Krytycy nie kupują biletów

Krytycy nie kupują biletów

Mam takie marzenie – żeby kiedyś spektakl wyreżyserowały teatralne związki zawodowe!!!

– Niedawno można było cię zobaczyć w koncercie poświęconym twórczości Władysława Szpilmana… Czy to prawda, że przygotowanie piosenki pt. “Trzej przyjaciele z boiska” zajęło ci dosłownie kilka godzin?
– Tak, to było nagłe zastępstwo. Ktoś zachorował, a tak znana piosenka nie mogła wypaść z koncertu… Zastosowałem klasyczny sposób śpiewania tzw. rewelersów, czyli kwartetu męskiego. Na nauczenie się melodii i tekstu oraz na przygotowanie choreografii mieliśmy tylko jeden wieczór… Sądząc po uśmiechach i oklaskach, udało się nie najgorzej!

– Znakomicie, ale… Jedna z wybitnych polskich piosenkarek twierdzi, że nad każdym utworem pracuje kilka miesięcy, a czasem kilka lat. Czy ty nie śpieszysz się za bardzo?
– Mówiłem, że to było tylko nagłe zastępstwo. To nie jest moja codzienna praktyka… Jednak, gdybym miał pracować w tempie, o którym wspomniałaś, po prostu umarłbym z głodu! Każdy ma swój własny rytm pracy – jestem chyba dość sprawny i dynamiczny. Tę sprawność i dynamikę dyktuje profesjonalistom na całym świecie rynek artystyczny. Dziś już nie można latami kręcić jednego filmu albo całymi miesiącami przygotowywać w teatrze jedną premierę. Sprawność realizatorów jest nie mniej ważna niż ich wyobraźnia, bo sama wyobraźnia bez warsztatowej sprawności prowadzi na manowce. Chyba że ktoś chce być konceptualistą, ale ta moda raczej już przeminęła.

– Ludwik Sempoliński wspomina w swoich pamiętnikach, że premierę rewii przygotowywano w przedwojennej Warszawie dwa, trzy tygodnie… Największe przeboje grywano niewiele dłużej! Twoje “Metro” zagraliście już ponad 1000 razy.
– Nasze “Metro”! Tysiąc punktów dla nas! Poważni socjologowie zastanawiają się nad fenomenem “Metra”. My wszyscy – realizatorzy, muzycy, aktorzy – bardzo się cieszymy, bo dzięki publiczności mamy pracę… Ale legendarny profesor Sempoliński miał rację. Publiczność teatralna, nawet publiczność kabaretowa to publiczność elitarna. Dlatego trzeba ją szanować i składać jej możliwie najlepsze propozycje artystyczne, by nie odstręczać jej od teatru w ogóle.

– Czy twoje “Wesele” w Szczecinie to dobra propozycja? Krytyka nie zostawiła na przedstawieniu suchej nitki! Dlaczego, będąc specjalistą od rozrywki, bierzesz się za klasykę? Czy to chęć przezwyciężenia kompleksu tzw. teatru poważnego?
– Nie mam kompleksów. Jestem zadowolony z tego, co robię. Wyspiański w Teatrze Polskim w Szczecinie to nie był mój pomysł, ale propozycję dyrekcji przyjąłem z pełną świadomością. To była propozycja pełna szaleństwa. “Wesele” uważam za rewelacyjny tekst musicalowy… I wcale się nie odżegnuję od tego typu eksperymentów w przyszłości. Od krytyki mi się oberwało, ale jakoś nikt nie napisał o owacjach na stojąco. Nie robię teatru dla paru krytyków, choćby najmądrzejszych, bo krytycy nie kupują biletów na przedstawienia. Dostają bezpłatne zaproszenia na spektakle, o których młodzi ludzie mogą tylko marzyć! Żeby przeczytać recenzję, człowiek musi sobie kupić gazetę za ciężko zapracowane pieniądze. To niech i redakcja kupuje swojemu recenzentowi abonament, a potem potrąca mu z premii kary za wszystkie przejawy niekompetencji.

– Czy to propozycja reformy teatralnej? Czy także niekompetencja reżyserów, aktorów, kompozytorów i scenografów powinna być karana potrąceniami od nadnormówek?
– Zgoda! Taką reformę powinniśmy wprowadzić przed 10 laty!

– Ale nikt się na nią nie odważył. Nie zlikwidowano najsłabszych teatrów, filharmonii, galerii…
– To nieprawda, że nikt się nie odważył. Odważył się Janusz Stokłosa i ja razem z nim. Teatr Studio “Buffo” działa bez jakichkolwiek dotacji państwowych, czy też samorządowych. Sprzedajemy bilety i gramy! Jesteśmy jedyną reklamą normalności w chorym świecie. Zaryzykowaliśmy, zajęliśmy puste miejsce i zaczęliśmy budować wszystko od podstaw, od początku…

– Ale kiedy wystawiasz “Piotrusia Pana” w Teatrze “Roma”, to przecież także uczestniczysz w tym “chorym” życiu teatralnym i też bierzesz honoraria z pieniędzy podatników?!
– To najlepsza inwestycja podatników, o jakiej słyszałem!

– Ciekawe, czy środowisko artystyczne jest tego samego zdania co ty?
– Kilkakrotnie miałem propozycję objęcia dyrekcji tego czy innego teatru… Ale nie mam ochoty użerać się z urzędnikami, działaczami związkowymi – czasami nawet bardzo sympatycznymi ludźmi – a przede wszystkim z marnymi artystami.
Środowisko? A kto to jest? Cierpieniami środowiska artystycznego zajmują się ludzie, którzy mają na to czas, a więc ci, którzy nie mają ciekawych propozycji zawodowych. Czynni artyści najczęściej zajmują się swoimi sprawami i dla środowiska nie mają czasu.

– Podobno w pracy bywasz tyranem… Może dlatego tak nie lubisz związków zawodowych?!
– Nie wiem, czy jestem tyranem… Chyba nikomu nie wyrządziłem krzywdy, a paru młodym artystom udało się osiągnąć niekwestionowany sukces, pracując ze mną. Być może jestem pracoholikiem, ale ta wada jest obciążeniem przede wszystkim mojego mózgu i moich mięśni. Mam takie ciche marzenie – żeby kiedyś jakiś spektakl wyreżyserowały teatralne związki zawodowe!!! Żeby działacze dokonali obsady, stworzyli choreografię, wzięli odpowiedzialność za całość przedsięwzięcia artystycznego, a potem zaczęli sprzedawać bilety i grać. I żeby publiczność, jak za czasów Sempolińskiego, była zaopatrzona w zgniłe pomidory…
Teatr nie znosi lenistwa i demokracji! Wiem, że to brzmi brutalnie, ale tak właśnie jest. Większość dramatycznych opinii środowiska tworzą słabeusze i średniacy. Największym błędem jest to, że tak wiele miejsca i czasu poświęcamy słabym artystom, a tak mało wybitnym, choć to właśnie oni tworzą kulturę.

– Swego czasu byłeś w ostrym konflikcie z jednym z ministrów kultury, teraz ogłaszasz wojnę ze środowiskiem?
– Nie ogłaszam wojny, tylko wyrażam swoje poglądy, których słuszność mogę udokumentować osiągnięciami paru lat pracy… Jestem zadowolony ze swojej niezależności. Gdybym był szefem jakiegoś teatru, to każdy minister mógłby mnie wyrzucić na bruk, a tak mogę budować swój własny teatr polskiej piosenki. Scena “Buffo” jest za mała na wielkie musicale, które wymagają rozmachu, możliwości użycia teatralnej maszynerii i najnowszych środków technicznych. Dlatego na musicale muszę szukać innych scen. Coraz częściej za granicą.

– Miałeś już okazję pracować i w Nowym Jorku, i w Moskwie, i w Berlinie, a ostatnio rozpocząłeś pracę nad “Metrem” w Anglii… Jak wygląda porównanie pomiędzy tymi miastami?
– W Nowym Jorku poinformowano mnie, że nie mogę po zakończonej próbie rozmawiać o pracy z moimi artystami, bo muszę im za to zapłacić! A jak mi się nie podoba, to mogę wynosić się z Ameryki! Powiedziałem, że to ingerencja w moją wolność i wolność artystów, z którymi pracuję. A oni na to: “My pana tylko informujemy o zasadach, jakie tu obowiązują, jak się dowiemy, że pan je łamie, to…”. Paranoja! Najgorzej było w słynnej berlińskiej Volks Bune – gdzie panuje najrealniejszy socjalizm. Mówię tamtejszej artystce, żeby usiadła jak wiejska baba, a ona odpowiada, że nie usiądzie, bo jej się tak nie podoba, czy coś w tym rodzaju… Groza!

– A Moskwa?
– Moskwa to dwa skrajnie różne etapy. Do premiery pracowało nam się strasznie ciężko, ponieważ ludzie zupełnie nie wiedzieli, o co nam chodzi. Przyjechali jacyś Polacy i pokrzykują na nich… Po premierze i po ewidentnym sukcesie “Metra” wszystko się diametralnie zmieniło. To jest po prostu uwielbienie! W tej chwili czuję się w Moskwie bardzo dobrze jako artysta, bo tam naprawdę potrafią kochać artystów!
Anglia zaś to dopiero początkowe etapy pracy… Najlepiej zawsze czuję się u siebie!

– Od wielu lat współpracujesz z Januszem Stokłosą. Czy nie czujecie już znużenia własnym towarzystwem? Kto jest szefem w Studio “Buffo”?
– Nie ma szefa! Wydaje mi się, że zgodnie dzielimy się obowiązkami i sukcesami. Znamy się na tyle, że przychodzi nam to bez problemu – wiemy, kto w czym jest lepszy. Zdarzają się, oczywiście, sytuacje kryzysowe, ale potrafimy sobie z nimi radzić… Mamy nowe pomysły i chyba wciąż jeszcze potrafimy się nimi zaskakiwać! Rozpoczęliśmy już prace przygotowawcze do “Metra” w Anglii… W sylwestra mam telewizyjną premierę rewii pt. “Café Europa” – to spektakl nawiązujący do historii legendarnej “Adrii”. W lutym w Bremie razem z Andrzejem Woronem wystawiamy operę “Mahagonny” Kurta Weilla, potem wyreżyseruję “Galę” poświęconą twórczości Wojciecha Młynarskiego… W Rosji szykuje się musicalowa wersja “Romea i Julii”, albo – do wyboru – przedstawienie o życiu Marleny Dietrich… Jest także duża szansa na ekranizację “Piotrusia Pana”… Trochę pracy mam…

– Zdarza ci się czasem nic nie robić?
– Niestety, bardzo rzadko mi się to zdarza… Może i polubiłbym odprężającą bezczynność, ale nie mam na nią czasu, bo muszę jednak kiedyś spać. Każdy z projektów wymaga dobrego przygotowania, bo na scenie jest za mało czasu na brak koncepcji i wymyślanie od zera. Dlatego nawet koło łóżka mam całą stertę scenariuszy…

– Czy oprócz spektaklu reżyserowanego przez połączone związki zawodowe Polski, Niemiec, Stanów Zjednoczonych i Rosji, masz jakieś inne marzenia?
– Tak. Chciałbym zrealizować “Mistrza i Małgorzatę”. Otrzymałem nawet bardzo konkretną propozycję rosyjską, ale los zdecydował za mnie – autor, który miał stworzyć adaptację, zmarł przedwcześnie… Poczekam. Chyba jeszcze nie jestem gotowy? Poczekam.

Wydanie: 2000, 52/2000

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy