Główny propagator kapitalizmu

Główny propagator kapitalizmu

„Solidarność” miała dbać o interesy zwykłych pracowników.
Czy wywiązała się z tego zadania?

„Solidarność” powstała z niezadowolenia robotników. Truizm, jednak warty przypomnienia. A to ze względu na modne obecnie doszukiwanie się w każdym robotniczym wystąpieniu zrywu niepodległościowego. Powołany na fali sierpniowych strajków niezależny związek zawodowy miał przede wszystkim dbać o interesy zwykłych pracowników. Przy okazji kolejnej rocznicy warto zadać pytanie, czy „Solidarność” się z tego wywiązała.
Geneza strajków sierpniowych jest dobrze znana. Na początku lipca 1980 r.
rząd Edwarda Babiucha zdecydował się podnieść ceny niektórych gatunków mięsa, argumentując to potrzebą ich „urynkowienia”. To wystarczyło, aby stanęła część największych zakładów w Lublinie, Łodzi i innych centrach przemysłowych. Początkowe próby łagodzenia nastrojów, m.in. poprzez obietnice podwyżek pensji i emerytur, zakończyły się fiaskiem. Fala strajków rozlała się na cały kraj, a apogeum osiągnęła w drugiej połowie sierpnia.
16 sierpnia w Gdańsku zawiązał się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Dzień później przedstawił on swoje postulaty. Na 21 żądań tylko dwa nie dotyczyły wprost sytuacji ekonomicznej. W punkcie trzecim domagano się zapewnienia wolności słowa, a w czwartym uwolnienia więźniów politycznych. Pozostałe postulaty mówiły m.in. o powstaniu niezależnych związków zawodowych, wzroście wynagrodzenia i obniżeniu wieku emerytalnego – do 55 lat dla kobiet i 60 lat
dla mężczyzn. Aspekt polityczny strajków zyskał na znaczeniu dopiero po przybyciu do stoczni doradców. Wtedy to po raz pierwszy, lecz nie ostatni, żądania ekonomiczne ustąpiły politycznym. Protest przeciwko podwyżkom cen urósł do rangi zrywu niepodległościowego.

SPRYTNA ZAGRYWKA

Zastąpienie postulatów ekonomicznych żądaniami politycznymi było sprytnym posunięciem ze strony liderów rodzącej się „Solidarności”. Zamiast skoncentrować się na obronie robotników, uznali się oni za uprawnionych do współdecydowania o sprawach całego kraju. Łatwiej było pójść w bój z hasłami wolności i demokracji, niż faktycznie zająć się losem szeregowych pracowników. Warto przy tym pamiętać, że jeden z głównych zarzutów kierowanych do tzw. koncesjonowanych związków zawodowych dotyczył „robienia polityki” przez ich władze. Od „Solidarności” oczekiwano więc skończenia z tą praktyką.
Rozczarowanie nastąpiło nader szybko. Przeglądając prasę solidarnościową z tamtego okresu, można dojść do wniosku, że zamiast ze związkiem zawodowym mamy do czynienia z partią polityczną. Niby się pisze o trudnych warunkach pracy i o potrzebie zwiększenia wynagrodzeń. Teksty te jednak giną w gąszczu artykułów poświęconych najnowszej historii Polski, swobodzie wypowiedzi lub polityce międzynarodowej. Tematy ważne i trudne, ale czy na pewno odpowiednie dla prasy związkowej? Los robotników zszedł nie na drugi, ale już na trzeci, a może i czwarty plan.
Wśród akcji podejmowanych przez „Solidarność” głośnym echem odbiła się kampania o wolne soboty. Wprowadzenie pięciodniowego tygodnia pracy było jednym z 21 postulatów, które rząd zgodził się przyjąć. Jednak zarówno władze, jak i „Solidarność” doskonale zdawały sobie sprawę z nierealności tego żądania. Od dawna było wiadomo o zapaści polskiej gospodarki. W porównaniu z 1978 r. nakłady inwestycyjne w roku 1981 były o 25% mniejsze. Produkcja budowlano-montażowa spadła o ponad 20% Całkowity dochód narodowy wytworzony w 1981 r.
osiągnął zaś rekordowo niski poziom 88% i tak już niskiego dochodu w roku poprzednim.

MIT 10 MILIONÓW

Trudno stwierdzić, ile było w tej akcji rzeczywistej próby poprawy losu robotników, a ile chęci konfrontacji z władzą. Dziś ówczesne działania „Solidarności” nazwano by zwykłym populizmem. Podobnie zresztą jak inne akcje w rodzaju „Dni bez prasy”, które nierzadko kończyły się klapą organizatorów.
Sytuację komplikował fakt, że nie wszyscy robotnicy godzili się na metody nowego związku. Według badań OBOP, zaufanie do kierownictwa „Solidarności” stopniało z 74% we wrześniu 1981 r. do 58% dwa miesiące później. W tym samym czasie z 30% do 51% wzrosło zaufanie do rządu gen. Wojciecha Jaruzelskiego. W zakładach dochodziło do ostrych sporów między strajkującymi a tymi, którzy nie widzieli powodu do przerwy w pracy. Mało kto o tym przypomina w obawie przed obaleniem mitu 10-milionowej „Solidarności”. Rzeczywistość jednak rzadko kiedy bywa jednowymiarowa. Niejeden łamistrajk stracił zęby tylko dlatego, że pozostał przy swoim stanowisku pracy.
Strategię podsycania nastrojów społecznych kontynuowano aż do wprowadzenia stanu wojennego. Obie strony – partyjno-rządowa i solidarnościowa – z równym zapałem parły do konfrontacji. Jednak to do „Solidarności” należał obowiązek łagodzenia nastrojów. Mimo wszystko była wówczas jedyną siłą zdolną opanować chaos i doprowadzić do współpracy z władzą. Stało się inaczej i szansę na porozumienie zaprzepaszczono na wiele lat. Dopiero w 1988 r. obie strony wznowiły rozmowy, których efektem były czerwcowe wybory rok później i dojście obozu „Solidarności” do władzy.
Udział „Solidarności” w demokratyzacji państwa jest bezsporny. Trudno sobie wyobrazić obrady Okrągłego Stołu i częściowo wolne wybory bez sierpniowych strajków w 1980 r. Ale „Solidarność” powstała przede wszystkim jako związek zawodowy. Jaki jest więc jej bilans w walce o poprawę losu „ludu pracującego miast i wsi”? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przyjrzeć się pozycji robotników w Polsce Ludowej.
Ich sytuacja w PRL wymyka się prostej kategoryzacji. Najkorzystniej – z perspektywy najuboższych klas – wyglądały lata tuż po wojnie, kiedy np. w przyjmowaniu na studia preferowano dzieci robotników i chłopów. Okres uprzywilejowania nie trwał jednak długo. Już w 1955 r. władze ugięły się pod naciskiem inteligencji i zrezygnowały z systemu kwotowego na wyższych uczelniach. Co więcej, stale kurczyły się stypendia, którymi wcześniej hojnie obdarowywano najuboższych studentów. O ile więc w roku 1951 spośród wszystkich przyjętych na pierwszy rok studiów dzieci robotników stanowiły prawie 36%, o tyle już 10 lat później odsetek ten spadł do 26%.
Mimo wszystko nadal napływały do miast tysiące mieszkańców wsi. Proces przemiany chłopów w robotników jest jednym z największych osiągnięć okresu Polski Ludowej. Dzięki powstającym fabrykom i coraz to nowym inwestycjom zapotrzebowanie na siłę roboczą w miastach stale rosło. Do przeszłości odszedł odwieczny problem polskich wsi, jakim było przeludnienie. Można pomstować na warunki pracy czy kłopoty mieszkaniowe w PRL, ale nie zmienia to faktu, że dla wielu osób zatrudnienie w mieście i regularna pensja były znaczącym awansem i powodem do dumy.

KARTKI NA MIĘSO

Z perspektywy makroekonomicznej sytuacja życiowa robotników z roku na roku się poprawiała. W zestawieniu z krajami o poziomie gospodarczym porównywalnym z Polską (np. Hiszpania) proces bogacenia się najuboższych klas przebiegał u nas w miarę szybko i płynnie. Aż do 1980 r. średnie roczne tempo wzrostu płac realnych w gospodarce państwowej wahało się w granicach 3,7-4,3%, osiągając najwyższe wartości w latach 1971-1975, kiedy znacznie przekroczyło 9%. Warto też pamiętać, że po strajkach w grudniu 1970 r. czy czerwcu 1976 r. władze rezygnowały z podwyżek cen, lecz nie z podwyżek pensji. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, aby pod naciskiem społecznym rząd nie tylko wycofał się np. z wydłużenia wieku emerytalnego, ale dodatkowo zwiększył emerytury.
Także w krytycznym roku 1980 położenie robotników było dalekie od dramatycznego. Mimo widocznej już zapaści gospodarczej kraju względne wynagrodzenia pracowników fizycznych systematyczne rosły. W porównaniu z innymi grupami zawodowymi robotnicy nie mogli też narzekać na przydział kartek, które po raz pierwszy wprowadzono w lipcu 1976 r. (kartki na cukier), a następnie rozszerzono m.in. na mięso, masło i alkohol. Zresztą robotnicy sami o te kartki prosili – wśród 21 postulatów w punkcie 11. domagano się czasowego wprowadzenia kartek na mięso i przetwory.
Dlaczego więc doszło do strajków w lipcu i w sierpniu 1980 r.? Część historyków wskazuje, że były one bardziej rezultatem obaw i zawiedzionych nadziei robotników niż niezadowolenia z sytuacji materialnej. „Bunty robotnicze – pisze prof. Słabek, badacz historii społecznej Polski – jawią się jako reakcja nie tyle na już dokonane pogorszenie się materialnych warunków życia, ile na słabnące czy niezauważalne tempo poprawy i na obawę o ich ewentualne, bezwzględne pogarszanie się w przyszłości”. Zadziałał ponadto mechanizm znany z wcześniejszych wystąpień robotniczych. Strajki z grudnia 1970 r. czy czerwca 1976 r. zawsze przynosiły szybkie, choć, jak się później okazywało, krótkotrwałe polepszenie sytuacji najuboższych.
Z pewnością strajki nie były wymierzone w system. Robotnikom w Gdańsku i w innych miastach towarzyszyło przecież hasło – dziś już celowo zapomniane – „Socjalizm tak, wypaczenia nie”. Jeśli ktoś miałby problem z oceną strajków, wystarczy, że spojrzy na słynne 21 postulatów. Ich realizacja była możliwa tylko w socjalizmie. Gdyby spisano je we współczesnej Polsce, rząd skwitowałby je śmiechem. Wówczas o kapitalizmie nikt głośno nie mówił.
Powstanie „Solidarności” nie poprawiło losu robotników. Walka o podwyżki czy wolne soboty zakończyła się połowicznym sukcesem. Kolejne strajki, coraz chętniej organizowane przez związkowych bossów, jeszcze bardziej wycieńczały gospodarkę. Mało kto jednak tym się przejmował. Przecież – jak obiecywano – wraz z dojściem „Solidarności” do władzy przyjdzie z pomocą Zachód. Po doświadczeniach z początku lat 90. brzmi to dość naiwnie, lecz w latach 1980 i 1981 święcie wierzono w zbawczą moc dolarów, które wraz z końcem komunizmu miały napłynąć do Polski szerokim strumieniem.

TERAPIA SZOKOWA

Tymczasem sytuacja w Polsce drastycznie się pogarszała. Względna stabilizacja nastąpiła dopiero w 1985 r.,
lecz trwała niespełna dwa lata. Już w 1987 r. kryzys powrócił ze zdwojoną siłą i „pogłębiał się w tempie katastrofalnym dla gospodarki i robotniczego bytowania”. Według badań z 1989 r. w zaledwie co czwartej rodzinie robotniczej wystarczało pieniędzy na podstawowe potrzeby żywnościowe. Nic dziwnego, że wśród najuboższych warstw społeczeństwa zaczęło dominować przekonanie, że etat w państwowych przedsiębiorstwach się nie opłacał. Marzeniem większości robotników z końca lat 80. stała się natomiast praca w prywatnej firmie.
Nastroje te doskonale wykorzystała odradzająca się „Solidarność”. Wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, jakie dzieliły zakończenie obrad Okrągłego Stołu od powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego, aby ze związku zawodowego „Solidarność” przemieniła się w głównego propagatora kapitalizmu. Znamienne, że jeszcze latem 1989 r. Lech Wałęsa obiecywał robotnikom trzecią drogę. „To nie będzie kapitalizm – przekonywał. – To będzie system lepszy od kapitalizmu, który odrzuci wszystko to, co w kapitalizmie jest złe”.
Słowa jedno, czyny drugie. Zamiast „społecznej gospodarki rynkowej” rząd rozpoczął realizację scenariusza terapii szokowej. W pierwszej chwili robotnicy, a wraz z nimi całe społeczeństwo, gremialnie wsparli reformy. Powtarzana jak mantra wizja osiągnięcia zachodniego poziomu życia po pół roku wyrzeczeń zrobiła swoje. Jak się jednak wkrótce okazało, zamiast wymarzonej pracy w prywatnej firmie, tysiące robotników czekało nieznane wcześniej bezrobocie. Liczba osób bez pracy rosła lawinowo. Z niemal zerowego poziomu pod koniec 1989 r.
stopa bezrobocia urosła do 6,5% w grudniu 1990 r., a przez kolejne
12 miesięcy podwoiła się.
Pytanie o to, czy istniała alternatywa dla terapii szokowej, nadal pozostaje bez odpowiedzi. Można i trzeba natomiast odpowiedzieć na pytanie o zachowanie w tym trudnym czasie „Solidarności”. Czy spełniła pokładane w niej nadzieje? Chyba nie. Ponownie wybrała rolę siły politycznej. Jej liderów bardziej zajmowały wojny na górze i zwalczanie „postkomunistów” niż obrona praw pracowniczych. Autorka „Doktryny szoku”, Naomi Klein pisała boleśnie szczerze: „To, że to »Solidarność«, ruch stworzony przez polskich robotników, odpowiada za znaczne zwiększenie się liczby ludzi ubogich, oznaczało zdradę ideałów ruchu związkowego i stało się pożywką dla cynizmu i gniewu, z którego kraj nigdy do końca się nie otrząsnął”.
Kolejna rocznica sierpnia 1980 r. znowu stanie się pretekstem do wielu wspomnień i rozmów. Wspominać i rozmawiać będą oczywiście legendarni przywódcy, bo zwykłych robotników nikt o zdanie pytać nie będzie. Niewiele zmieniła się „Solidarność” przez minione 32 lata.

Krzysztof Wasilewski

Wydanie: 2012, 34/2012

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy