Ksiądz z World Trade Center

Ksiądz z World Trade Center

Kiedy z gruzów wyłonił się krzyż powstały ze stalowych belek, odczytaliśmy to jako znak Boga

O. Brian Jordan, franciszkanin, kapelan nowojorskiej policji, legendarny ksiądz z WTC

– Przez znaczną część opinii jest ojciec uznawany za najbardziej popularnego duchownego Kościoła rzymskokatolickiego w Stanach Zjednoczonych, który w obliczu masowych oskarżeń o seksualne wykorzystywanie nieletnich daje inny obraz Kościoła. Heroicznego Kościoła akcji. Mówi się, że tacy duchowni jak ojciec są na wagę złota dla wizerunku amerykańskiego Kościoła.
– Jest w tym oczywiście wiele przesady. Całe zastępy ludzi Kościoła: księży, zakonników, sióstr zakonnych czy świeckich z sercem wypełniają powołanie i misję. Niestety, wyraźniej widać patologię, jaka dotknęła niektóre diecezje, niektórych biskupów i księży. To bolesne doświadczenie, które zostanie przezwyciężone. Wracając do mojej skromnej osoby, to, że tyle się o mnie mówi – a czego dalibóg pragnę – to wynik faktu, że wypadło mi pełnić służbę w miejscu straszliwej tragedii 11 września 2001 r., a potem na jego gruzach. Tak przylgnęło do mnie określenie „ksiądz z World Trade Center”.
– Przeszkadza ono ojcu?
– Nie. Noszę je z dumą.
– Jak ksiądz został franciszkaninem?
– Ze strachu przed czarnym kolorem.
– ?!
– Już w szkole średniej czułem powołanie do służby bożej. Równocześnie jednak przerażał mnie czarny kolor. Mam to od dziecka. Czerni bałem się jak śmierci. Nie wyobrażałem sobie założenia czarnej sutanny czy habitu, ale chciałem służyć Bogu i ludziom. Wtedy poznałem franciszkanów. Zafascynowała mnie zarówno postać patrona zakonu, św. Franciszka z Asyżu, jak i sami franciszkanie, od początku obecni wraz z przybywającymi do Ameryki wychodźcami z Europy. Tacy apostołowie poszukiwania nowego świata. Jako jedyne zgromadzenie zakonne są upamiętnieni na Kapitolu w Waszyngtonie. To bardzo silnie przemawiało do mojej świadomości. Podjąłem studia w Siena Franciscan College, gdzie w maju 1978 r. ukończyłem prawo. Bezpośrednio potem przyłączyłem się do zgromadzenia, gdzie przeszedłem pięcioletni okres formacyjny. 14 maja 1983 r. przyjąłem święcenia kapłańskie, a tydzień później odprawiłem pierwszą mszę świętą.
– Pierwsza placówka duszpasterska była prawdziwym chrztem bojowym.
– Południowo-wschodni Bronx, gdzie posłano mnie do pracy wśród hiszpańskojęzycznej społeczności imigracyjnej, był dobrą szkołą kapłańską, obfitującą często w sytuacje pozareligijne, wymagające zgoła innych kwalifikacji. W połowie lat 80. było to miejsce budzące grozę, skryminalizowane, unurzane w narkotykach, gdzie normalny nowojorczyk nigdy nie udałby się z własnej i nieprzymuszonej woli.
– Nawracał ojciec podobno i krzyżem, i glockiem.
– Przede wszystkim słowem. Idąc na Bronx, nauczyłem się hiszpańskiego, żeby się komunikować z mieszkańcami. Starałem się przede wszystkim opierać kontakty na słowie, a nie na 17-strzałowym pistolecie Glocka. Nosiłem go dla swojego bezpieczeństwa. Tak samo jak koloratkę na szyi.
– Zdarzało się, że ksiądz z niego korzystał?
– Kilka razy, w sytuacji przymusowej. Kiedy widok koloratki ani słowo nie pomagały. Chwała Bogu, nie były to częste sytuacje. Zawsze je boleśnie przeżywałem.
– Co uważa ojciec za swoje sukcesy duszpasterskie z tamtego czasu?
– Porzucenie przez 15-latka gangu i pójście do szkoły. Skłonienie 13-latki, aby nie oddawała dziecka do adopcji, lecz starała się nauczyć roli matki. Przekonanie utalentowanego nastolatka, aby zamiast handlować narkotykami rozwijał talent wokalno-muzyczny. Bardziej doraźne były interwencje w bójkach ulicznych czy awanturach domowych moich wiernych. Parę razy gdyby nie schłodzenie nastrojów, skończyłoby się ofiarami śmiertelnymi. Powiem od razu, że moimi porażkami były także sytuacje, gdy musiałem towarzyszyć wiernym w ich ostatniej drodze. Jakąś pociechą jest to, że tamten Bronx i obecny to już różniące się znacznie miejsca. Dziś jest bezpieczniej, sensowniej. Ogólnie – jest więcej nadziei.
– Potem zgromadzenie posłało ojca do Bostonu.
– Tak. W Bostonie kontynuowałem studia. Zdobywałem także specjalizację w pracy z dorosłymi grupami latynoskimi i irlandzkimi w społeczności amerykańskiej. Trwało to trzy lata. Następnych dziewięć spędziłem w Silver Springs w okolicy Waszyngtonu, kierując bardzo dużą parafią multietniczną. Pozostawałem aktywny w imigracyjnych agendach Episkopatu USA. Kościół skierował mnie następnie do Immigration and Naturalization Service (INS), gdzie pracowałem jako oficer imigracyjny. Poznawałem organizację, procedury i specyfikę funkcjonowania tego urzędu, od dołu do góry. Moim przełożonym chodziło o to, że skoro Kościół ma skutecznie pomagać imigrantom, musi znać strukturę, specyfikę i mentalność INS, urzędu, w którym decydowały się losy przybywających do USA. Na dodatek urzędu ostro krytykowanego. Te dwa lata znaczyły w mojej biografii bardzo dużo. Otworzyły mi oczy na wiele spraw, o których nie miałem pojęcia, potwierdziły, jak wiele Kościół może zrobić dla ulżenia doli imigrantów.
– Po takim przygotowaniu mogło czekać już tylko wyzwanie służby w Nowym Jorku. Najbardziej imigranckim mieście na świecie, o którym burmistrz Giuliani powiadał, że przybysz z dowolnego kraju na mapie znajdzie tu na pewno kogoś mówiącego w jego języku.
– Nowojorską służbę rozpocząłem 1 sierpnia 1999 r. w kościele św. Franciszka z Asyżu w centrum Manhattanu. Zorganizowałem ośrodek pomocy imigracyjnej The Border (Granica), mający pomagać imigrantom w pokonywaniu licznych granic uniemożliwiających im normalne funkcjonowanie w społeczeństwie amerykańskim. Zaczynając od granic biurokratyczno-formalnych, poprzez językowe, mentalne, kulturowe i psychologiczne. Od poprawnego wypełnienia papierów do urzędu imigracyjnego poprzez znalezienie pracy, kursu językowego, mieszkania, szkoły dla dziecka aż po interwencje prawne.
– Jakie na przykład?
– Bardzo często imigranci są przedmiotem oszustw i wyzysku. Najczęściej niestety padają ofiarą swoich rodaków już zakorzenionych w Ameryce. Przybiera to różne formy. Od niewolniczego więzienia i wykorzystywania w pracy nielegalnych imigrantów (co jest częste u Chińczyków) po oszukańcze praktyki związane z rzekomym legalizowaniem pobytu przez rozmaite biura prawne, agencje itd., drenujące imigrantów z pieniędzy. Nikt nie oszuka ani wykorzysta lepiej Irlandczyka niż Irlandczyk, Polaka – Polak, Rosjanina – Rosjanin, Gwatemalczyka – Gwatemalczyk. Itd. Staramy się temu przeciwdziałać.
– Rozumiem, że ośrodek współpracuje z rozmaitymi służbami publicznymi.
– To naturalne. Współpracujemy ze służbami socjalnymi, edukacyjnymi, służbą zdrowia, związkami zawodowymi, służbami imigracyjnymi i policją.
– Czy nielegalni imigranci nie boją się, że mogą zostać ujawnieni i ponieść konsekwencje?
– Nie z naszej strony! Generalnie Nowy Jork prowadzi bardzo liberalną politykę w tym zakresie. Służby miejskie nie informują władz imigracyjnych o nielegalnych przybyszach. Mało tego, zarówno władze stanu, jak i miasta Nowy Jork opowiadają się za amnestią imigracyjną, która kładłaby kres zawieszeniu w prawnej i życiowej próżni losów tych ludzi. Oczywiście, Kościół jest gorącym zwolennikiem tej opcji. Pomyślność Ameryki wyrasta z trudu imigranckiego, w tym także z ciężkiej pracy i znoju wielkich rzesz nielegalnych przybyszów szukających tu odmiany życia i losu. Kościół zwraca uwagę, że skoro obecność tych ludzi wykorzystywana jest w sferze gospodarki i ekonomii, bo przynosi korzyści, to nie powinna być penalizowana w obszarze przepisów imigracyjnych. Trud i praca dla USA powinny rodzić dla jej dostarczyciela pozytywne skutki, a nie widmo deportacji. O te podstawowe prawa dla imigrantów apeluje od lat Ojciec Święty.
– Czy da się policzyć, ilu imigrantów korzysta z ośrodka The Border?
– Tak. Miesięcznie jest to od 200 do 250 osób. Przede wszystkim Latynosi, następnie Azjaci z wyraźną przewagą Chińczyków i mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej, w tym wielu Polaków. Nasza praca jest charytatywna i poufna. Nie bierzemy ani centa za pomoc i nie informujemy, komu i jak pomagamy.
– Jest ojciec założycielem Worldwide Children’s Foundation. Czym się ona zajmuje?
– Fundacja zajmuje się sprowadzaniem do Nowego Jorku dzieci z krajów Trzeciego Świata na operacje ratujące życie. Jej powołanie to efekt moich kontaktów z imigrantami, którzy uświadomili mi dramatyczne różnice pomiędzy ich krajami rodzinnymi a Stanami Zjednoczonymi. W obszarze medycyny, a szczególnie szeroko rozumianej pediatrii, jest to prawdziwa przepaść pochłaniająca dziesiątki milionów istnień rocznie. Jakakolwiek zmiana na lepsze oznacza ocalanie życia. I my to robimy. Współdziałamy z organizacjami Gift of Life i Rotary International.
– Ostatnio dzięki fundacji uratowano 16-letnią Nargis z Afganistanu.
– Tak. Ojciec Nargis, afgański żołnierz, ostrzegł oddział amerykańskich sił specjalnych przed zasadzką przygotowywaną w górach przez talibów. Ocalił życie wielu Amerykanów. Dzięki jego pomocy zlikwidowano kilka baz nieprzyjaciela. Kiedy dowódca oddziału zapytał, czy jest coś, co Ameryka mogłaby dla niego zrobić, odpowiedział, że umiera jego córka. Cierpi na wrodzoną wadę serca, a operacja, która uratowałaby życie Nargis, jest nie do przeprowadzenia w Afganistanie. Pułkownik William Roy postanowił działać. W efekcie sprowadziliśmy dziewczynkę z jej dziadkiem do Nowego Jorku. Finał akcji podsumował gubernator stanu Nowy Jork, George Pataki: „Protestancki dowódca powiadomił katolickiego księdza, że trzeba ratować życie muzułmańskiego dziecka, co dokonało się w żydowskim szpitalu. To jest kwintesencja Nowego Jorku, o czym mówi wam jego gubernator, Węgier z pochodzenia”. Dodaję, że całą podróż dziewczynki i dziadka sfinansowali dwaj biznesmeni: Polak Stanisław Ryś i Irlandczyk Kevin Minihan. To cały komentarz.
– Podobno pracuje teraz ojciec nad sprowadzeniem z Afganistanu innego dziecka na operację ratującą życie, ale w Polsce. Dlaczego?
– Bo jestem Irlandczykiem. Jako Irlandczyk mam silną świadomość wspólnoty losów obu naszych krajów i narodów, co uwidoczniło się wyraziście w Ameryce, gdzie Polacy i Irlandczycy stworzyli katolickie podwaliny imigracyjne. Jesteśmy tu dobrymi Amerykanami i kochamy ten kraj. Polscy żołnierze są u boku amerykańskich w Afganistanie i Iraku. Jeżeli dzięki kontaktom wojskowym udało się uratować afgańskie dziecko w Ameryce, to uratowanie drugiego w Polsce niosłoby ważne przesłanie. Takie oto, że Amerykanie i Polacy są w tym niespokojnym rejonie świata, aby nieść dobro i nadzieję jego mieszkańcom.
– Nie byłoby tej obecności bez walki wydanej terrorowi po 11 września 2001 r. Pamięta ojciec ten dzień?
– Oczywiście. To był wtorek. Rano przyjechałem do New York Presbiterian Hospital pożegnać dziecko, które przybyło na operację serca z Dominikany i odlatywało po jej pomyślnym przeprowadzeniu do domu. Była ze mną komisarz zdrowia stanu Nowy Jork, pani doktor Antonia Novallo. Tam dotarła do nas tragiczna wiadomość. Postanowiłem natychmiast wracać do kościoła. Uruchomiliśmy punkt pomocy dla spanikowanych ludzi w budynkach konwentu i na podwórzu. Niestety, nadeszła tragiczna wieść o śmierci ojca Mychala Judge’a, kapelana FDNY, nowojorskiej straży pożarnej, mojego przyjaciela i mentora, który poległ, udzielając ostatniego namaszczenia konającemu strażakowi, na którego spadła kobieta wyskakująca z 90. piętra WTC. Uznałem, że jako kapelan policji też powinienem być na miejscu tragedii. I tam się udałem.
– I pozostał ojciec aż do zakończenia akcji usuwania rumowiska. Do kwietnia 2002 r.
– Najkrócej podsumowując.
– Opisanie tego okresu to materiał na książkę. Postarajmy się o syntezę.
– Przede wszystkim niosłem pomoc duchową. Odprawiałem msze dla ratowników, udzielałem komunii i spowiadałem. Uczestniczyłem w pogrzebach poległych strażaków i policjantów. Towarzyszyłem ich rodzinom. Byłem. W planie religijnym najsilniejszym wrażeniem było wyłonienie się z gruzów krzyża powstałego w miejscu połączenia pionowych i poziomych belek stali konstrukcyjnej gdzieś na wysokości 15. pietra wieżowca. Wszyscy odczytaliśmy to odkrycie jako znak Wszechmogącego. Tu była Golgota. Ten krzyż jest tam do dziś i jest obiektem kultu.
– Postawa ojca na gruzach WTC zjednała mu ogromne uznanie w całych Stanach Zjednoczonych. Na jedną z mszy odprawianych przez ojca przybyła Hilary Clinton ubrana w habit franciszkański. Był to gest podziwu.
– Pani senator Hilary Clinton jest osobą wielkiego serca i wielkiej wrażliwości. Jej gest był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Naturalnie bardzo radosnym i wzmacniającym.
– Media amerykańskie twierdzą, że jest ojciec wyznawcą Kościoła akcji.
– Jestem skromnym kapłanem Kościoła powszechnego, który dlatego jest powszechny, bo pozostaje mimo różnych zawirowań i przeciwności właśnie Kościołem akcji. Jest wart wszelkiego poświęcenia i wyrzeczeń.

Nowy Jork

 

 

Wydanie: 2003, 46/2003

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy