Obejrzałem „Supernovą” Bartosza Kruhlika, najlepszy debiut tegorocznego festiwalu gdyńskiego, wiedziony nie tylko pochlebnymi recenzjami, ale nade wszystko szczególnym wyróżnieniem, które ten film spotkało jeszcze przed premierą. Przypomnę, że w lipcu komitet organizacyjny festiwalu zignorował cztery rekomendacje komisji selekcyjnej i postanowił nie przyjąć filmów, które uznano za artystycznie niegodne lub niepasujące do konkursu głównego. Zrobił się raban w środowisku, głównie za sprawą najgłośniej rozczarowanego Xawerego Żuławskiego, którego „Mowę ptaków” także odrzucono. Ostatecznie organizatorzy dla świętego spokoju filmy przywrócili; potem okazało się, że w powszechnej opinii krytyków każdy z czterech tytułów wyróżniał się pozytywnie na tle reszty stawki. Ba, „Supernova” znalazła się w tradycyjnym rankingu miesięcznika „Kino” na szczycie listy, zaraz po zgłoszonym do Oscara, nagradzanym „Bożym ciele” Jana Komasy.
Wystarczy jedno spojrzenie na skład komitetu organizacyjnego, by oko zabolało; drugi rzut oka wyjaśnia jeszcze więcej: Kurski Jacek zasiada w nim wespół z Lewandowskim Pawłem – dwóch żarliwych strażników prawdy, piękna i dobra narodowego, sterownik reżimowej telewizji i zastępca szeryfa resortu dziewictwa narodowego. Ekipę uzupełniały postacie zbyt szlachetne, bym chciał wymieniać ich nazwiska w tym towarzystwie. Łatwo sobie wyobrazić, kto nadawał ton obradom komitetu i wpadł lekkomyślnie na pomysł cenzury, która tak rozsierdziła środowisko filmowe. Wykluczenie przez pisowskich kaowców jest najwyższym probierzem jakości – krytycy mogą chybiać, ale kaczyści nie mylą się nigdy. Postanowiłem więc przyjrzeć się dokładnie filmom niechcianym przez władzę i zrozumieć, jakimi kierowała się pobudkami.
Chęć wykluczenia „Mowy ptaków” akurat dziełu się przysłużyła, niemal mistycznie kontynuując tradycję kłopotów Andrzeja Żuławskiego z polskimi władzami. Syn zrobił film według scenariusza ojca i w hołdzie dla niego – i zaprawdę jest to film po żuławsku rozchełstany, zdecydowanie redundantny, trochę grafomański, neobarokowy, nowofalowy, niebywale żywiołowy. Może irytować, odrzucać, ale przecież jest wyrazisty, choć artystycznie ryzykowny, stanowi zatem istotną część obrazu naszej kinematografii, będąc zarazem zbiorowym portretem agonii rodzimej inteligencji w czasach hałaśliwego turbopatriotyzmu. Lecz nie za to akurat został wydalony, że mówi się tutaj o Polsce różnorako, że się o niej szepcze i krzyczy z różnych punktów, tylko za to, że w którejś minucie alter ego starego reżysera wypowiada jedno nieprzychylne zdanie o Kaczorze, tak właśnie go określając. Alarm! Czujność reżimowych podchujaszczych nie pozwala na takie obyczaje. Urzędnicy resortowi nie są od rozumienia sztuki, mają czuwać nad tym, by nie obrażać królowej (przepraszam, naczelnika).
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 49/2019, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy