Kto jest na czarnej liście radia i telewizji

Kto jest na czarnej liście radia i telewizji

W grudniu roku 2005 poseł PiS Jacek Kurski mówił z satysfakcją: „Na sylwestra media będą nasze”. De facto tak też było, bo jeszcze w roku 2005 Sejm przyjął nowelizację ustawy o mediach publicznych. Tak powstała nowa Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Pięcioosobowa – jak obłudnie tłumaczono – żeby było taniej. Tymczasem jej budżet jest większy niż dawnej, dziewięcioosobowej… Potem poszło zgodnie z oczekiwaniami – nowa rada powołała nowe rady nadzorcze mediów publicznych, według prostego klucza: PiS i przystawki, a one wybrały nowych prezesów. Jeśli chodzi o najważniejsze media publiczne, TVP i Polskie Radio, to właściwsze byłoby słowo – zatwierdziły, bo kandydaci wcześniej wskazani byli przez Jarosława Kaczyńskiego. Nowi prezesi zaczęli od czystek. Z dnia na dzień w telewizji i w radiu zmieniła się obsada dziennikarzy prowadzących najważniejsze programy. Zmieniły się też programy – ich treść, dobór tematów. A potem przyszło coś, czego spodziewali się już tylko co więksi pesymiści – pojawiły się „czarne listy” z nazwiskami dziennikarzy, których nie wolno zapraszać do programu. Oraz listy z nazwiskami dziennikarzy i ekspertów, których zapraszać się powinno.

Lista jak czarna polewka

Najgłośniej było o „czarnej liście”, która krążyła w Polskim Radiu. Powstała ona, gdy pacyfikowano popularny program „W samo południe”, emitowany w Jedynce. Najpierw podziękowano jego prowadzącym, Janowi Ordyńskiemu i Jerzemu Kisielewskiemu. A potem zapraszanym gościom. Na „czarnej liście” tych, których nie wolno zapraszać, znalazły się nazwiska m.in. Janiny Paradowskiej, Andrzeja Jonasa i Daniela Passenta.
O tej liście było głośno parę tygodni temu. Potem ucichło, ale nie znaczy to, że kierownictwo radia nie trzyma ręki na pulsie – nie tak dawno dziennikarz prowadzący program zaprosił Andrzeja Jonasa. Po programie jego szef urządził mu dziką awanturę, grożąc wyrzuceniem z pracy, że zaprasza niewłaściwych ludzi.
Co charakterystyczne, szefowie mediów publicznych, czyli z definicji mających służyć wszystkim, a nie tylko jednej partii, wcale swoich decyzji personalnych się nie wstydzą. „Telewizja (radio) leżała na lewym boku, teraz czas wrócić do pionu”, mówią zgodnie Bronisław Wildstein i Krzysztof Czabański.
Ten „powrót do pionu” wygląda osobliwie. Z radia wypchnięto najpopularniejszych dziennikarzy, np. Romana Czejarka z Jedynki czy Magdę Jeton z Trójki. W ich miejsce usłyszeć możemy Stanisława Michalkiewicza z „Najwyższego Czasu” albo Tomasza Sakiewicza z „Gazety Polskiej”.
W telewizji zamiast najpopularniejszego w Polsce prezentera Kamila Durczoka mamy Dorotę Gawryluk, o której nawet sympatycy prawicy mówią, że razi ich jej lizusostwo wobec prezydenta Kaczyńskiego. A zamiast Moniki Olejnik mamy bezbarwną Dorotę Wysocką-Schnepf.
Te zmiany dotyczą nie tylko dziennikarzy programów informacyjnych i publicystycznych; są o wiele głębsze. Możemy się śmiać, że prezes Wildstein zakazał emitowania „Stawki większej niż życie” i „Czterech pancernych”, ale co powiedzieć o tym, że w TVP zakazany jest też serial „Boża podszewka”? Miał on być emitowany w Telewizji Polonia, reżyser serialu, Izabella Cywińska, minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, złożyła w tej sprawie wizytę Agnieszce Romaszewskiej-Guzy, kierującej tym programem. I usłyszała, że serial nie będzie przedstawiany, „bo mamy różne patriotyzmy”. Znaczy się, pokazuje w niesłusznym zwierciadle obraz litewskich dworków szlacheckich.
Niesłuszna jest też Olga Lipińska, która o swoim kabarecie nie może nawet marzyć. Zresztą o czym tu mówić, skoro ma szlaban nawet na powtórki. Teresa Torańska miała z kolei umówiony z TVP film o emigrantach z 1968 r. żyjących dziś w Izraelu. Nakręciła kilka godzin taśmy, przeprowadziła kilkadziesiąt rozmów, tymczasem telewizja nagle z projektu się wycofała. Torańska miała szczęście, bo film zamówiła stacja TVN.
Inaczej wspomina swoje rozejście z mediami publicznymi Ryszard Marek Groński. Współpracował on z Polskim Radiem i zaraz po tym, jak jego prezesem został Krzysztof Czabański, otrzymał telefon. „Panie redaktorze – mówiła pani z radia – dziękujemy za współpracę, nie przedłużamy jej, ale niech pan się nie martwi, bo ja też odchodzę”.
Dziennikarze stacji komercyjnych w prywatnych rozmowach nie ukrywają, że obserwują w ostatnich miesiącach charakterystyczne zjawisko – zgłaszają się do nich dziennikarze z mediów publicznych, pytając, czy nie ma pracy. I są gotowi pracować nawet za mniejsze pieniądze, byle tylko w normalnych warunkach.

Publiczne jest odwojowane

Te zmiany odbijają się na oglądalności i słuchalności, ale szefom mediów publicznych to nie przeszkadza. Mają inne cele. Jakie? Wiele wyjaśnia rozmowa członka zarządu radia, Jerzego Targalskiego, wcześniej dziennikarza „Gazety Polskiej”, z „Rzeczpospolitą”:
„- Walka ze starym systemem się nie zakończyła. Nadal wpływowa jest elita medialna, uniwersytecka i gospodarcza wywodząca się ze środowiska komunistycznych służb. Nieprzypadkowo front antylustracyjny, negujący także rolę służb w postkomunizmie, jest tak potężny. Oni po prostu bronią swego istnienia, nie poddadzą się bez śmiertelnej walki.
– W Polskim Radiu dawne służby też mają mocny przyczółek?
– W Polskim Radiu ich pozycja jest już osłabiona. Ale generalnie media w Polsce są mediami Ubekistanu.
– Wszystkie?
– Publiczne zostały częściowo odwojowane. Ale niepubliczne prawie wszystkie.
– I żeby rozprawić się z Ubekistanem nie wystarczy wiedza, kto był agentem.
– Tu trzeba wymienić całe środowisko”.
Wypowiedź Targalskiego nie jest odosobnionym wyskokiem. Generalnie ekipa, którą Jarosław Kaczyński postawił na czele mediów publicznych, tak właśnie postrzega swoje zadanie – formacyjnie. Chodzi im o to, by obalić istniejącą hierarchię autorytetów, także tę w świecie mediów.
By zastąpić tych najlepszych nowymi, o prawicowych poglądach. Zarówno w sferze polityki, jak i kultury. A potem trzymać monopol.
Pisaliśmy już o tym kilka miesięcy temu („Pajęczyna Wildsteina”, „P” nr 27 z 9.07.2006 r.), że oddziałem szturmowym nowych prezesów są dziennikarze z pokolenia „pampersów”. Wychowywali się w „Życiu Warszawy” Tomasza Wołka, potem, razem z Wiesławem Walendziakiem, próbowali zawładnąć telewizją. Później widzieliśmy ich wokół Mariana Krzaklewskiego i Jerzego Buzka, teraz znów są na pierwszej linii. W sumie ta niewielka grupa ludzi, która parę lat temu mieściła się w dwóch niewielkich tygodnikach – „Nowym Państwie” i „Gazecie Polskiej” – których łączna sprzedaż była mniejsza od „Przeglądu”, dziś rości sobie prawo do wyznaczania nowych standardów. Ma do tego narzędzia – media publiczne oraz gazety wydawane przez koncern Axel Springer: „Fakt” i „Dziennik”.
Nawiasem mówiąc, historia „Faktu” i „Dziennika” (dziś okręt flagowy PiS) jest doskonałą ilustracją tezy, że w dzisiejszych czasach, jeśli się dysponuje odpowiednią sumą euro i wydawniczym know how, to kupując określoną grupę dziennikarzy, niemal z dnia na dzień można stać się głosem opinii publicznej…

Oddziały uderzeniowe

Gdy w lipcu napisaliśmy „Pajęczynę Wildsteina”, kilku dziennikarzy z grupy dawnych „pampersów” dało „odpór”, protestując przeciwko ich etykietowaniu. Zupełnie niepotrzebnie, bo parę tygodni temu sypnął ich w „Gazecie Polskiej” Maciej Łętowski, otwarcie pisząc i o nich, i o zamiarach prawicy: „Dziś na Woronicza rządzi Wildstein, w Polskim Radiu Czabański, Wolski, Sobala i Skowroński. Zmiany za rządów PiS-u są głębsze i trwalsze niż za rządów AWS-u. Konserwatywni dziennikarze tym razem nie dadzą się zepchnąć na margines. Miejsce okupowane w latach 90. przez ťGazetę WyborcząŤ zajmie ťDziennikŤ. W ostatniej dekadzie w redakcji i na łamach ťŻycia WarszawyŤ, a później ťŻyciaŤ dojrzało pokolenie konserwatywnych redaktorów i publicystów: Robert Krasowski, Jankowski, Piotr Semka, Cezary Michalski, Jan Wróbel, Piotr Zaremba. Nadchodzi ich czas. Kiedyś intelektualne mody kreowali czołowi autorzy ťGazety ŚwiątecznejŤ, teraz kreatorami mód stają się autorzy ťEuropyŤ i kolumn ťDziennikaŤ. Bez względu na to, kto za dwa, trzy lata będzie rządził w TVP i PR, żadna poważna debata nie będzie możliwa bez udziału Karnowskiego czy Sakiewicza”.
Zamiary są ambitne, rzecz w tym, że „pokolenie konserwatywnych redaktorów i publicystów”, mimo PR-owskich zabiegów, ustępuje najlepszym. Cezary Michalski nie jest Adamem Michnikiem, Jacek Sobala nie jest Moniką Olejnik, a Piotr Semka Jackiem Żakowskim. A chwalenie PiS i opowiadanie o teczkach bezpieki i walce z „układem” nie jest poważną publicystyką.
Mimo więc, że „konserwatywni redaktorzy i publicyści” niemal nie wychodzą z mediów publicznych, mają audycje od wczesnego ranka aż do późnego wieczora, jako prowadzący lub jako goście, a potem na zmianę, wielkich efektów tego nie widać. Niewiele im też pomogło to, że z radia i telewizji odeszli „niesłuszni” dziennikarze, a na innych „niesłusznych” nałożono zapisy, więc konkurencję w ten sposób mają mniejszą. Telewizja publiczna traci widzów na rzecz TVN i Polsatu, radio publiczne przegrywa z rozgłośniami komercyjnymi.
Walka z lepszymi przesunęła się więc na inny plan. Nie można ich pokonać na niwie zawodowej, zmarginalizować, odbierając głos, trzeba więc inaczej. Mamy w ostatnich tygodniach lawinę niewybrednych ataków, donosów, plotek, oskarżeń, apeli, by X-a lub Y-ka wyrzucić z macierzystej redakcji. Pojawili się – jak to ujął prof. Karol Modzelewski – rycerze kastetu, i raczej nikt nie wątpi, że to dopiero początek.
Tak minął nam rok. Jeśli chodzi o media, bez wątpienia, najbardziej duszny, najgorszy, od 17 lat.

Teresa Torańska:
Byłam dla nich niesterowalna
Miałam w telewizji publicznej program „Władza”. Założeniem było, iż rozmawiam z osobami znanymi, ale tymi, które nie pojawiają się codziennie w mediach, rozmowa toczy się w ich mieszkaniach i ma charakter ponadczasowy. Pierwsza była z Kwaśniewskim, kiedy odchodził z Pałacu Prezydenckiego. Potem m. in. rozmawiałam z Cimoszewiczem w jego leśniczówce, to była pierwsza jego rozmowa po wyborach prezydenckich. Potem z Balcerowiczem… Cały czas naciskano, bym przeprowadziła rozmowę z kimś z prawicy. Z Gosiewskim, z Marcinkiewiczem. Więc odpowiadałam: „Macie przecież ich codziennie”. Wreszcie mówię: „Dobrze, bardzo chętnie porozmawiam z Chrzanowskim”. Na co usłyszałam: „Pani to chyba chce mnie z pracy wyrzucić”. To się zdumiałam: „Ale to przecież prawica!”. Na co usłyszałam:”Ale nie o taką prawicę nam chodzi…”.
Ostatecznie cała współpraca zakończyła się na Mazowieckim. Był on na liście, którą telewizja zaakceptowała. On sam, po wielu zabiegach, zgodził się na rozmowę, mieliśmy rozmawiać w Laskach. Wszystko było dopięte. Ale telewizja już się na to nie zgodziła. Tak się rozstaliśmy. Nie żałuję, mam swoje zajęcia. A oni pewnie też nie żałują, byłam dla nich niesterowalna, nie mogli mi nic narzucić, więc pewnie odetchnęli z ulgą, gdy odeszłam.

Jacek Żakowski:
To cofa nas w stronę czasów PRL
Nie wiem, czy jest na mnie zapis. Nie miałem takich sytuacji, jakie się zdarzały kolegom, że ich występy były odwoływane przez dziennikarzy, którzy wcześniej ich zaprosili. Jeżeli na jakichś dziennikarzy, z powodu ich poglądów, jest w mediach zapis, to jest rzecz skandaliczna. Zwłaszcza w mediach publicznych, które powinny wszystkie poglądy reprezentować. To przekracza granicę swobody redagowania. Tego typu ograniczenia zawsze istniały, chociaż teraz nabierają patologicznego charakteru. To cofa nas do czasów PRL.
Media publiczne są w Polsce okupowane przez polityków, którzy traktują je jak zdobycz. Taka jest w Polsce jakość kultury politycznej. A jej siła jest tak ogromna, że nie da jej się przezwyciężyć. Moje poglądy są słuszne, innych może nie być – tak uważali kolejni prezesi TVP. I trudno przypuszczać, by w przyszłości to się zmieniło. Sądzę więc, że najlepszym pomysłem było podzielenie TVP na różne środowiska. Jest do dyskusji, jak to zrobić, według jakich zasad, ale jestem przekonany, że jest to – jeśli uwzględnimy poziom kultury politycznej w Polsce – najbardziej racjonalny pomysł.

Janina Paradowska:
Mam swoje radio
Słyszałam o tym, że jest w radiu taka lista, na której znajduje się m.in. moje nazwisko. Czy mi to przeszkadza? Przede wszystkim przeszkadza kolegom, z którymi pracowałam przez lata, za symboliczne pieniądze, i którzy teraz poczuli się mocno zażenowani, że nie mogą mnie zapraszać. Ja żalu nie czuję, mam swoje radio, TOK FM, mam swoją pracę, na brak zajęć nie narzekam, to, że mam wolne niedziele, to nie jest kara. Tym bardziej że w takim radiu, z Michalkiewiczem, z Sakiewiczem, nie wiem, czy chciałabym występować. W gruncie rzeczy zwolniono mnie z kłopotu, żeby odmówić.

Daniel Passent:
Czasy zapisów dobrze przecież znam
Wiem o tym, że jestem na „czarnej liście”. Oczywiście, nieoficjalnie. Dowiedziałem się o tym kilka tygodni temu, była o tym mowa w „Wydarzeniach” Polsatu. Mówiono o tej liście. Ja tego programu nie widziałem, ale wiele osób powiedziało mi o nim. Jakiś czas po tym zgłosiła się do mnie pracownica Polskiego Radia z prośbą o komentarz w mało istotnej sprawie. ” Po co ma się pani fatygować – odpowiedziałem jej. – Niech pani sprawdzi, czy to ma sens, bo straci czas, a komentarz nie pójdzie”. Ona sprawdziła, potem powiedziała mi: „Byłam z zapytaniem do szefa, ten skierował mnie do wyższego szefa, który akurat był nieobecny, ale z tego, co słyszę na korytarzu, rzeczywiście nie ma sensu, żebym do pana się fatygowała”. Potem była u mnie inna osoba z radia, nagrała moją wypowiedź, mówiąc, że ma w nosie taki czy inny zapis. Ale nie wiem, czy ten program był emitowany.
W sumie, nie jestem tym wszystkim zdziwiony, czasy zapisów dobrze przecież znam, ale trochę mnie to martwi. Z jednej strony, ten zapis traktuję jako dopust boży, jak wicher, potop, żywioł, na który trudno się denerwować. Ale, z drugiej strony, w naszym zawodzie możliwość wyrażania stanowiska jest istotna. Odbieram to więc jako berufsverbot czy też zapis w stylu PRL. Niemożność wypowiedzi. Uważam, że jest to fragment szerszej kampanii, która ma na celu wyeliminowanie pewnych ludzi z zawodu.

Andrzej Jonas:
To jest upartyjnienie mediów
Tradycja zapisu jest tak długa, jak długie jest dziennikarstwo. Nie wygląda na to, by jakikolwiek system mógł od tego się wyzwolić. Po roku 1989 na „czarnej liście” znalazłem się po raz drugi. Po raz pierwszy byłem na takiej liście w telewizji publicznej za czasów prezesa Roberta Kwiatkowskiego. A teraz ponownie, choć oficjalnie nic o takiej licie nie wiem… Cóż, mimo tego zapisu funkcjonuję, mam swoje zajęcia. Zjawisko „czarnych list” wystawia przykre świadectwo naszym czasom. Także ludziom, ale przede wszystkim czasom.
Przykro, że w wolnym kraju ocenia się ludzi na podstawie innych kryteriów niż jakościowe. Że przy konstruowaniu debat w mediach nie stosuje się zasady kompetencji i zróżnicowania poglądów, tylko, co najwyżej, zasadę zrównoważenia skrzydeł politycznych. Jak nazwać to zjawisko? To nie jest upolitycznienie mediów, to upartyjnienie mediów. Oczywiście, media mają charakter polityczny, są przecież różne, pozbawienie dziennikarzy poglądów politycznych uczyniłoby z nich lustra, mikrofony. Rzecz więc przede wszystkim w tym, żeby unikać partyjnych afiliacji, przynajmniej w mediach, które pretendują do roli mediów niezależnych. Bo jeżeli są one ewidentnie partyjne, to źle o nich świadczy. Mówiąc to, nie zapominam, że w sumie mamy dziś w Polsce sytuację komfortową, bo media są różnorodne, pluralistyczne, i jest ich bardzo wiele. I żaden monopol nam nie grozi.

Czy w mediach publicznych mamy nową cenzurę?

Bolesław Sulik, reżyser, b. przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji
Myślę, że tak. Trzeba by tutaj podawać jakieś przykłady programów ocenzurowanych, ale to wymagałoby badań, których nie przeprowadzałem. Jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że w mediach publicznych dokonywana jest zdecydowana selekcja informacji, zarówno w serwisach, jak też w części publicystycznej. W ogóle ostatnio niechętnie oglądam programy telewizji publicznej, co może oznaczać, że ja już niczego nie rozumiem albo że z telewizją jest po prostu źle.

Krzysztof Kozłowski, szef działu krajowego w „Tygodniku Powszechnym”
Większość swego dorosłego życia spędziłem na walce z cenzurą, bo byłem oddelegowany przez „Tygodnik Powszechny” do tych spraw. Na dźwięk słowa cenzura wyjmuję pistolet. Jestem ostatnim człowiekiem, który by zaakceptował w Polsce jakieś formy cenzury, co nie znaczy, że media nie kierują się jakimś interesem wydawcy, ambicjami autorów i finansami w walce o przetrwanie. Sen spędza wzrost poczytności i oglądalności. To powoduje, że selekcja materiałów istnieje. Nie ma co ukrywać i widać gołym okiem, że różne redakcje prowadzą różne polityki. Tak musi być. Czym innym jest jednak konkurencja pomiędzy poszczególnymi redakcjami, a czym innym urzędowa cenzura państwowa. Jeśli powstanie jakikolwiek organ typu urzędowego do regulowania mediów – będę strzelał. Dopóki jednak to się rozstrzyga na wewnętrznym polu, nie zagraża wolności słowa. Przeciwnie, wolność słowa ma się u nas dosyć dobrze.

Krystyna Kofta, pisarka, publicystka
Cenzura w postaci czystej, czyli urzędu z Mysiej, nie istnieje. Granice wyznacza teraz coś, co nazywa się „linią gazety” – codziennej, miesięcznika, tygodnika. Można przewidzieć z dużą dokładnością, jakie teksty znajdą się w jakiej gazecie, a które spadną z powodu ocenzurowania. Są koncerny pluralistyczne, lansujące pewne osoby z różnych stron politycznych naszego życia. Są linie bardziej lub mniej odpowiadające człowiekowi nowoczesnej Polski w Europie. Im mniej taka linia wpływa na szlaban opuszczający się przed niektórymi osobami, tym lepiej. Telewizje także muszą kierować się tolerancją na ludzi spoza linii, ponieważ widz chce pewne osoby oglądać, mimo że ideologicznie TV to nie w smak. Nawet Wildstein w publicznej ma kłopoty, bo jego dziennik jest zbyt wielostronny. Dlatego pewnie zostanie odwołany. A jednowymiarowość telewizji prowadzi do głosowania pilotem na inne wiarygodne wiadomości. Najbardziej oglądane programy (Majewski, „Szkło kontaktowe”, Wojewódzki, Żakowski i Najsztub) prześmiewają się z politycznej głupoty. Naród to lubi, bo naród jest mądrzejszy niż ci, co nim rządzą. Wbrew Jackowi Kurskiemu, który zmiękł ostatnio i zaczął przepraszać nawet kobiety. To wymusza wielowymiarowość mediów. Twardogłowi już byli i my ich nie lubimy, czy to pod postacią rządzącego pana, czy plebana. Pamiętam peerelowskie programy typu „Misja specjalna”, mówiło się na nie gadzinówy. To se ne wrati. Cenzurowanie, do jakiego tęsknią rządzący, powoduje spadek oglądalności, spadek czytelnictwa, a za tym nieuchronnie idzie plajta. Najbardziej ocenzurowaną gazetą codzienną jest obecnie „Rzeczpospolita”, wielu ludzi przestało ją kupować, po odejściu bowiem, czy raczej wyrzuceniu, najlepszych dziennikarzy zrobiła się zapyziała. Ma to być gazeta rządowa, już tak się o niej mówi, a to nie może się udać. Rząd za kupno gazety płaci naszymi pieniędzmi, a my nie chcemy takiej gazety. Mimo wyraźnej linii prawoskrętnej dobrze redagowany jest „Dziennik”, który ma swoje sympatie, ale słucha też przeciwnika. „Gazeta Wyborcza” jest różnorodna, ale hamulce cenzuralne ma, choć czasami wykazuje się wielkodusznością i masochizmem, publikując inwektywy pod własnym adresem. „Polityka” i „Newsweek” są w porządku mimo linii pisma. Wszystkie usiłowania ocenzurowania rzeczywistości biorą w łeb, ponieważ istnieje internet, gdzie można powiedzieć, co tylko ślina na język przyniesie, mądrego i głupiego, nabluzgać na rzeczywistość – no chyba że emeryt zakpiłby z kaczek, ooo, wówczas organa nie spoczną, aż go nie odnajdą i przynajmniej nie postraszą. Czasami bowiem cenzuruje się z braku poczucia humoru, z nadmiaru uniżoności wobec władzy. Dzieje się tak, gdy nie ma wyraźnie zaznaczonych punktów, co wolno, a czego nie wolno. Ludzie mają często mentalność służalczą, a to nie jest związane z systemem politycznym. Tu chodzi o to, że podlizując się, można coś dla siebie ugrać. Pisałam i może znów będę pisała do „Przeglądu” dlatego że nigdy nikt mnie nie cenzurował. Raz tylko poproszono mnie, bym tytuł „maksymalnie wkurwiona” zmieniła na inny, co mnie maksymalnie rozśmieszyło.

DR Magdalena Środa, etyk, filozof
Może nie cenzura, ale zaczęła działać z pewnością jakaś autocenzura w programach informacyjnych, które oglądam z coraz większą niechęcią. Dobór tematów przypomina czasy Gierka. Wiadomości o życiu przywódców radzieckich zastąpiły krótkie informacje o życiu Kościoła. Są żelazne trzy tematy. Pierwszy – osiągnięcia premiera i członków rządu, drugi – o życiu Kościoła nawet więcej niż TV TRWAM, a trzeci temat uprawiany najczęściej w lokalnej Trójce to dramatyczne losy dzieci źle traktowanych w rodzinach konkubenckich, tam, gdzie nie ma ślubu. To najlepsza ilustracja ideologicznego przekonania, że przemoc w rodzinach pełnych się nie zdarza. Tendencyjność mediów publicznych widać wyraźnie po wyborze tematów, kolejności, napięciach dramaturgicznych. Nie robi tego cenzura na Mysiej, ale jakaś nora na Woronicza, bo jest autocenzura tych, którzy chcą się przypodobać nowej władzy i Wildsteinowi. Fakt, że obcięli czas antenowy Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, świadczy o tym, że nie jest to również ulubiony bohater TVP. Dlatego coraz częściej przełączam na TVN oraz oglądam „Wydarzenia” w Polsacie.

Prof. Wiesław Godzic, medioznawca
Nie lubimy tego słowa, bo jest ono używane troszkę na wyrost, ale to nie znaczy, że inne strategie są „lepszą cenzurą”. Jest system i przekonanie, że media publiczne powinny prezentować światopogląd konserwatywny, treści zaś odmienne lub sprzeczne z tym światopoglądem są albo usuwane, albo pokazywane jako śmieszne, żałosne. Nie ma cenzury, ale jest praktyka, która stanowi większe zagrożenie. Cenzura była konkretną instytucją, miała umocowanie w prawie i można było z nią jakoś walczyć. Obecnego systemu nie da się jeszcze nawet dobrze nazwać. W myśl tego systemu, np. prawica ma większe prawo do wypowiadania się na różne tematy. Prezes Wildstein pytany o możliwości pokazywania „Stawki większej niż życie” i „Czterech pancernych” oświadczył, że nie będzie tego robił, bo te pozycje mącą ludziom w głowie. Zapomniał, że sama demokracja mąci ludziom w głowie i oni mają już pomącone, jednolity, krystaliczny przekaz zaś jest czymś groźnym i to nie mieści się w standardach komunikacji medialnej. Reguły walki na idee w mediach publicznych są dziś nieczyste. To trudniej wyrugować i zniszczyć niż cenzurę, bo staje się zwyczajem społecznym. Za parę lat dla nowego pokolenia będzie oczywiste, że trzeba prezentować jedynie prawicowy punkt widzenia, bo taki jest słuszny.

Sławomir Sierakowski, publicysta, „Krytyka Polityczna”
Przede wszystkim dzisiejsza cenzura ma zupełnie inny charakter niż ta, którą potocznie utożsamiamy z tym słowem i kojarzymy ze znanym urzędem na ul. Mysiej za czasów PRL. Dziś nie dzieli się poglądów na zakazane i dopuszczalne, ale na poważne i niepoważne. Dziś, jeśli nie jest się po właściwej stronie, nie trafia się do celi więziennej, ale raczej do „celi śmiechu”. A ponieważ nikt nie jest fizycznie szykanowany za to, co mówi, i ryzykuje jedynie wegetację na marginesie, ciągle utrzymuje się iluzja wolności słowa. Drugą obok niej jest iluzja pluralizmu. Oto dyskurs dominujący przeplatany jest z jego krytykami w proporcji jeden do dziesięciu i dzięki temu udaje się symulować pluralizm. Powodem tej „niewidzialnej cenzury” jest transformacja mediów w kapitalistyczne firmy nastawione wyłącznie na zysk i z tego powodu schlebiające odruchom moralnej większości oraz interesom ekonomicznym uprzywilejowanych. Nie sposób znaleźć w Polsce medium masowe, które prezentowałoby inne poglądy ekonomiczne niż liberalne. Dodajmy, że jest to sytuacja charakterystyczna nie tylko dla IV RP, ale także dla jej poprzedniczki.

Monika Olejnik
Mogę powiedzieć tylko tyle, że uwielbiam prezesa Bronisława Wildsteina za to, że nie docenia nagrody Nike ani nagrody Grand Press. Rozumiem, że to dlatego, iż on sam nawet nie otarł się o te dwie nagrody.

Olga Lipińska, reżyser
Do tej pory nie było, teraz jest. Mówię, bo wiem, co mówię.

Notował BT

 

Wydanie: 01/2007, 2007

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy