmiesznym światełkiem, które zaczęło we mnie nurkować. Im bardziej nurkowało, tym mocniej odpychałam od siebie rękę doktora, a pielęgniarka krzyczała: „Tylko nie za rękę! Już lepiej za fartuch!”. „Po kij za fartuch?”, myślałam, ale ścisnęłam. Natknęłam się niespodziewanie na miękką fałdkę, na której zacisnęłam palce już na maksa. Facet przyśpieszył sondowanie i rurka wyjechała z wdziękiem, a światełko normalnie mrugnęło!

Lekarz zajrzał pod fartuch, na siniejące zaczerwienienie. „I co?! Badanie okazało się bardziej nieprzyjemne dla mnie niż dla pani!”, nie krył żalu.

Taksówkarz obojętnie stwierdził, że przeżyłam, i zerkając w lusterko, dodał: „W życiu każdej nerwowej osóbki przychodzi wreszcie czas na gastroskopię”. „Protekcjonalny, ale szybki”, pomyślałam, kiedy wiózł mnie do chleba i sera, dociskając do dechy na pomarańczowych.

Cóż, pomyślą państwo, że gastroskopia to nie jest temat na felieton. Do załatwienia są sprawy ISIS, edukacji, globalnego ocieplenia. Jednak dla nas, hipochondryków, to historia najwyższej wagi. W ostatnich latach, kiedy gabinety są po uszy wysprzętowione, a konkurencyjność dotyczy także usług medycznych, lekarze opowiadają pacjentowi jego ciało. Taka moda. Small talk medyczny uchodzi za oznakę profesjonalizmu. Ginekolog, przekręcając ekran w stronę pacjentki, opowiada marzycielskim głosem o podróżach pęcherzyka i zatoce Douglasa. Short story o jednym jajniku, short story o drugim. Fabuła się zagęszcza, dygresje pozwalają odpocząć od tematu głównego. Nie czuję się komfortowo, oglądając własne wnętrze, nawet kiedy jest czarno-białe, ale on uparcie z tą bajką. Dotąd zasypiałam wyłącznie u fryzjera, podczas ciepłego szumu suszarki: morza szum, ptaków śpiew. Teraz zasypiam u ginekologa. Obrazy na monitorze rozmazują się jak podczas popołudniowej drzemki. Och, to jeszcze nic!

Proktolog także każe klękać przed ekranem, wszyscy klękają przed ekranem, takie czasy! Celebryci, politycy i zwykłe szaraki, na dworcach, w domach, w samolotach – ekrany wysysają z nas energię. Teraz podczas badania możemy obejrzeć swoje jelito, jego rytmiczne podrygiwania, jego mięciutką wyściółkę. Komuś robi się słabo? To egzaltacja, histeria! Przecież to PANI jelito!

USG serca też stanowi asumpt do wspólnej wycieczki w świat słowa i obrazu. Jeśli doktor jest ekstrawertyczny – lubi przy tym wzdychać, mruczeć, gadać do siebie (czasem po łacinie), okazywać zaskoczenie. I pacjent wreszcie się czuje jak bohater kryminału (medycznego). Może tylko się domyślać, czy właśnie wykryto paskudną przypadłość, choróbsko, czy jedynie osobliwość. Lub przeciwnie, doktorowi po prostu podoba się pacjenta lewa komora, pacjentki przytulny jajnik lub krnąbrne jelitko. A ile razy wymsknie się dentystce zaskakujące, wieloznaczne „ojej”? Nasze biedne głowy już produkują obrazy złamanych narzędzi na zawsze pozostawionych w szczękach, wacików, wierteł, które przepadły w otchłaniach naszych biednych ciał! Oto jesteśmy jak pakistańskie zabawki, grzechotki, pełne ułamków, odprysków. Wystarczy nami potrząsnąć – na pewno wydamy odpowiedni dźwięk. Pan pieprzykarz (onkolog od znamion) nie tylko pokazuje na ekranie zbliżenia naszych pieprzy, które wyglądają jak gwiazdozbiory lub dopiero co wyklute gwiazdy – produkuje obrazy i utrwala, żeby porównać stare z nowymi, kiedy znów przyjdzie nam ochota je odwiedzić.

Oglądam na ekranie swój pieprzyk w towarzystwie baobabów. Jest ich wiele i rosną w pobliżu, elegancko je widać na ujęciach. Mój Boże, to naprawdę „włoski”??? Kto by pomyślał, że dwa dni temu zaledwie golona piszczel jest w stanie wypuścić na światło dzienne takie zło! Poczułam się zdezintegrowana, rozszczepiona na obrazy, zapisana w komputerach. Jeszcze podolog, bo boli pięta. Zresztą hipochondryk po prostu musi, poza tym – kto mu zabroni? Chodzę w tę i z powrotem po jakimś czułym podłączonym kwadracie. Za chwilę doktor wyświetla mi na ekranie mapy moich stóp. Wyglądają jak te geologiczne – z wyżynami i nizinami. Kolory pokazują, gdzie rozkłada się ciężar, mój ciężar. Czuję się, jakby ktoś mnie zeskanował i przepuścił przez drukarkę 3D. Wracam do domu i pragnę być maksymalnie analogowa. Otwieram książkę – coś starego, długiego i pięknego. Haupt? Haupt. Wchodzę w książkę calutka: stopy, serducho, zęby, żołądek, a nawet krnąbrne jelitko.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy