Kto poleci za hazard?

Kto poleci za hazard?

Nie jest tajemnicą, że rozpoczęło się już dyskretne szukanie odpowiedzialnych za błędy w tworzeniu ustawy hazardowej. Na czele stawki są dwa nazwiska – wiceministra finansów Jacka Kapicy i wicedyrektor Anny Cendrowskiej

Od dawna jestem przekonany, że istotą tzw. afery hazardowej nie był nielegalny lobbing, lecz patologie, do jakich doszło w trakcie prac nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Pisałem o tym wielokrotnie na łamach „Przeglądu”. Nie sądziłem jednak, że moje poglądy podzielają rządowi oficjele.
Tuż przed świętami wielkanocnymi wyciekły do mediów wystąpienia pokontrolne Kancelarii Prezesa Rady Ministrów dotyczące oceny prac nad tą ustawą. To miażdżąca krytyka działań, zwła-szcza resortu finansów, idąca dalej niż najsurowsze oceny mediów.
Z treści dokumentów przesłanych 30 marca 2010 r. przez szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego ministrom: finansów, gospodarki i sportu wynika, że działania resortowych urzędników w najlepszym wypadku „nie sprzyjały sprawnemu przebiegowi prac”. W najgorszym zaś, należało uznać je za „przewlekłe i nieskuteczne”. Przy czym pamiętajmy, że resortowi finansów zarzuty stawiają osoby, które nie chcą zrobić urzędnikom krzywdy.
Nikt zbytnio nie przejął się rewelacjami Arabskiego, bo też mało kogo w Polsce pasjonują kulisy stanowienia prawa. A szkoda. W mojej ocenie, wyniki kontroli przeprowadzonej przez Kancelarię Premiera stanowią kliniczny opis patologii, która w latach 2008-2009 miała miejsce przy okazji prac nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych. W tym kontekście ustalenia te należy uznać za surowy, by nie rzec dramatyczny opis stanu polskiej demokracji.
Czytając sygnowane przez ministra Arabskiego dokumenty, nie mogłem wyjść z podziwu nad szczerością ich autorów. To, że proces legislacyjny jest świetną okazją do kręcenia lodów, wiemy od 20 lat. Że trudnią się tym osobnicy o wyjątkowo niskich kwalifikacjach, solidnych poborach i niezwykle wysokim mniemaniu o swych talentach – mogliśmy tylko podejrzewać. O „twarde” dowody było trudno.
A tu proszę… urzędnicy KPRM, oceniając zaangażowanie resortu finansów w prace legislacyjne, stwierdzili „przypadki naruszeń przepisów oraz działań nierzetelnych”. Ba! W dodatku doszli do wniosku, że po 18 miesiącach „należy uznać nieprzygotowanie projektu w stopniu uniemożliwiającym przekazanie go Radzie Ministrów”. I jakby nie dosyć, delikatnie wskazali winnego – podsekretarza stanu, szefa służby celnej, pana Jacka Kapicę! Bo to przecież on „określił strategiczne kierunki proponowanych zmian systemowych, których częścią była nowelizacja ustawy”. Jak wiemy, przynajmniej formalnie Kapica odpowiadał za wszystko, co działo się wokół tej ustawy. Taki urzędnik już dawno powinien zostać zmuszony do poszukania sobie innego zajęcia.

„Śmieci na wejściu – śmieci na wyjściu”

Ta znana informatykom maksyma powiada, że jeśli wprowadzisz do komputera fałszywe dane, po ich przetworzeniu nie spodziewaj się prawidłowych wyników. Okazuje się, że ta reguła doskonale sprawdza się w odniesieniu do procesu stanowienia prawa.
Wiemy dziś – nie tylko z ustaleń kontroli Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – że resort finansów, przystępując do prac nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych, nie miał dostatecznie wypracowanej koncepcji jej nowelizacji.
Wiemy, że prace nad kolejnymi projektami odbywały się na niskim poziomie Departamentu Służby Celnej, bez wsparcia ze strony Departamentu Legislacyjnego resortu, co jak się okazało, było niezgodne z przepisami wewnętrznymi ministerstwa.
Wiemy, że skracanie przez urzędników terminów zgłaszania uwag do projektu, zarówno w uzgodnieniach wewnątrzresortowych, jak i międzyresortowych, ograniczało możliwość rzetelnej analizy proponowanych zmian, co musiało odbić się na jakości ostatecznych zapisów.
Wiemy, że praktyka ta naruszała nie tylko wewnętrzne regulacje Ministerstwa Finansów, ale też przepisy regulaminu pracy Rady Ministrów. Już tylko z tych powodów należało firmowaną przez min. Jacka Kapicę nowelizację wyrzucić do kosza.
Nie zmyślam. Te i inne poważne zarzuty znalazły się w piśmie szefa KPRM przesłanym 30 marca 2010 r. na biurko ministra finansów Jana Vincenta Rostowskiego. Nic dziwnego, że potem zapadła głucha cisza.
Jest to tym bardziej zrozumiałe, że choć kontrola Kancelarii Prezesa Rady Ministrów obejmowała prace nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych, które miały miejsce w latach 2008-2009, to jej ustalenia, bez ryzyka popełnienia błędu, możemy rozciągnąć na to, co miało miejsce w październiku i listopadzie 2009 r. w związku z pracami nad ustawą hazardową.
Gdy w sierpniu 2009 r. – jak wynika z zeznań świadków złożonych przed sejmową komisją śledczą – premier Donald Tusk postanowił „zrobić porządek” z hazardem w Polsce, nad nową ustawą pracowano w jeszcze ostrzejszym tempie. Na zgłaszanie uwag do projektu rządzący dawali kilkadziesiąt godzin, choć regulamin pracy Rady Ministrów przewidywał na to 14 dni. Jakość zgłaszanych propozycji była bez znaczenia. Bo też nikt nie zmierzał ich uwzględniać. Liczył się czas. Nowe prawo miało wejść w życie 1 stycznia 2010 r. Rząd „wiedział lepiej” i niczym czołg parł do wyznaczonego przez siebie celu. Głosy krytyki przedstawiano jako podejrzane działania lobbystów. Choć wiadomo było, czym to się skończy – „śmieci na wejściu – śmieci na wyjściu”.
Dziś już wiemy, że przyjęta w listopadzie 2009 r. ustawa o grach hazardowych to bubel prawny. Wiemy, że wbrew zapewnieniom jej autorów, budżet państwa nie zyskał, lecz stracił. Co gorsza, może okazać się, że w przyszłości przyjdzie wypłacać z budżetu ogromne odszkodowania firmom, które z mocy nowego prawa w ciągu pięciu lat winny zniknąć z rynku. Koszty zaś likwidacji ich właściciele mają pokryć z własnej kieszeni.
Myślę tu o zlekceważonym w trakcie jesiennych prac w Sejmie obowiązku notyfikacji projektu w Komisji Europejskiej. Rządzący uznali, że takiego obowiązku nie ma. Po co zawracać sobie głowę „normami unijnymi”.
Znamienne, że w cytowanym piśmie ministra Arabskiego do ministra Rostowskiego kwestii obowiązku notyfikacji poświęcono sporo miejsca. I tak dowiedziałem się, że pani Izabela Hobler-Micherska, koordynator odpowiedzialny w resorcie finansów za tę sprawę, nie dokonywała nawet oceny projektów pod względem obowiązku notyfikacji:
„A jego (koordynatora – uwaga autora) rola sprowadza się do przekazywania Ministrowi Gospodarki projektów otrzymanych z komórek merytorycznych Ministerstwa. Resortowy koordynator NIE MIAŁ WIEDZY (podkreślenie autora) o konieczności rozstrzygnięcia problemu jego (ustawy – uwaga autora) notyfikacji ani o korespondencji w tej sprawie między MF a Ministerstwem Gospodarki i Urzędem Komitetu Integracji Europejskiej”!
Oznacza to, że Departament Służby Celnej, w którym pod kierownictwem wicedyrektor Anny Cendrowskiej pracowano nad kolejnymi projektami, nie uważał za właściwe informować o tym, nad czym pracuje pani Hobler-Micherska!
Kontrolerom nie udało się nawet ustalić, czy projekt nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych „był na jakimkolwiek etapie konsultowany wewnątrz MF w zakresie przepisów technicznych” ze względu na brak dokumentów i procedur w tej materii. Sejmowa komisja śledcza badająca kulisy afery hazardowej w ogóle nie zajęła się tymi wątkami.
Dziś sprawa notyfikacji projektu ustawy o grach hazardowych przyjętej przez Sejm w listopadzie 2009 r. ma kluczowe znaczenie w związku ze skargą złożoną w Komisji Europejskiej przez spółki działające w obszarze niskiego hazardu. Jeśli się okaże, że Polska miała taki obowiązek, a nie zrobiła tego, naszemu krajowi grożą ogromne kary i konieczność wypłacenia odszkodowań spółkom działającym w branży hazardowej.
Wydaje się, że takiego obrotu spraw Donald Tusk, który w ubiegłym roku osobiście domagał się w Sejmie przyspieszenia prac nad restrykcyjną ustawą, nie przewidział. Może to mieć ogromne znaczenie polityczne, jeśli niekorzystne dla Polski decyzje Komisji Europejskiej zbiegną się w czasie z kampanią wyborczą – samorządową, prezydencką bądź parlamentarną. Jestem pewien, że dziś premier dobrze o tym wie, lecz nie ma pojęcia, co z tym robić.

Szukanie winnych

Nie jest tajemnicą, że rozpoczęło się już dyskretne szukanie odpowiedzialnych za błędy i wypaczenia. Na czele stawki są dwa nazwiska – wiceministra finansów Jacka Kapicy i wicedyrektor Anny Cendrowskiej. Resort finansów od kilku miesięcy próbował zrzucić winę na Ministerstwo Gospodarki, będące koordynatorem Krajowego Systemu Notyfikacji Norm i Aktów Prawnych.
Problem w tym, że – jak zeznał w styczniu br. przed sejmową komisją śledczą były wiceminister Adam Szejnfeld – urzędnicy resortu gospodarki wielokrotnie zwracali uwagę Ministerstwu Finansów na konieczność notyfikacji projektu ustawy w Komisji Europejskiej. Zresztą nie tylko oni. 5 czerwca 2009 r. przypominał o tym obowiązku ministrowi Rostowskiemu prezes Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, Mikołaj Dowgielewicz.
30 października 2009 r., gdy prace nad zarządzoną przez Donalda Tuska nową ustawą o grach hazardowych szły pełną parą, w sprawie obowiązku notyfikacji wystąpiła do Ministerstwa Gospodarki Komisja Europejska.
Tego samego dnia pani Barbara Kozłowska z Departamentu Regulacji Gospodarczej w piśmie przesłanym na ręce wspomnianej już do pani Izabeli Hobler-Micherskiej z resortu finansów po raz kolejny przypomniała o obowiązku notyfikacji projektu ustawy w Brukseli.
Nie wiemy, co działo się dalej. Rządowe dokumenty milczą na ten temat. Jeśli pani Izabela nie dysponuje dowodami, że przekazała tę informację wyżej, czekają ją bardzo poważne kłopoty.
Wiele wskazuje na to, że Komisja Europejska uzna, iż w związku z pracami nad ustawą o grach hazardowych złamano unijne procedury, a wtedy na Polskę zostaną nałożone bardzo wysokie kary finansowe. Równie dotkliwe okażą się roszczenia właścicieli spółek działających w obszarze hazardu. Mówimy o kwotach liczonych w setkach milionów złotych. Dziś firmy te uginają się pod ciężarem podatków, lecz w przyszłości może się okazać, że to znakomita inwestycja. Choć, jak to w Polsce, procesy będą trwały latami i Donald Tusk nie musi się martwić, że jego rząd będzie płacił. Za błędy na górze jak zwykle zapłacą podatnicy.
2 kwietnia 2010 r. „Dziennik” podał, że sądy weryfikują rządowy pomysł na szybszą delegalizację tzw. jednorękich bandytów, nakazując zwracać właścicielom zarekwirowane w wyniku kontroli legalne automaty. To reakcja wymiaru sprawiedliwości na działania celników, którzy od grudnia 2009 r. prowadzą masowe kontrole lokali, w których ustawione są automaty o niskich wygranych. Nieoficjalnie wiadomo, że zarekwirowano ponad tysiąc tego typu urządzeń, uzasadniając to podejrzeniem, że działają one niezgodnie z obowiązującym prawem.
Spółki będące ich właścicielami odwołały się do sądów i na razie wygrywają proces za procesem. Kolejny krok to pozwy o odszkodowania z tytułu utraconych zysków. „Dziennik” podał, że w grę może wchodzić nawet 460 mln zł. Resort finansów zbytnio się tym nie przejął, a cytowana przez gazetę Sylwia Stelmachowska z biura prasowego resortu finansów wyjaśniła, że opinia publiczna oczekuje od Ministerstwa Gospodarki „zwalczania patologii na rynku automatów o niskich wygranych”.
Interesujący pogląd, zwłaszcza że w Polsce, jeśli sąd zakwestionuje decyzję administracyjną, to przyznanie odszkodowania staje się formalnością. Na razie celnicy nie rezygnują i konfiskują kolejne automaty, nie zwracając uwagi na wyroki sądowe.
Sytuacja zmieni się, gdy przyjdzie płacić. Jak zwykle rozpocznie się wtedy szukanie winnych. Szeregowym pracownikom nic nie grozi, bo oni tylko wykonywali polecenia zwierzchników i „zwalczali patologię”.
Warto pamiętać, że szefem Służby Celnej jest wiceminister Jacek Kapica. Ten sam, którego osiągnięcia w pracach nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych tak surowo zostały ocenione przez kontrolerów z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Wyłania się z tego dość ponury obraz. Mimo gromkich zapewnień o pełnym profesjonalizmie okazało się, że urzędnicy pracujący w latach 2008-2009 nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych, delikatnie mówiąc, nie przejmowali się obowiązkami, które nakładało na nich prawo. Co gorsza, ich przełożeni – zajęci ratowaniem kraju z kryzysu – nie mieli o tym pojęcia. W efekcie kluczowe decyzje zapadały na niskim szczeblu. Nikt też nie przejmował się konsekwencjami proponowanych zmian. Premier i jego otocznie nie wiedziało nawet, o co chodzi.
Powie ktoś, że hazard to margines. Otóż nic bardziej mylnego! Jeśli w latach 2008-2009 prace nad ustawą hazardową przebiegały tak, jak opisano je w pismach Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, strach myśleć, co dzieje się przy okazji nowelizacji ustaw regulujących takie rynki jak: telekomunikacyjny, bankowy, farmaceutyczny, energetyczny, paliwowy, telewizyjny, ubezpieczeniowy… Tam gra się o większe pieniądze.

Wydanie: 15/2010, 2010

Kategorie: Kraj

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy