Kuroń – Karski. Rozpoznanie choroby

Kuroń – Karski. Rozpoznanie choroby

To nieprawda, że Jacek Kuroń umarł na niewydolność krążenia. On umarł na Polskę. Jak Jan Karski. To ciężka, śmiertelna choroba

Śmierć tego człowieka nie pozwala na obojętność. Sam był jej największym wrogiem, można powiedzieć: prześladowcą. U wszystkich, którzy spotkali go na swej drodze, pozostawiał poczucie ułomności w braku pasji działania i czynienia różnicy. Tą różnicą jest Polska. Odszedł, pracując nad książką „Rzeczpospolita moich wnuków”.

Modlitwa rabina Bakera

Trzy tygodnie temu wydawca tej książki, Andrzej Rosner, mokotowski przyjaciel Jacka Kuronia, przysłał mi maila zatytułowanego „Jacek umiera”. Pisał, że serce odmówiło współpracy, a operacja nie wchodzi w grę, bo jej nie przeżyje. Od dłuższego czasu nie pracowały już nerki. Był dializowany w coraz krótszych odstępach. Kiedy wracał ze szpitala, dzwonił do Rosnera, a ten jechał z Kaniowskiej na Mickiewicza i tam nagrywał kolejny rozdział „Rzeczypospolitej” dyktowany na magnetofon. Śpieszył się z Polską. Z tym, co chciał jej na pożegnanie powiedzieć.
Pisał dalej, że Jacek jest we śnie i tak jest dla niego najlepiej, a opieka, jaką został otoczony w szpitalu na Wołoskiej, najlepsza z możliwych.
Wiadomości te rozeszły się szybko. Z Jerozolimy rabin Jacob Baker, charyzmatyczny lider społeczności jedwabieńskiej i depozytariusz jej tragedii z lipca 1941 r., pytał o… imię matki Jacka Kuronia. Było potrzebne 90-letniemu duchownemu, bowiem chciał się modlić za Niego. – Wszechmogący musi usłyszeć imię matki, żeby wiedzieć dokładnie, o kogo chodzi – wyjaśniał teologiczne niuanse żydowskich rozmów z Panem Bogiem. Do modlitwy wybrał Psalmy Dawidowe 140. i 142.
– One są jednakowo ważne dla katolika i Żyda. Łączą nas w sytuacji ostatecznej – dodawał.
Sędziwy rabin nie krył wzruszenia. Pamiętał dobrze, co Jacek Kuroń mówił i pisał o Jedwabnem i odpowiedzialności za dokonany tam mord, wykładając, że kompleks winy związany z Holokaustem jest Polakom potrzebny. Sam sobie wyrzucał brak reakcji, kiedy w 1943 r. we Lwowie widział ludzi rzucających kamieniami w Żydów. Kuroń miał wtedy… dziewięć lat. Bał się cokolwiek zrobić, klasyfikował to jako przejaw obojętności. W ustach jednego z największych Polaków słowa te brzmiały dzwonem wielkości. Baker nie miał wątpliwości, że temu sprawiedliwemu Polakowi należy się żydowska modlitwa i będzie bez wątpienia wysłuchana.

Bohater wykładów akademickich

Na krótko przed śmiercią Jacek Kuroń napisał trzyzdaniowy hymn dedykowany człowiekowi, z którym łączyły go związki szczególne. Postać nie wymaga specjalnej prezentacji, tekst – tak.
Karski był człowiekiem bardzo mądrym – mądrością dobroci ludzkiej. Był człowiekiem bardzo dzielnym – dzielnością strachu przed demonami w człowieku. Był człowiekiem bardzo odważnym – odwagą przechodnia przez płonące granice II wojny.
Łączyły ich obu wielki wzajemny szacunek, przyjaźń i – jak żartował Jan Karski – „spóźniona miłość”.
Jacek Kuroń był bohaterem wykładów akademickich Jana Karskiego. Na Wydziale Służby Zagranicznej jezuickiego Georgetown University w Waszyngtonie Karski wykładał stosunki międzynarodowe oraz teorię i praktykę komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej. W 1965 r. mówił studentom o „Liście otwartym do członków PZPR” napisanym przez Jacka Kuronia z Karolem Modzelewskim. W 1968 r. – o wydarzeniach marcowych, w których Kuroń grał jedną z ról pierwszoplanowych. Rok akademicki w 1976 r. rozpoczął od zakomunikowania o powstaniu w Polsce Komitetu Obrony Robotników. Było nie do pomyślenia, aby zdać egzamin u Karskiego, nie wiedząc, kim są Michnik, Kuroń i Modzelewski. Z czasem dołączyło do nich także nazwisko Lecha Wałęsy.
Bolesne zderzenie z kryteriami Karskiego przeżył… Patrick Ewing, jeden z największych koszykarzy ligi NBA, rozpoczynający wielką karierę zawodową w drużynie Georgetown University, duma uczelni. Karski, niestety, nie fascynował się koszykówką i wykazywał brak zrozumienia dla ignorancji wielkiego jak szafa, czarnoskórego studenta, dla którego trudne słowiańskie nazwiska obalających komunizm były zapewne taką samą abstrakcją jak komunizm.
Dwukrotnie oblany student Ewing poskarżył się trenerowi drużyny, ten dziekanowi, a dziekan rektorowi. Rektor poprosił Jana Karskiego o rozmowę. „Drogi Janie, czy chciałbyś, żeby ten młody człowiek, który przynosi rozgłos Georgetown, który dowodzi, że w naszych murach możliwe jest spełnienie marzeń młodzieży afroamerykańskiej, który pokazuje wreszcie, że Ameryka jest krajem nieskończonych możliwości, został stąd wyrzucony, bo nie zna twoich polskich herosów? Pomyśl o tym, drogi przyjacielu”, usłyszał Karski. Profesor oczywiście nie zrobił krzywdy swojej Alma Mater ani też NBA.
I to jest story, o tym, co miał wspólnego Jacek Kuroń z Patrickiem Ewingiem.

Lekcja Polski

Oczywiście, Kuroń nadal pozostał przedmiotem nauczania poprzez karty polskiej historii stanu wojennego, Okrągłego Stołu, zwycięskich wyborów parlamentarnych i pierwszego gabinetu Tadeusza Mazowieckiego.
Po raz pierwszy osobiście Jan Karski zetknął się z bohaterem swoich wykładów wiosną 1989 r., kiedy Jacek Kuroń odbierał amerykańską Nagrodę Demokracji, w towarzystwie takich postaci jak Kołakowski, Dżilas i Kis. Kuroń zrobił zresztą wtedy swój słynny zakład, że ZSRR rozpadnie się w ciągu trzech lat. Karski uważał to wtedy za niezupełnie trzeźwą iluzję. Nie było zresztą w Ameryce specjalisty sowietologa, który przewidywałby taki finał Imperium Zła. Historia przyznała rację Kuroniowi.
Dwa lata później Jacek Kuroń gratulował Janowi Karskiemu doktoratu honorowego Uniwersytetu Warszawskiego. W 1993 r. spotkali się znów podczas obchodów 50-lecia powstania w getcie warszawskim. Karski był członkiem oficjalnej delegacji Stanów Zjednoczonych powołanej przez Billa Clintona, z wiceprezydentem Alem Gore’em na czele.
W 50. rocznicę pokonania hitlerowskich Niemiec, 8 maja 1995 r., Jan Karski został uhonorowany Orderem Orła Białego, wieńczącym m.in. jego heroiczną misję wojenną. Jacek Kuroń śpieszył ku odznaczonemu w błękitach swojego dżinsu. Na gratulacje Karski odpowiedział: „Panu się to bardziej należy!”. Spełniło się niebawem.
W 1995 r. Jacek Kuroń zdecydował się kandydować w wyborach prezydenckich. Karski uznał to za znakomity pomysł. Uważał, że bijący w sondażach rekordy społecznego zaufania Kuroń powinien zyskać poparcie. W lipcu tegoż roku profesor otrzymywał doktorat honoris causa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskie w Lublinie. W pierwszym rzędzie gości zasiadał Jacek Kuroń z małżonką Danutą. Po uroczystości odbyło się przyjęcie w należącym do UMCS dworku Kościuszków. Dwaj wielcy Polacy wymienili serdeczności i toasty. Wyłonił się pomysł telewizyjnej dyskusji Karskiego i Kuronia o Polsce. Szybko zrezygnowano z zapisu studyjnego na rzecz wizyty w domu Kuroniów na Żoliborzu. To była pasjonująca lekcja Polski. Miałem zaszczyt w minimalnym stopniu brać w niej udział, jako zadający pytania. Niestety, ówczesnemu kierownictwu TVP zabrakło wyobraźni, aby znaleźć czas antenowy na wyemitowanie zapisu. Obawiało się oskarżeń o robienie Kuroniowi kampanii wyborczej.
Wizyta Karskiego u Kuroniów zbliżyła ich ostatecznie. Mieli odtąd pozostać już w bliskim, stałym kontakcie. W 1996 r. kolejną okazją do spotkania był doktorat honorowy przyznany Karskiemu przez Uniwersytet Łódzki. Rodzinne miasto celebrowało Karskiego po królewsku. Na uroczystości w Teatrze Wielkim przemawiał m.in. nowo wybrany prezydent RP, Aleksander Kwaśniewski. Co interesujące, poparty przez Karskiego w drugiej rundzie rozgrywki prezydenckiej z Lechem Wałęsą. Karski przybył także na zaprzysiężenie Kwaśniewskiego, wzbudzając falę wściekłych ataków niektórych środowisk kombatancko-emigracyjnych.
W szczerej do bólu rozmowie u Kuroniów wiele było m.in. o akcjach mających nie dopuścić do zaprzysiężenia nowego prezydenta. Obaj rozmówcy godzili się, że Aleksander Kwaśniewski wstydu Polsce nie przyniesie.
Rok 1997 przyniósł telewizyjną premierę filmu „Moja misja” o Janie Karskim. Jacek Kuroń był jego uważnym widzem i recenzentem. Znów się spotkali, spędzając wiele godzin na pasjonujących rozmowach przy pysznym jedzeniu, ulubionych trunkach i w niepowtarzalnej żoliborskiej atmosferze. Co niepowtarzalne – w atmosferze wzajemnej fascynacji i celebracji interlokutora.

Laureat Orła

W październiku 1999 r. na Zamku Królewskim odbyła się promocja polskiego wydania „Tajnego państwa” Jana Karskiego. Po 55 latach od amerykańskiej edycji. Wreszcie udostępnionego polskiemu czytelnikowi dzięki inicjatywie Andrzej Rosnera, znakomitej pomocy Andrzeja Kunerta i pewnym udziale niżej podpisanego. Promocję poprowadził znakomicie Jacek Kuroń. Był to z jego strony heroizm. Był w trakcie naświetlań, bowiem do licznych chorób, jakie go nie omijały, dołączył także nowotwór krtani. Jan Karski wyraźnie cierpiał na dolegliwości artretyczne. Stawali wobec tłumnie wypełnionej sali dzielnie i z fasonem.
I znów doszło do ich spotkania. Jeden (Kuroń) udawał, że pije tylko symbolicznie czerwone wino Egri Bikaver, a kiedy tylko żona nie widziała, pociągał ze szklanki profesora znacznie bardziej konkretny Manhattan. Drugi (Karski), nie mogąc wstać z powodu bólu artretycznego, udawał, że bierze przepisany mu środek przeciwbólowy, który sprytnie chował w dłoni, a potem w kieszeni. I też się skłaniał ku Manhattanowi.
Byli uroczy w tej ich konspiracji i wyprowadzaniu w pole otoczenia. I jeden, i drugi mieli za sobą lata treningu…
W maju 2000 r. spotkali się po raz ostatni. Dwukrotnie. Najpierw Kuroń uczestniczył w nadaniu Karskiemu honorowego obywatelstwa miasta Łodzi (wraz z Romanem Polańskim, Markiem Edelmanem i Kazimierzem Dejmkiem), a potem we wspaniałej imprezie w domu Marka Edelmana. Kilka dni potem w Warszawie po raz pierwszy wręczana była Nagroda Orła Jana Karskiego. Profesor wymyślił ją dla tych, którzy „godnie nad Polską potrafią się zafrasować”. Chciał, aby przypominała rodakom o sensie niezbędnym w codzienności Polski, jeżeli ma być brana poważnie przez swoich obywateli i świat. Jacek Kuroń był pierwszym laureatem Orła za „porywającą wizję solidarności” (przez małe „s”). Za taką samą wizję religii i wiary Orzeł Karskiego pofrunął do ks. prof. Józefa Tischnera.
Było coś wzruszającego w pożegnaniu Karskiego i Kuronia. Przedłużali je, jak mogli.
– Profesorze, to widzimy się znów za rok! – szarżował Kuroń.
– Chyba że tam… – Karski wskazał palcami w górę. – Ja już będę TAM. Ale ty, drogi przyjacielu, się nie śpiesz…
Jan Karski był TAM już sześć tygodni po tym spotkaniu. Jacek Kuroń dołączył do niego niespełna cztery lata później.
Rabin Jacob Baker, laureat Orła w kolejnej edycji, zmówił kadisz za obydwu.
To nieprawda, że Jacek Kuroń umarł na niewydolność krążenia. On umarł na Polskę. Jak Jan Karski. To ciężka, śmiertelna choroba.

Nowy Jork

 

Wydanie: 2004, 26/2004

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy